Stachowicz Czajka, Izabela - Plyne w swiat - 1972.pdf

(2830 KB) Pobierz
Płynę w świat
Izabela Stachowicz
Czajka
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział I
Niebo szare, zimny wiatr przenika do kości. Rysiek, mój dawny kumpel z M/S „Piast” - już od
samego rana jest jakiś niechętny:
- Zakryj łeb szalem, bo od początku rejsu będziesz smarkać!
Posłusznie okryłam głowę.
- Potrzebne ci to jest? Nie możesz przy mężu siedzieć, jak Bóg przykazał? Niesie cię i niesie...
Dopiero dwa lata, jak byłaś w Ameryce Południowej. Co ci do łba strzeliło? Czego po świecie
szukasz? Zgubiłaś coś? Ha?
Odwrócił się i liczył walizki. Przestawił bliżej plecak, zajrzał do koszyka. Wzruszył ramionami.
- Diabli nadali, diabli nadali. Stara już jesteś i serce nawala. W chałupie ciepło, chłop do rzeczy,
do gęby jest co włożyć... I czego ty pętasz się po morzach? Co?
Tu spojrzał na mnie groźnie. Jego mały, w górę zadarty nos czmychnął w bok.
- Rysiek, bo to... bo to widzisz, ja to mam po Szymonie Bocku.
- Co? Jak? Po Szymonie Bocku? Pierwsze słyszę. Bock?
- Ech, bo ja ci tajemnic rodzinnych do dnia dzisiejszego nie wyjawiałam. Szymon Bock to mój
cioteczno-stryjeczny dziadek... Oo, bo to naprawdę było bardzo dawno.
Rysiek wbił we mnie ponury wzrok. Nieufność, podejrzliwość i coś jeszcze, czego nie potrafię
bliżej określić, czaiło się w tych oczach.
- Czajka! Ostrzegam cię, bacz na słowa... Już ja cię znam. Jeden tamten poprzedni rejs starczył!
Płynęliśmy razem tygodnie. Pamiętam - od Buenos Aires do Rotterdamu. Ile to tych tygodni
było? Cztery tygodnie w morzu. Wieczory przesiadywałaś z nami na lukach. W tropikach... to
nawet i noce całe do wschodu słońca gadu, gadu. Gadałaś i gadałaś... Z Andrzejem Żmichem
ażeśmy się za boki brali: Psiakrew! Gada, jakby jej kto za to płacił. To o wojnie, to o partyzantce,
to o dawniejszych przedwojennych rejsach, kiedyśmy jeszcze koszulę w zębach trzymali, a o tym
Szymonie, jak mu tam? Bocku ani słóweczka... A może ty teraz, tak w „try miga”, na chybcika,
tego Szymona wymyśliłaś? Mów prawdę!
- Rysiu, Rysiu! Prawdę ci mówię. Przysięgam! Samą prawdę! Wtedy widocznie do tego nie
doszło - jakoś nie trafiliśmy na Szymona Bocka. Ale teraz, właśnie dzisiaj, właśnie przed chwilą
spytałeś, po co znowu ruszam w świat, choć jestem stara i niby że w domu ciepło i, i... Więc od
razu przypomniał mi się Szymon Bock - i to było jak objawienie! Zrozumiałam, z miejsca
zrozumiałam i wiem teraz, dlaczego w tym wieku muszę tak przez równik „raz wte, to znów we
wte stronę”. Wiesz? Jeśli dwa razy do roku nie przepłynę równika, to czuję, że śmierć się zbliża,
i strach mnie oblatuje. Po prostu dla ratowania tych ostatnich lat muszę się tak pętać -
rozumiesz?
Siedzieliśmy na walizkach, tuż przed drzwiami Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni. Wiatr dął od
morza, nogi w zamszowych pantoflach zamieniły się w sople lodu. Palcami w wełnianych
rękawiczkach poruszyć nie mogłam. Wiatr przewiewał jesionkę, wdzierał się pod zamszową
kurtkę, którą miałam pod płaszczem, przenikał nawet wełniany sweter i ciepłą bieliznę.
- Brr, Boże! jak zimno. Rysiek? A może bym tak gorącej kawy się napiła... Opowiem ci
o dziadziusiu Bocku... Wszystko ci opowiem. Daj mi tylko ogrzać się. Czuję, jak mózg powoli mi
zamarza...
- Czekaj! Odstawię te twoje klamoty - znam tu kogoś, kto ci dopilnuje, a my wejdziemy do
kawiarni w tym samym domu, tu zaraz na rogu.
Siedzieliśmy nareszcie w ciepłym lokalu. Przede mną stała gorąca szklanka z „pół czarnej”. O,
lube ciepło! Palce zaczęły tajać, szare komórki mózgu tajały...
- To było bardzo dawno, jeszcze nawet twojej matki nie było na świecie... To było, zaczekaj - tak,
to było przed rokiem 1900. W tamtych czasach ludzie szanowali bardzo starszych w rodzinie.
Mój ojciec miał ciotecznego czy też stryjecznego dziadka, właśnie tego Szymona Bocka... Ale
czekaj, zaraz, przecież ty, Rysiu, pojęcia nie masz, jaka kiedyś była rodzina.
Ludzi co niemiara, a trzymali się kupy, bo nawet jeśli nie znali się osobiście, to wszyscy wiedzieli,
że w Sierpcu żyją kuzynostwo z Włocławka, dzieci po tym pomylonym Józiu, a w Kole mieszka
rodzina Jakuba. Pod Kielce przeniosła się wdowa po Zenonie, z czworgiem dzieci. Tę Malwinę
stawiano za wzór wszystkim dziewczętom z familii. Podobno była bardzo piękna, wzbudzała
w mężczyznach, nawet najrozsądniejszych, zupełnie nierozsądne pragnienia.
Malwina nie posiadała majątku, a zamiast zdać się na radę familijną i pozostać w Kaliszu,
w swym własnym domku, który Jakub po ślubie kupił i urządził według smaku babuni, i zamiast
żyć z comiesięcznych składek rodziny, która sama chętnie się opodatkowała - Malwina
sprzedała dom i przeniosła się z czwórką dzieci pod Kielce, na Słowik. Tam, za pieniądze ze
sprzedaży domu w Kaliszu, kupiła mały, murowany domek z sadem i pasieką. Malwina, której
uroda była przedmiotem plotek prawie wszystkich kobiet w rodzinie, okazała energię niebywałą
jak na tamte lata i zgoła niespodziewaną przedsiębiorczość.
„Po prostu miała szczęście” - wzruszając ramionami powtarzała cioteczna babunia z Mławy,
ilekroć była mowa o Malwinie.
A w Sosnowcu znowu mieszkał Herman, syn Eliasza z Włocławka. Ożenił się wbrew woli
rodziców z warszawianką - Helcia było jej na, imię. Helcia, czyli Helena, na pewno urzekła
Hermana:
,.Ko-kie-ter-ią - lekko wydymając wargi cedziła babunia z Mławy - te warszawianki mają swoje
sposoby – już w kołysce matka przyucza je, jak zawracać głowy poważnym ludziom z prowincji,
żeby bez grosza posagu potrafiły wejść do szanowanych rodzin”.
Biedny Herman, babunia sama miała dla niego na oku pannę, jedynaczkę. Ojciec jej posiadał
„Kantor Wymiany” w Krakowie. Panna świetnie mówiła po francusku, prezentowała się ho, ho -
i na dworze angielskim pokazać ją było można. Wysoka, postawna, książki od rana czytała,
w fotelu bujającym siedziała w salonie pod palmą - prawdziwie pańskie dziecko. Gabriela było
jej na imię. Nawet na co dzień kanausowe halki nosiła, a przy pasku złote i srebrne breloki. Jak
Gabriela przez pokój przechodziła, to wszystkim przyjemnie się robiło, bo to szumiało, brzęczało
- zupełnie jak pozytywka w zegarze. Dla każdego byłby to zaszczyt taką żonę w towarzystwie
pokazać. A Herman? On zamiast Gabrieli wolał Helcię-warszawiankę. Dołki, powiada, lubi... Co
za dołki? Jakie dołki? Gdzie panna z dobrego domu ma dołki? A Herman tylko na żyrandol
w mławskim, stołowym pokoju patrzy i cicho mówi:
„Jak Helcia się uśmiecha, to jej z obu stron na policzkach robią się dołki”.
„Nie patrz wciąż na te wisiorki przy żyrandolu! Słyszysz? Hermanku, nie patrz cięgiem na te
wisiorki, bo to dla ciebie niedobrze... Hermanku, pomyśl - zastanów się, człowieku, co są warte
takie dołki na policzkach? Gabriela ma sto tysięcy rubli posagu, Gabriela jest jedynaczką
u swojego taty, źrenicą jego oka... Stary da drugie tyle na urządzenie, wolant kupi, parę
gniadych... Jak hrabia żyć będziesz, Hermanku...”
A on na te wisiorki patrzy i w tych wisiorkach czyta.
„Ja, mamusiu, wolę dołki na policzkach Helci - powiada. - Ja bez tych dołków szczęścia nie
zaznam...”
- I wiesz ty, Rysiu, kto w rodzinie Hermanka zrozumiał? Właśnie on, Szymon Bock. „Człowiek nie
może drugiemu człowiekowi pokazywać, jaką ma iść drogą. Niech każdy idzie tylko jemu
przeznaczoną ścieżką!” - tak powiedział.
- Tak, tak... Szymon Bock. Szymon Bock - powtórzyłam, popijając drobnymi łyczkami kawę.
I nagle trzasnęły drzwi wejściowe, powiało lodowatym, morskim wiatrem i tuż, tuż przed sobą
zobaczyłam żywego Szymona Bocka.
Nie! Naprawdę to go wcale nie było, tylko to przypomnienie po tylu dziesiątkach lat wydało się
tak mocne i dojmujące, że za krzesłem Rysia, troszeczkę na prawo, na tle w dali ciemniejącego
bufetu ujrzałam Szymona Bocka. Srebrnobiała broda sięgała mu pasa. Srebrnobiałe włosy,
zaczesane do tyłu, opadały na kołnierz szarej bluzy. Oczy miał takie jak wtedy, kiedy go ostatni
raz widziałam: wypłowiałe, niebieskie, trochę tylko smutne, a trochę uśmiechnięte. Właściwie
trzeba powiedzieć, że wyraz tych oczu nie pasował do poważnego dziadka.
Mój ojciec szeptał o nim, uśmiechając się tajemniczo, jakby powierzał sekret:
„On, on, on jest me-ta-fi-zy-kiem, mistykiem, poetą albo czymś w tym guście, a to nie jest
odpowiednie dla szanującego się Żyda. On nie ma nawet oczu szanującego się Żyda. Żyd
powinien mieć oczy czarne, piwne, może nawet mieć niebieskie, ale uważne, myślące,
inteligentne - a on ma oczy wypłowiałe, ni to smutne, ni to wesołe. On ma takie jakieś
nieuważne, niewidzące oczy. Ech, ten Szymon Bock! Trudno, będę musiał jutro sam go odwieźć
do Sierpca, inaczej to znowu na miesiące się zawieruszy, a całą rodzinę będą męczyć wyrzuty
sumienia i niepokój. Ach, ten dziadziunio Bock! Ma przeszło siedemdziesiąt lat, a wciąż go niesie
i niesie po całym kraju, po całej Polsce - wzdłuż i wszerz. No, pomyśl sama, moje dziecko, czy to
jest zajęcie dla poważnego, starszego Żyda - bez celu, bez interesu wędrować pieszo, na bosaka,
szosami, gościńcami, wiejskimi drogami. I dokąd? Dokąd? I po co? Dlaczego?”
Tatuś podobnie jak Herman wbił wzrok w wisiorki wielkiego, kryształowego żyrandola, który
mamusia przywiozła jeszcze z Francji w posagu.
„Przeważnie w końcu lutego albo w początkach kwietnia napada go »to« i trwa prawie pół roku,
bo gdzieś dopiero we wrześniu, a dwa lata temu dopiero w końcu października »to« go
opuściło”.
„Ale co, tatusiu? Co go tak napada?”
„Nie wiem, córuchno, jak to właściwie nazwać. Może to jest nawet choroba. Ty mało wiesz o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin