Brzezińska Anna & Wiśniewski Grzegorz - Wielka Wojna 02 Na ziemi niczyjej.txt

(700 KB) Pobierz
ANNA BRZEZIŃSKA 
GRZEGORZ WINIEWSKI
NA ZIEMI NICZYJEJ
Wielka wojna
tom 2
 
Agencja Wydawnicza
RUNA
 
NA ZIEMI NICZYJEJ
Copyright Š by Anna Brzezińska, Grzegorz Winiewski, Warszawa 2008 
Copyright Š for the cover and interior illustration by Jakub Jabłoński 
Copyright Š 2008 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2008
Projekt okładki: Jakub Jabłoński
Opracowanie graficzne okładki: Studio Libro
Redakcja: Chwała ogrodów i piew nad otchłaniš - Jadwiga Piller, Ziemia niczyja - Maria Radzimińska
Korekta: Chwała ogrodów - Jadwiga Piller, piew nad otchłaniš - Urszula Okrzeja, Ziemia niczyja - Jadwiga Piller, Urszula Okrzeja
Skład: Studio Libro
Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o.
ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków
Wydanie I
Warszawa 2008
ISBN: 978-83-89595-43-0
Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j.
Informacje dotyczšce sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
Agencja Wydawnicza RUNA
00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408
tel./fax: (0-22) 45 70 385
e-mail: runa@runa.pl
Zapraszamy na naszš stronę internetowš:
www.runa.pl

ANNA BRZEZIŃSKA
GRZEGORZ WINIEWSKI
CHWAŁA OGRODÓW
 
ich dolinie posłańcem mierci była Molly, pedałujšca po wybojach na małym, odrapanym rowerku. Zaledwie siedmioletnia, po dziecięcemu chuda i niezgrabna w burym wełnianym sweterku i spódnicy, spod której migały posiniaczone łydki, wspięła się włanie na palce, żeby odebrać telegram z ršk pani Helen Turrell, swojej ciotki, która obsługiwała na poczcie telegraf.
- A więc teraz ich kolej. - Pastor Gale spojrzał z przygnębieniem w kierunku Siedmiu Wišzów.
Nie mógł ich stšd zobaczyć: przysadzistš, ciemnš bryłę dworu doszczętnie przesłaniały drzewa.
- I tak przetrwał dłużej niż wielu innych - odparła Helen.
Właciwie nie współczuła mieszkańcom rezydencji, którzy z każdym rokiem bardziej odgradzali się od wioski w dolinie. Wykupywali od sšsiadów kolejne akry łšk i pól, aż wreszcie objęli we władanie wszystkie szeć wzgórz, wzdłuż których wiła się wšska, zaniedbana droga, prowadzšca z gocińca do starej posiadłoci. Jednakże wojna trwała już długo i telegrafistka odebrała wystarczajšco wiele tych suchych, oficjalnych wiadomoci, by nie zdradzać się przed duchownym z cichym przyzwoleniem na nieszczęcie bliniego.
Pani Turrell była prostš kobietš, zażywnš i wesołego usposobienia, choć teraz, w czasie wojennych wyrzeczeń i oszczędzania żywnoci, jej rumieńce przyblakły nieco, a wybuchy miechu stały się rzadsze. Batalion jej męża przydzielono do obrony wybrzeża i wysłano na mgliste plaże Norfolk, gdzie pan Turrell z samozaparciem rył w piachu płytkie okopy i do znudzenia ćwiczył musztrę. O niego się nie lękała, choć w listach do domu nieustannie narzekał na bóle reumatyczne i rozstrój żołšdka. Miała jednak również dwóch braci daleko we Francji i w przeciwieństwie do matki, która nieustannie wyrzekała na uszminkowane bezbożnice, przez które ci młodzi chłopcy wystawiali na szwank swe zbawienie, Helen wiedziała wymienicie, że Francuzki w jedwabnych pończochach nie stanowiš ani jedynego, ani największego niebezpieczeństwa, na jakie narażeni sš żołnierze. Obawiała się zwłaszcza o młodszego, Drew. Najdelikatniejszy z całego rodzeństwa, jesieniš zwykle zapadał na płuca i wzdrygał się na widok krwi, kiedy zarzynano owce. Cała rodzina odetchnęła z ulgš, gdy dostał stypendium w Oxfordzie. Nie przeczuwali, że w przepełnionej duchem młodzieńczej rywalizacji społecznoci studentów Drew natychmiast straci rozum i bez chwili zwłoki zacišgnie się wraz ze znacznš częciš kolegów.
Dlatego pani Turrell zarumieniła się z lekka pod spojrzeniem pastora, jak gdyby mógł odczytać jej myli. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że jego jedyny syn zgłosił się na ochotnika na samym poczštku, zanim ludzie na dobre zrozumieli, czym się okaże ta wojna. Wprawdzie młody Gale wcišż gdzie tam był, po drugiej stronie Kanału, ale pastor rzadko, o wiele rzadziej niż inni, odbierał z poczty znajome, frontowe koperty. Zachodził tu jednak wytrwale i pani Turrell widywała go codziennie, choć miał przecież wystarczajšco wiele innych zajęć. Jego żona podupadła ostatniej zimy na zdrowiu i prawie nie wstawała z łóżka; wiejskie plotkarki, których nigdy w tej okolicy nie brakowało, powtarzały pełnym fałszywego współczucia szeptem, że oszalała ze strachu o syna. Oboje z mężem odmawiali zatrudnienia kobiety z wioski, zupełnie jakby uporczywe ignorowanie słaboci pastorowej mogło jš uzdrowić. Na szczęcie Gale'a szanowano w dolinie i nawet za plecami nikt mu nie wyrzucał, że pozbawia zarobku jakš uczciwš, wojennš wdowę. I teraz, kiedy stał pod cianš ze znużeniem człowieka, któremu nie pozostało nic prócz cierpliwoci, pani Turrell opanowała się szybko i zdołała nawet wycisnšć z oczu kilka łez.
Pastor zdziwił się. Wieniaczki z Norfolk nie płaczš bez powodu, a w drugim roku wojny nie oblewano już łzami wszystkich urzędowych telegramów. Nawet telegramów tego rodzaju. W rzeczywistoci Helen nie płakała nad mieszkańcami dworu na wzgórzu - wyniosła, kostyczna cudzoziemka, pani na Siedmiu Wišzach, zdrowo zalazła jej za skórę, kiedy mšż najmował się tam do sianokosów - tylko nad drobnym, chorowitym Drew, który tkwił w błotnistych okopach północnej Francji. Miała dziwne, z gruntu pogańskie wrażenie, że jeli okaże nad tym telegramem choćby cień zadowolenia, zdradzi swego brata tak dotkliwie, jakby własnymi rękami popchnęła go pod niemieckie kule. A pani Turrell, mimo że każdej niedzieli zasiadała w ich kocielnej ławce w najlepszym kapeluszu, wierzyła swoim przeczuciom, wystrzegała się rozsypanej soli oraz zbitych luster i nigdy, przenigdy nie rozkładała w domu parasola.
- Takie mam przyzwyczajenia - mawiała z majestatycznš minš, kiedy małżonek wymiewał te drobne przesšdy. - Takie ma moja matka i takie miała jej matka.
Z tym ostatnim nie dało się dyskutować. Starsza pani Turrell, po mierci męża jedyna dysponentka największej farmy w okolicy, potrafiła skutecznie narzucić swoje zdanie. Kto jak kto, ale jej zięć wiedział o tym wymienicie.
- Biegnij! - Ciotka podała Molly telegram i popchnęła jš lekko ku wyjciu.
Dziewczynka przełknęła linę, a potem z nabożnym skupieniem wzięła telegram. Przesunęła po nim palcami, jakby z faktury papieru mogła wyczytać, co za wieci skrywa, po czym jak strzała puciła się ku wyjciu. Jej ciotka jeszcze przez chwilę przyglšdała się przez okno, jak mała jedzie pod górkę, z całych sił naciskajšc na pedały. Płowe warkoczyki podskakiwały na chudych plecach, a pani Turrell bezwiednie splotła ręce i przycisnęła je do brzucha, rozmylajšc, jakš szczęciarš jest jednak jej siostra. Jej małżonek zdšżył spłodzić Molly i jeszcze trzech jasnowłosych brzdšców, zanim bezrozumnie dał się zabić pod Neuve Chapelle. Ale oni wszyscy tacy sš, pomylała pani Helen Turrell, z irytacjš wspominajšc swojego Jeba. Po powrocie z pubu bez słowa wsuwał się do ich małżeńskiego łóżka, mierdzšcy papierosami i ciemnym piwem, po czym wpychał lodowate stopy na jej wygrzanš częć łóżka, lecz nie było w tym ani pieszczoty, ani zachęty. Odwróciła się do mężczyzny.
- Nie, nie mam listu dla pastora. Może przyjdzie jutro - rzekła, jakkolwiek wcale w to nie wierzyła. 
 
Molly tymczasem pedałowała prędko. Zwykle trzymała się blisko domów, ale teraz, przejęta własnš ważnociš, jechała rodkiem ulicy, niczym wojennš choršgiew ciskajšc w dłoni telegram. Sšsiedzi zatrzymywali się na jej widok - kobiety wracajšce z zakupów nieruchomiały z rękš przyciniętš do warg, jak gdyby chciały stłumić krzyk, mężczyni w bryczkach cišgali lejce, powstrzymujšc konie, żeby jš zagadnšć.
- Siedem Wišzów! - wykrzykiwała Molly, mijajšc ich w pędzie. - Siedem Wišzów, Siedem Wišzów!
Nie oglšdała się, żeby zobaczyć, jak wieniacy rozluniajš mięnie, a ich małżonki z ulgš przymykajš powieki, i zaraz potem z popiechem powracajš do własnych spraw. Nikt nie ruszył za Molly, nie skręcił w kierunku łški zwanej Długim Wygonem, ani nie pokonał młynówki, wezbranej od ostatniej deszczy i poroniętej przy brzegach łozš, leszczynš i kalinš. W tych stronach wszystko prędko obrasta w zwyczaje, więc zwykle w podobnych wypadkach odbiorca telegramu mógł się spodziewać procesji sšsiadów z wioski i nawet z tych dalszych gospodarstw, rozsianych po północnych wzgórzach, hen, za Długim Stawem. Siadywali w jadalniach z filiżankš herbaty - odrobina aromatycznego naparu była w takich chwilach nieodzowna - lecz bez konfitur, bo w tych okolicznociach stanowiłyby wszak wykroczenie przeciwko wojennej powcišgliwoci, do której ich nieustannie wzywano. A kiedy rytuał rozproszył już nieco żal, z całym przekonaniem, jakie potrafili z siebie wykrzesać, snuli absolutnie prawdziwe opowieci o chłopakach z sšsiedniej doliny albo z najbliższego miasteczka.
- Na pewno go pamiętasz - mówili. - Tego przysadzistego cwaniaczka, który dwa lata temu pracował w tartaku i majstrował z nadzorcš przy wypłatach... Jak to oni go wołali? Ktotam, dwojga imion Marvin?
- Jerry Lou Marvin - podpowiadał czyj usłużny głos.
- No, włanie ten! Walczył w Mezopotamii, kiedy uznano go za zaginionego, naprawdę, zdšżyli go skrelić ze stanu, a przecież się odnalazł. Prawdziwy cud. Jego matka zasłabła ze wzruszenia i dwa dni leżała jak nieżywa. A póniej, mówię wam, włanie tak się zdarzyło, dostał postrzał w kolano i odesłali go do domu. Zaraz się ożenił, jego narzeczona nigdy nie uwierzyła, że zginšł, i teraz spodziewa się dziecka. Tak, tak, to szczera prawda.
Tym razem jednak nie będzie procesji sšsiadów ani pełnych współczucia słów, wygłaszanych szeptem nad wygaszonš kuchniš. Nawet Molly to rozumiała, chociaż nie umiałaby wytłumaczyć, z czego dokładnie wypływa jej przewiadczenie. Po prostu ponura bryła Siedmiu Wišzów nie zachęcała do poufałoci, a jego mieszkańcy kryli się za kamiennš fasadš starego domostwa, jak gdyby spojrzenia ludzi sprawiały im ból. Owszem, o...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin