Miao Sing - Wyznania chińskiej kurtyzany.doc

(940 KB) Pobierz
MIAO SING

                    

      MIAO SING

        WYZNANIA CHIŃSKIEJ KURTYZANY

        Przełożył i opracował Jerzy Chociłowski

       

Od autorki

       

        Należałam do świata wiatru i wierzb, jak określano w Chinach sferę uciech zmysłowych. Od dzieciństwa szkolono mnie na kurtyzanę; miałam czternaście lat, gdy zostałam prostytutką w wytwornym Domu Wiosennej Świeżości. Po kilku miesiącach znalazłam się w Suczou, gdzie pracowałam na Łodzi Kwiatów pod kierunkiem wielce doświadczonej i pięknej kurtyzany, zwanej Szacowną Nauczycielką. To jej zawdzięczałam umiejętności, które sprawiły, że zawsze bardzo usilnie poszukiwano mego towarzystwa, Koleje mego losu aż do dwudziestego piątego roku życia były na przemian burzliwe i spokojne, lecz niczego nie żałuję. Największych przykrości doznałam, gdy przeszłam już na emeryturę. Moi rodacy lubią przede wszystkim młode dziewczęta; atrakcyjność kurtyzany, która ma dwadzieścia parę lat, szybko zanika. Może być wciąż ceniona, jeśli z talentem śpiewa lub gra na jakimś instrumencie, ale do łóżka zapraszana bywa coraz rzadziej. Co zdarzyło się później, po okresie, jaki opisałam, niech pozostanie moją tajemnicą, podobnie jak moje prawdziwe imię, dane mi przez rodziców. Miao Sing nazwano mnie w Domu Wiosennej Świeżości, jednakże przywykłam z czasem do tego imienia i polubiłam je; zresztą bardzo pasuje ono do kurtyzany, znaczy bowiem „Cudowna Rozkosz”.

        Niektórzy posługują się słowem „kurtyzana” jako łagodniejszym mianem prostytutki. To niesłuszne. Oczywiście, wytrawna prostytutka może mi dorównać w tym, co często określa się jako zabawę kaczek-mandarynek [Mandarynka (Aix galericulata) - rodzaj niewielkiej kaczki chińskiej o barwnym upierzeniu, symbol trwałego, dobrze dobranego małżeństwa, w tym przypadku również pewnej rutyny stosunku miłosnego.] lecz spośród mych umiejętności ta jest akurat najmniej skomplikowana. Ostatecznie, niewiele młodych dziewcząt (chyba że są odpychające) ma trudności w dostarczeniu prostych przyjemności swym partnerom w łóżku. Natomiast trzeba długich i żmudnych starań, aby wykształcić prawdziwą kurtyzanę. Powinna ona odgadywać nastrój mężczyzny z wyrazu jego twarzy, umieć rozpędzać w okamgnieniu jego troski, w rozmowie z nim używać słownictwa, do którego przywykł z racji swego zawodu - jako urzędnik, oficer, uczony lub kupiec, śpiewać i grać to, co lubi, pointować jego improwizowane wierszyki, jeśli jest akurat usposobiony poetycko, rozbudzać zmysły przygaszone przez wiek i krzesać ze starych Takie młodzieńcze wyczyny, iż skłonni są dać wiarę, że zima ustępuje wiośnie. Wszystko to potrafiłam dzięki nauczycielom, którzy bardzo wiele dodali do zdrowia i urody, jakimi obdarzali mnie rodzice. Proszę nie myśleć, że jestem próżna. Jeżeli pozwoliłam sobie na przechwałki, to tylko dlatego, aby uzmysłowić wam, że między kurtyzaną a prostytutką istnieje odległość równie duża jak między szefem kuchni a pomywaczką. Z przyjemnością przyznaję, że me liczne zalety i sukcesy są zasługą trudów mych wychowawców, przede wszystkim Papy Menga i Szacownej Nauczycielki.

        Są osoby, a należą do nich na przykład wzorowe żony, kapłani, świętoszki i rozmaici oddychający swą ważnością zarozumialcy, które sądzą. że kurtyzany zasługują na politowanie. Tak samo sądzą niektórzy nasi klienci: zamiast poświęcić całą noc na miłe zmagania ciała i umysłu, maskują swe rozmamłanie duchowe i niedostatki męskości fałszywym niepokojem o naszą moralność. Jeżeli tak ich to martwi, czemu sypiają z nami? Byłoby znaczniej lepiej, gdyby powściągnęli swe współczucie i złożyli hołd naszym talentom. Jednakże był vzas, gdy dobre słowo potrafiło wzruszyć mnie do łez. Nie wybierałam swego zawodu; sprzedano mnie, kiedy miałam czternaście lat, i cierpiałam zrazu okrutnie. Ale ile dzieci biedaków może pójść własną drogą i ilu istnieniom ludzkim udaje się uniknąć przypisanej im dawki cierpienia? W późniejszych latach dawniejszą niedolę równoważyło mi niekiedy uczucie niewysłowionej rozkoszy stan, który niewielu z nas osiąga po tej stronie bytowania.

        I ważąc wszystko na szali - rada jestem, że byłam kurtyzaną. Nie dlatego, że ten rodzaj życia oszczędził mi surowej jednostajności żony wieśniaka ani że podarował mi muzykę, wytworne jadło i wesołe towarzystwo, ani wreszcie iż dzięki niemu odsłoniły się przede mną pewne tajniki sztuki miłosnej taoistycznych mędrców. Prawda jest taka, że lubiłam robić to, co robiłam, lub - jeśli wolicie - lubiłam mężczyzn.

        Cieszyłam się zawsze od nowa swą władzą dawania im rozkoszy, która jak sami chętnie przyznawali - była wspaniała. Ilu kapłanów lub lekarzy potrafi ofiarować swym klientom choć połowę tej radości, jaką my dajemy naszym?

        Odkąd przestałam użalać się sama nad sobą, miałam prawo do odrzucania litości, tym bardziej, że była ona często zaprawiona wzgardą. Oczywiście mam też nad czym ubolewać. To smutne, że moja przyszłość jest niepewna, a jeszcze smutniejszy jest brak dzieci. Wszystko, co umiałabym dobrze robić, to szkolić urocze młode nowicjuszki, ale to pociąga za sobą konieczność założenia własnego zakładu, co jest teraz zakazane przez prawo i co byłoby nazbyt dla mnie kosztowne. Jeżeli nieobcy jest wam świat wiatru i wierzb, zgodzicie się, że kurtyzany i prostytutki mają tę wspólną cechę (poza szafowaniem swym ciałem), iż nie potrafią oszczędzać.

        Gdy przyjechałam do Hongkongu po latach niepowodzeń, jakie nastąpiły po mym wycofaniu się z zawodu - byłam niemal żebraczką. Szczęśliwym trafem miałam adres pewnego lekarza, krewnego jednego z mych dawnych kochanków; to on mi pomógł i znalazł pracę u pewnego angielskiego sinologa, który pragnął doskonalić swą znajomość chińskiego. Co się stanie ze mną, gdy któregoś dnia powróci on do swej ojczyzny, by zadbać o groby przodków? Któż to wie? Wszak nasze przeznaczenie ustalają bogowie w chwili, gdy się rodzimy. Musimy mu się podporządkować. Po cóż się trapić, jakaż korzyść ze skarg?

       

Rozdział pierwszy

      Sprzedana za młodu

       

        Urodziłam się piątego dnia siódmego miesiąca księżycowego w piętnastym roku republiki chińskiej (1926). Moja wieś rodzinna, skupisko niskich, żółtych domków z wypalonej na słońcu cegły, leżała w cieniu wierzchołków góry T’ai [„Góra T’ai (T’aiszan) - panująca nad masywem Szantungu „główna góra Wschodu”, jedna z pięciu świętych gór, na której cesarze chińscy składali ceremonialnie ofiarę Niebu; cel licznych pielgrzymek buddystów, taoistów i konfucjanistów: T’ai ma trzy wierzchołki, najwyższy liczy 1545 metrów.] Na wszystkie strony rozpościerały się sady i moja rodzina, podobnie jak większość sąsiadów, zajmowała się uprawą drzew owocowych. Brzoskwinie, morele, winogrona i smakowite śliweczki licu rodziły się w takiej obfitości, że w latach urodzaju bogaci gospodarze pozwalali dzieciom przy zbiorach jeść tyle, ile zapragną: nie wolno im było tylko zabierać owoców do domu. Mój ojciec i starsi bracia pracowali u obszarnika nazwiskiem Czeng, który był raczej szczodrobliwy; ponieważ byłam ładna, mówiło się, że gdy dojdę do wieku 15 lat, poślubię któregoś z jego synów lub kuzynów. Czeng lubił mnie i prawdopodobnie nie przeszkadzałoby mu to, że moi rodzice byli ubodzy.

        Dziwnym i - powiedziałabym - nieszczęsnym zbiegiem okoliczności jako jedyna spośród dziewcząt z naszej wioski umiałam czytać i pisać. Gdy miałam dziesięć lat, moja matka, żarliwa buddystka, postanowiła, że każdego ranka będę chodzić do świątyni i posługiwać staremu mnichowi, który żył samotnie od czasu, gdy dżuma zabrała pozostałych mnichów. Został, aby pilnować ich popiołów i oddawać cześć ich duszom. Był już tak stary, że nie widziano niczego niewłaściwego w moich posługach. Spałam zresztą w domu, będąc z mnichem nie więcej niż kilka godzin dziennie. Wiedziałam, że miał do mnie słabość; odkryłam wówczas, że niewielu mężczyznom - choćby najbardziej pochłoniętym sprawami ducha i nauki - jest obojętne towarzystwo ładnych dziewcząt, nawet jeśli wiek od dawna uczynił ich niezdatnymi do oddawania się przyjemnościom „deszczu i chmur” [Metaforyczne określenie stosunków erotycznych.] Poza tym w pierwszych latach mej służby byłam zbyt młoda, aby zrozumieć, czym przyciągam uwagę jego wielebności. Zresztą zadowalał się spojrzeniami, a gdy kończyłam pracę, uczył mnie czytać. Nim skończyłam czternaście lat. mogłam głośno recytować klasyczne księgi buddyjskie, potykając się tylko tu i tam o trudniejsze słowo; fakt. że nie pojmowałam sensu ani jednego zdania, nie peszył mego nauczyciela, gdyż jego własna edukacja oparta była na klasycznej zasadzie: „Ucz się za młodu, zrozumienie przyjdzie później”. Gdyby wiedział, jakie będą skutki kształcenia mnie, z pewnością zakazałby mi nawet ścierania kurzu z jego książek.

        Tuż przed mymi jedenastymi urodzinami na kraj nasz napadli Japończycy; ich okupacja miała potrwać osiem długich lat. Wkrótce Tsinan, stolica naszej prowincji, wpadła w ich ręce, tak samo jak i większość miast w prowincji Szantung oraz cała linia kolejowa. Dochodziły nas przerażające opowieści o gwałtach i okropnych okrucieństwach, tak że ilekroć żołnierze japońscy pojawiali się w wiosce, większość młodych ludzi biegła do sadów, a stamtąd przemykała się w góry, pozostając tam, póki niebezpieczeństwo nie minęło. Szczęśliwie, między wioską a linią kolejową znajdowała się góra T’ai i przylegające do niej wzgórza. Dawało nam to przez pewien czas ochronę. Aż do czwartego roku wojny jedynymi żołnierzami, których oglądaliśmy, byli chińscy partyzanci; niektórzy z nich pochodzili z naszej wioski. Czasami przychodzili chińscy żandarmi na służbie japońskiej. Mówiono o nich. że gwałcą i kradną. i za plecami nazywaliśmy ich psami gończymi. czyli zdrajcami, ale zachowywali się zawsze poprawnie, być może dlatego, że nasza wioska była bardzo odległa od najbliższej bazy japońskiej.

        Gdyby sprawy toczyły się nadal w - ten sposób, przetrwalibyśmy inwazję zadziwiająco pomyślnie. Niestety, nasze szczęście musiało wzbudzić zazdrość bogów, gdyż pozbawili go nas bezlitośnie. Pewnego dnia przybył oddział żołnierzy japońskich. ściągający partyzantów. którzy wysadzili w powietrze odcinek toru kolejowego jakieś czterdzieści ji

[Dawna chińska miara długości - 576 m.] na wschód od nas. Wśród partyzantów byli oczywiście mieszkańcy naszej wsi. Karły [Pogardliwe określenie Japończyków.] z pomocą swych znających japoński psów gończych, chciały nas zmusić do wyjawienia ich nazwisk. Tych, których podejrzewano, że są krewnymi partyzantów, zmuszano do klęczenia w słońcu z pustymi bańkami po benzynie na głowach, co powodowało dotkliwe poparzenia. Na koniec odeszli, ale zagrozili srogim odwetem, jeśli w ciągu tygodnia nie skłonimy do powrotu wszystkich młodych mężczyzn, którzy schowali się w górach. Oczywiście żaden z tych, którzy uciekli, aby wstąpić do partyzantki, nie powrócił. Japończycy nie spodziewali się zresztą, że partyzanci oddadzą się na pewną śmierć, ale mimo to ukarali nas okrutnie. Wycięli i spalili sady - nasze jedyne źródło utrzymania. Następnie poszli sobie, zabierając kilku młodzieńców, aby ich wcielić do wojska, oraz co ładniejsze dziewczęta, przeznaczone do Służby Pocieszycielskiej [Pocieszycielska Służba Patriotyczna - domy publiczne dla japońskich wojskowych.] Los tych, którzy zostali, był niewiele lepszy, zawisła nad nami groźba głodu.

        Sad starego Czenga uległ zagładzie, jak inne. Ze spuszczoną głową oddalił większość swych robotników, nawet tych, którzy, jak moi krewni, pracowali dla jego rodziny od pokoleń. Stopniowo - pozbawieni środków do życia - opuszczali wieś w poszukiwaniu zajęcia. Ale było o nie trudno i niektórzy rodzice w obliczu śmierci głodowej, swej własnej i swoich dzieci, uciekali się do sprzedaży jednej czy drugiej córki. Pośredniczki w tych transakcjach krążyły jak sępy nad ścierwem zdychającego wołu. Dziewczęta z rezygnacją przyjmowały swój los. I mnie niewola wydawała się znośniejsza aniżeli powolne umieranie wraz z swymi najbliższymi.

        To, że wybór rodziców padnie na mnie, było oczywiste. Moja uroda oraz fakt. że nie byłam analfabetką, sprawiły, iż mogli uzyskać za mnie cenę, która ocaliłaby od późniejszej sprzedaży moje siostry. Tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę; córki kochane były tak samo jak synowie, i nadzieja, że tylko jedna z nas będzie sprzedana, stanowiła rodzaj pociechy dla reszty. Ugodzenie się z pośredniczką oddano w ręce mego najstarszego brata. Rodzice byli zbyt biedni, by przyjąć ją osobiście i poczęstować filiżanką herbaty. Podczas jej wizyt wymykali się przez tylne drzwi albo chowali w sypialni. Mój najmłodszy brat Siao Kou (Piesek) został w tym czasie wysłany na poszukiwanie pracy w sąsiedniej wiosce. Bardzo mnie kochał i był porywczy, toteż mógł poturbować pośredniczkę, a ta pobiegłaby ze skargą do władz.

        Matka Liu była tęgą kobietą, ubraną na czarno niczym żona sklepikarza w świąteczny dzień. Jej płynna wymowa i miejska elegancja nikogo nie zwiodły. Uśmiechała się bez przerwy i obiecywała, że będzie się o mnie troszczyć jak o własną córkę, lecz ukradkiem przypatrywała mi się z zimną uwagą, jak świniakowi, który dorósł już do zarżnięcia. Byłam rada, że dla zachowania pozorów nie wolno było mi się odzywać, z wyjątkiem krótkich odpowiedzi na jej pytania. Przeczytałam tylko głośno kawałek z książki, jaką przyniosła, aby sprawdzić moje umiejętności.

        Nie będę się rozwodzić nad mym rozstaniem z rodziną. Kiedy matka Liu przyszła mnie zabrać, wszyscy mieli łzy w oczach. Do ostatniej chwili udało mi się powstrzymać płacz, starałam się robić wrażenie pocieszonej myślą, że pieniądze zapłacone za mnie poratują rodziców oraz rodzeństwo i że podoba mi się perspektywa życia w mieście. Ale kiedy po półdniowym marszu przez pola znalazłam się, przyciśnięta do matki Liu, w zatłoczonym wagonie kolejowym, strach oraz przypływ tęsknoty za rodzicami sprawiły, że wybuchłam gwałtownym łkaniem. Matka Liu rozglądała się niespokojnie po twarzach pasażerów, gdyż sprzedaż dzieci, aczkolwiek wciąż powszechna, była sprzeczna z prawem. Liu nie mogła mnie zbić lub szturchać w obecności ludzi, lecz wiedziała, że może liczyć na moją lojalność wobec rodziców, więc powiedziała, iż jestem jej córką i że jedziemy do T’ai-an, gdzie kapłan taoistyczny wypędzi ze mnie złe duchy - przyczynę mojej histerii. Wątpię, czy ktokolwiek jej uwierzył, lecz byli to wieśniacy udający się na targ, a tacy ludzie rzadko zwracają się do władz, podobnie jak mysz do kota. Jedynym dowodem sympatii, jaki otrzymałam z ich strony, były kawałki wieprzowiny i owoce, lecz byłam zbyt przygnębiona, by cokolwiek zjeść, Około ósmej rano przybyłyśmy do T’ai-an. Chińscy i japońscy żandarmi na stacji nie zwracali na nas uwagi, lecz Matka Liu ponaglała mnie do szybszego kroku. Poczułam się nieco lepiej i rozglądałam się zaciekawiona, gdyż nigdy dotąd nie byłam w mieście. T’ai-an - choć w rzeczywistości bardzo niewielkie - wydawało mi się wspaniałe. Przytulone do zachodniego podnóża góry T’ai miało tylko dwie sklepowe uliczki, wielką świątynię przy drodze do świętego szczytu, kilka restauracji i trochę domostw z szarej cegły, niekiedy tak obszernych, że mieściły po sześć wewnętrznych dziedzińców. Dom moich nowych państwa był znacznie mniejszy, lecz pokaźniejszy niż jakikolwiek dotychczas przeze mnie widziany. Lakierowana brama w szarym, wysokim murze prowadziła do ocienionego dwiema jabłoniami podwórza, na którym porozstawiano wazy z roślinami ozdobnymi. Z tyłu były dwa mniejsze dziedzińce: jeden otoczony przez sypialnie, a drugi przez kuchnię, magazyn i łazienkę. Przechodząc przez bramę pomyślałam, że może będę miała trochę szczęścia.

        Ale nie znalazłam szczęścia w tym domu. Stary pan Hu żył z żoną samotnie, gdyż córka ich wyszła za mąż, a synowie i synowe mieszkali w stolicy prowincji. Kaligraf z zawodu, pan Hu spędzał Większą część czasu na czytaniu lub paleniu opium, z wyjątkiem krótkich okresów, gdy pracował, malując ogromne ideogramy na ozdobnych rulonach albo projektując tablice pamiątkowe dla sklepów i świątyń. Na rulonach były stosowne cytaty z okazji ślubów, urodzin, pogrzebów i uroczystości otwarcia sklepów. Klienci przychodzili z całego miasta, a także z okolicznych wiosek. Pan Hu żył wygodnie, lecz skromnie, a pobierał opłaty tak umiarkowane, że z pewnością musieli mu pomagać jego synowie-handlowcy. Był to wysoki, szczupły pan, około pięćdziesiątki, którego nie obchodziło nic poza przyjemnym spędzeniem czasu. Lubił dobrze zjeść i wypić w towarzystwie uczonych kolegów, z którymi wymieniał okolicznościowe wierszyki przy wznoszeniu toastów. Nie gardził też zwykłymi jadłodajniami, winiarniami i domami publicznymi T’ai-an. Zapamiętałam go jako człowieka pogodnego, zawsze w dobrym humorze, z łagodnym, ironicznym uśmiechem. Ubierał się zawsze na niebiesko, ale nosił się niedbale i nie przejmował się tym, że jego szaty nosiły często tłuste ślady niedawnego ucztowania. Wydawał się przyjaźnie usposobiony do każdego - z wyjątkiem własnej żony - i był jedyną osobą bez lęku reagującą na zgrzytliwy głos swej małżonki.

        Mnie pani Hu wydawała się w istocie przerażająca. Zawsze gniewnie zmarszczona, posępna i zgryźliwa, nie traciła czasu, aby mnie przekonać, że jestem jej sprzętem, którym mogła się posługiwać wedle woli. Dodała otwarcie, że kupiła mnie, płacąc sporo; przekonana, iż odsprzeda mnie z zyskiem, kiedy dobre zbiory zmniejszą napływ młodych dziewcząt ze wsi. Do tego czasu muszę pracować, inaczej zachłoszcze mnie na śmierć. Gdyby nic nie stanęło jej planom na przeszkodzie, prawdopodobnie sprzedałaby mnie jakiemuś zamożnemu kupcowi w T’ai-an bądź w Tsinan moje życie popłynęłoby w banalnym bezpieczeństwie. Jednakże rozwiązłe skłonności męża skłoniły ją do zmiany planów.

        Od początku pan Hu wciągał mnie w sprośne igraszki. Kiedy jego żony nie było w domu, gładził mnie lubieżnie i rozpinał mi bluzkę, bawiąc się mymi piersiami. W wiosce takie zachowanie uznano by za oburzające, ale stopniowo nauczyłam się przezwyciężać wstyd i broniłam się niezbyt energicznie, gdyż karmiono mnie skąpo, a pan Hu wynagradzał mi owe karesy słodyczami i miedziakami. Jednakże pewnego dnia, kiedy pani Hu poszła do aptekarzostwa zagrać w madżonga, jego zaloty przyjęły nowy obrót. Wezwał mnie do swego gabinetu, kazał stanąć obok siebie i popatrzeć na książkę, która leżała otwarta na biurku zrobionym z drewna groszu. Pochlebiona, nachyliłam się nad książką z ciekawością. Ale to, co zobaczyłam, sprawiło, że spurpurowiałam ze wstydu i chciałam uciec. Nie widziałam nigdy książek tego rodzaju, ale dziewczęta z wioski słyszały o nich i na samą wzmiankę chichotały i czerwieniły się. Był to tak zwany przewodnik panny młodej z rysunkami pokazującymi szczegółowo różne sposoby uprawiania miłości. Zanim zdążyłam uciec, mój pan chwycił mnie jedną ręką za przegub, a drugą za kark i siłą nachylił nad biurkiem. Rysunki widoczne na otwartych stronicach nie tylko szokowały moją wieśniaczą wstydliwość, ale i zadziwiały. Przedstawiono na nich parę nagich kochanków, ale złączonych tak niezwykle, że w pierwszej chwili mężczyzna wydał mi się błaznem nieświadomym kobiecej anatomii. Kiedy pojęłam, o co chodzi, owładnięta wstydem poczęłam wyrywać się tak zaciekle, że fotel przewrócił się do tyłu, a Hu uderzył głową o wykładaną kafelkami posadzkę i stracił przytomność.

        Nie odzyskiwał jej tak długo, że rozważywszy szanse ucieczki w jakieś bezpieczne miejsce z paroma miedziakami w kieszeni, za które mogłam kupić co najwyżej garstkę słodyczy - zebrałam się na odwagę i pobiegłam do apteki, powiadamiając o wypadku panią Hu. W popłochu zapomniałam o rozłożonej na biurku książce. Pani Hu dostrzegła ją natychmiast i bez trudu zmusiła mnie do wyznania prawdy. Była wściekła, lecz cały swój gniew skupiła na mnie, jak gdybym to ja była wszystkiemu winna. Mężowi okazywała czułość, dopóki nie okazało się, że nic mu się nie stało. Ale nawet wtedy łajała go z wyjątkową powściągliwością.

        Co do mnie, to wychłostała mnie tak mocno, że aż zemdlałam, ale i tego było jej mało. Żadna kara nie była dostateczna za „usiłowanie zabicia mego dobrego pana”. Po kilkudniowym namyśle postanowiła mnie sprzedać - ze znaczną stratą - do podrzędnego burdeliku w Tsinan, gdzie wedle jej słów dziewczęta musiały pracować dzień i noc, zadawać się ze śmierdzącymi robotnikami, a w nagrodę zbierać cięgi i przymierać głodem.

        Nigdy nie udało mi się dociec, czy powodem tego kroku była zazdrość o męża, czy też złość, że naraziłam go na niebezpieczeństwo zamiast pokornie ulec jego kaprysom.

       

Rozdział drugi

      Dom Wiosennej Świeżości

       

        Dom, w którym się znalazłam, był okropny ponad wszelkie wyobrażenie. Składał się z kantoru i pomieszczenia recepcyjnego, od dawna nie zamiatanych, oraz z tuzina sypialni, poprzedzielanych przepierzeniami na małe komórki. Otaczały one kręgiem obszerny błotnisty dziedziniec, jak gdyby był to zajazd dla wozaków uwiązujących tu swoje wielbłądy, konie lub woły. Główna brama wychodziła na wąską uliczkę. z której biły odrażające zapachy. Była to najgorsza dzielnica miasta. Zaraz pierwszego dnia zorientowałam się. że klientami byli tam przeważnie biedni pomocnicy sklepowi, robotnicy i rykszarze. Cuchnący potem i alkoholem, szukali paru chwil zapomnienia w ramionach ordynarnych dziewek, najczęściej pospolitych ulicznic; najlepsze, co im - się mogło przytrafić, to podstarzała prostytutka, wyrzucona ze względu na - wiek z jakiegoś porządniejszego burdelu. Przystrojone w tanie błyskotki, kobiety te rzadko się myły i nie starały się usuwać plam ze swych kubraków.

        Procedura była prosta. Kiedy przy bramie pojawił się mężczyzna, obwieszczano to głośnym okrzykiem i wszystkie nie zajęte dziewczęta zbierały się, by przybysz mógł je obejrzeć. Dokonawszy wyboru, wręczał pieniądze dyżurnej) bajzelmamie i szedł z dziewczyną przez dziedziniec do którejś z komórek, skąd wynurzał się mniej więcej po piętnastu minutach.

        Po pierwszym dniu wydawało mi się. że pani Hu wymyśliła zemstę doskonałą, jednakże, aczkolwiek spędziłam w tym miejscu ponad tydzień, nie spotkało mnie nic złego poza kilkoma szturchańcami; moje dziewictwo zostało nienaruszone i nikt się nade mną nie znęcał. Moje cierpienia ograniczały się do strachu i rozpaczliwej tęsknoty za domem.

        Miałam wówczas niewiele więcej ponad czternaście lat i - jak wszyscy mówili - byłam nadzwyczaj ładna. I miałam silny atut - nie umiejętność czytania i pisania, która tam akurat nic nie znaczyła, ale właśnie dziewictwo. W takim podrzędnym zamtuzie nawet brzydka dziewica wzbudzałaby sensację, ale niewielu z klientów mogło sobie pozwolić na opłacenie ceny pierwszej nocy. Kiedy Matka Wang i Matka Li odbierały mnie od pani Hu - udawały obojętność, ale kiedy tylko wyszły, wybuchły gorączkową paplaniną.

        - Matko Li, pomyśl, ile możemy dostać za tę małą flądrę...

        - Ostrożnie, Matko Wang, trzeba uważać, jeszcze sobie pomyśli, że jest strasznie ważna. Idź do kuchni, mała, i weź się do jakiejś roboty, no, ruszaj!

        W kilka godzin później wezwano mnie znów do kantoru, każąc się nisko ukłonić komuś, kto sądząc po służalczym zachowaniu obu „Mateczek” był kimś bardzo ważnym. W istocie - był to nasz pryncypał, właściciel całego przedsiębiorstwa. Krzepki, o pospolitych rysach, nosił się „po gangstersku”; rękawy czarnej sukni miał wysoko zawinięte, otwarty kołnierz odsłaniał białą, przybrudzoną koszulę. Niemal wszyscy gangsterzy niskiego stanu korzystający z japońskiej protekcji ubierali się w ten sposób; ten dodatkowo miał na ramieniu opaskę ze wschodzącym słońcem.

        Dla mnie był dość miły. Zadał mi kilka pytań, na które starałam się tak odpowiadać, aby zrobić jak najlepsze wrażenie. Wysłuchawszy mej historii, zwrócił się do „Mateczek”:

        - Uważajcie, aby tej dziewczyny nie tknął żaden z tych brudnych żółwi, jacy tu przychodzą. Trzymajcie ją w ukryciu. Dziwię się, że nikt jej dotąd nie zgwałcił. Jeśli pozwolicie ją zepsuć, każe was obie usmażyć. Następnie zwrócił się do mnie z krzywym uśmiechem:

        - To miejsce nie jest odpowiednie dla osóbek twego rodzaju. Umieścimy cię tam, gdzie przychodzą uperfumowani panowie. Bądź grzeczna, bo inaczej oddam cię w łapy tuzina tutejszych śmierdzieli i to za darmo. Rób, co ci powiem, dużo jedz. Myj się dobrze. Dbaj o ubranie. Będziesz miała osobny pokój, gorącą wodę i dziewczynę do prania twoich rzeczy. Bądź posłuszna. A teraz zmykaj i nie wystawiaj nosa z pokoju. Nie chcę, żebyś narobiła tu zamieszania.

        Następne sześć dni spędziłam zamknięta w sypialni przylegającej do kantoru. Codziennie przychodziła sługa, sprzątała, zamiatała, przynosiła jedzenie, zabierała rzeczy do prania. Łóżko wyglądało na niemal czyste, kołdry zanadto nie pachniały, pluskiew było mniej niż u nas w domu. Próbowałam dowiedzieć się od służebnej, jakie miano plany w stosunku do mnie, ale ona wszystkie moje nagabywania zbywała szorstko, posługując się przy tym obelżywymi słowami, z gatunku tych, jakimi chłopi obrzucają woły.

        Dzień po dniu wlokły się samotne godziny. Z lękiem i odrazą wsłuchiwałam się w odgłosy, jakie docierały do mnie z dziedzińca przez papierowe szyby w oknach sypialni. kroki, krzyki, śmiech, pijackie mamrotania, wrzaski, kłótnie - zaczynało się to wczesnym popołudniem i osiągało szczyt około północy. Najbardziej bałam się, że znajdzie się ktoś gotów zapłacić cenę pierwszej nocy i że po ohydnej inicjacji będę musiała tu zostać na długie lata, aż moi dozorcy wyrzucą mnie przedwcześnie postarzałą i chorą - na głodową poniewierkę. Szczególnie lękałam się godziny przed południowym posiłkiem, gdy kobiety, które obraziły klientów, wzywane były obok do kantoru. Chora z obrzydzenia, słuchałam bezlitosnych łajań, przerywanych łzawymi błaganiami, wiedząc, że nieuchronnie skończy się to odgłosem uderzeń bambusowego kija, czemu towarzyszyć będą przeraźliwe krzyki i jęki.

        Siódmego lub ósmego dnia wczesnym rankiem moja samotność została przerwana. Weszła Matka Wang, niosąc jedwabną odzież - biały kubrak z wysokim kołnierzem, spodnie w kolorze śliwkowym z wzorem w złote listki. Ubrałam się, a potem przyszedł mały, gadatliwy człowieczek, który podciął mi włosy i spryskał je jaśminową perfumą. Kiedy odszedł, Matka Wang poprowadziła mnie przez pusty o tej porze dziedziniec do czekającego przy bramie powoziku. Był to stary, przesiąknięty mnóstwem zapachów pojazd, jeden z tych, które kursowały zamiast taksówek, gdyż Japończycy zarekwirowali wszystkie samochody.

        Tsinan był miastem dziesięciokroć większym niż T’ai-an, ale na ulicach widziało się zadziwiająco niewielu przechodniów; później dowiedziałam się, że wielu przyzwoitych ludzi uciekło na tereny zajmowane nadal przez Chińczyków, pozostali mieli powody, aby unikać ulic w ciągu dnia. Drżałam, choć jak na październik było wyjątkowo ciepło. Moja przyszłość rysowała mi się w postaci nieprzeniknionej zadymki śnieżnej; lęk przed nieznanym mroził mnie od stóp do głów. Wkrótce wjechaliśmy w ciąg wąskich uliczek obudowanych nadspodziewanie porządnymi domostwami; niektóre miały dwa piętra - rzadkość w dzielnicy mieszkalnej. Ponad każdym nadprożem widniała lakierowana tablica z poetyczną nazwą wypisaną złotymi znakami. Po obu stronach drzwi dostrzegłam małe tabliczki z wypisanymi na nich żeńskimi imionami. Aczkolwiek ledwie dochodziło południe i domy stały ciche i milczące, kilku sprzedawców rozkładało już przenośne kramy wyposażone w piecyki na węgiel drzewny, miseczki, pałeczki do ryżu, słodycze, cukrowane owoce na bambusowych patyczkach, kawony i rozmaite potrawy. Ślepy skrzypek stał na rogu, zwrócony pełną nadziei twarzą w kierunku zamkniętych drzwi; od czasu do czasu pociągał smyczkiem po strunach, ogłaszając swe usługi jako akompaniator.

        Powóz zatrzymał się przed sporym, zadbanym budynkiem ze złoconą tablicą i napisem „Dom Wiosennej Świeżości” - był to delikatny synonim burdelu; znaczenie napisu podkreślał tuzin tabliczek z imionami dziewcząt.

        Rosły, tęgi mężczyzna otworzył bramę i zaprowadził nas przez podwórko do małego pokoju, w którym dwu odzianych w jedwab mężczyzn spoczywało wygodnie na leżance; między nimi stała taca z eleganckimi przyborami do palenia opium, srebrną lampką i fajkami z kości słoniowej. W pobliżu siedziała sztywno wyprostowana kobieta w białej wykrochmalonej bluzce i czarnych jedwabnych spodniach, związanych przy kostkach stóp. Cała trójka wlepiła we mnie oczy, a jeden z palaczy zmienił nawet pozycję na siedzącą, aby lepiej mi się przypatrzeć. Mała dziewczynka przyniosła herbatę w filiżankach i pospiesznie zniknęła. I zaraz - bez ważnych wstępów - zaczął się targ. Pierwsza odezwała się kobieta:

        - Matko Wang, dziewczyna jest dość ładna, ale sama przyznałaś, że nie ma doświadczenia ani szczególnych uzdolnień. To znacznie zmniejsza jej cenę. Pomyśl, ile czasu trzeba, by ją wyszkolić. I mówisz, że ma już czternaście lat? Trochę za dużo jak na nowicjuszkę. W tym domu dbamy o pewien poziom...

        Matka Wang przerwała jej:

        - Młódka jest ładna, dobrze rozwinięta, zdrowa i jeszcze dziewica. Podobno umie czytać. Jeśli to was nie zadowala, to są inne miejsca...

        - Po co ten pośpiech - wtrącił uspokajająco starszy z mężczyzn. - Nie podważamy jej naturalnych zalet. Powiadamy tylko, że nie będąc wyszkolona nie jest warta wysokiej sumy, jakiej za nią się żąda. Mając pewne doświadczenie zapewniam cię, że talent liczy się bardziej aniżeli kształtne ciało i uroda. Dziewczyna istotnie wygląda jak lalka, ale wątpię, czy to wystarczy, aby zainteresować naszych klientów.

        Matka Vang uśmiechnęła się.

        - Są sposoby, żeby to zmienić. Stosując odpowiednie metody można każdą ospałą lalę skłonić do miłosnych zapałów nawet wobec zasuszonego dziewięćdziesięcioletniego kraba, nie mytego od urodzenia.

        I tak ciągnął się ten upokarzający dla mnie targ, jakby chodziło o prosiaka albo bawołu. Mężczyźni bez ceregieli mówili, że trzeba będzie sprawdzić, czy istotnie jestem dziewicą. a gdy pod wpływem tych słów oblałam się rumieńcem, zarechotali radośnie. Najgorsze było to, że suma żądana za mnie była dwadzieścia razy większa od tej, jaką pośredniczka zapłaciła moim nieszczęsnym rodzicom. Kiedy spierali się, czy zapłata ma być w srebrze, czy w wojskowych jenach japońskich, nagle wezbrała we mnie odwaga. Wstałam grzecznie z krzesła, ukłoniłam się oddzielnie każdemu z nieznajomych i rzekłam spokojnie:

        - Dajcie jej tyle, ile chce. Obiecuję, że zrobię wszystko, aby’ uczynić się wartą tej ceny. Wolę umrzeć, niż wracać do tej... niż odejść z Matką Wang.

       Spojrzeli na mnie w osłupieniu. Było nie do pomyślenia, aby dziewczyna - zwłaszcza młoda niewolnica - ośmieliła się odezwać nie proszona w obecności starszych. Lecz nawet jako prosta wiejska dziewczyna, ignorantka w świecie wierzb i wiatru, nie byłam przecież głupia i wiedziałam, co robię. Lekceważące porównanie do lalki podsunęło mi myśl, że wymagać się tu będzie ode mnie wiedzy o tym, jak się zachować, aby dowieść moim partnerom, że kupili sobie usługi czegoś więcej niż poduszki.

        Zanim oburzenie Matki Wang miało czas zapłonąć, starszy mężczyzna powiedział uprzejmie:

        - Doskonale, Matko Wang. Powiedz swoim mocodawcom, że zapłacimy cenę, którą wymieniłaś, minus dziesięć procent, bo dziewczyna nie przyniosła nic poza tym, co ma na sobie. Jeśli się zgadzasz, zostaw ją tutaj. Jeżeli rzeczywiście jest dziewicą, pieniądze prześlemy jutro.

        Matka Wang - choć rozczarowana, że nie może ukarać mego tupetu - podniosła się z wyrazem nie tajonego triumfu. Ukłoniwszy się pospiesznie pobiegła pochwalić się swym sukcesem. Zanim zamknęły się za nią drzwi wiodące na ulicę, moja nowa mentorka, Matka P’an wyprowadziła mnie z pokoju. Zaczął się mój nowicjat w Domu Wiosennej Świeżości.

        Początek nie wyglądał groźnie. Większość mych obaw rozpraszała świadomość, że mogło mnie spotkać coś znacznie gorszego. Najpierw musiałam poznać porządek dzienny domu, oparty na wiekowej tradycji. Z chwilą przybycia klienta, o czym oznajmiał okrzyk Głównego Czajnika [Czajniki Herbaciane - gwarowe określenie odźwiernych w domu publicznym.] dziewczęta - nawet te, które miały akurat towarzystwo - zbierały się na chwilę w saloniku recepcyjnym. Nikomu to nie przeszkadzało, gdyż od południa aż do północy drzwi od pokojów dziewcząt nie były zamykane i nie działo się tam nic z tego, co wymaga odosobnienia. Goście w tym czasie przychodzili tylko po to, aby się odprężyć w miłym gronie, często z przydatkiem wina, muzyki i opium; wszystko ograniczało się do powściągliwego flirtu, spojrzeń, czasem szybkiej pieszczoty dłoni. Dla przyjemności „deszczu i chmur” zastrzeżone były godziny po północy i to jedynie dla tych klientów, którzy złożyli już kilka wstępnych wizyt i mieli aprobatę patronek.

        Każdy klient, nawet najznakomitszy, obowiązany był do przestrzegania pewnych reguł. Nie mógł więc przenosić swej atencji na inną dziewczynę, dopóki jego pierwsza przebywała wciąż na miejscu; nie mógł wybierać dziewczyny odwiedzanej stale przez któregoś z jego przyjaciół, nie powinien też liczyć na poufalsze zbliżenie, dopóki nie został zaliczony w poczet gości uprawnionych do spędzenia nocy w naszym domu. Powiedziano mi, że w innych domach, o gorszej reputacji, przymykano niekiedy oczy na te zasady, ale u nas zdarzało się to niezwykle rzadko, wyjątki robiono dla japońskich oficerów, gdyż bano się skutków odmowy.

        Ale Japończycy niepokoili nas nieczęsto. Mieli własne prostytutki, które umiały mówić po japońsku, i chociaż czasem odwiedzali zwykłe chińskie lupanary, niewielu z nich znało na tyle dobrze język chiński, aby cieszyć się w pełni rodzajem usług, jakie były naszą specjalnością.

        Jeżeli kilku regularnych przyjaciół jednej dziewczyny zjawiało się mniej więcej o tej samej porze, prowadzono ich do różnych pokoi, a dziewczyna dzieliła swój czas między nich, zostawiając koleżankę na okres swych krótkich nieobecności.

        Mówiąc najogólniej, mieliśmy trzy rodzaje gości. Do pierwszego rodzaju należeli ci, którzy przychodzili z przyjaciółmi po zjedzeniu obiadu czy kolacji w restauracji, aby znaleźć się w intymniejszym otoczeniu. Drugą grupę stanowili żonaci mężczyźni, znudzeni swymi niewykształconymi na ogół żonami. Wreszcie do trzeciej kategorii zaliczali się ci, którzy mieli wprawdzie zamiar pójść do łóżka z dziewczyną, ale nie chcieli robić tego w sposób prostacko pospieszny, lecz odgrywali miniaturowe romanse, ciągnąc je tygodniami. Składali wizytę po wizycie, a stopniując zaloty i zabiegając o kolejne awanse doprowadzali się do stanu coraz większego podniecenia, tak by wtedy, gdy nadchodziła upragniona noc, przeżyć chwile prawdziwego uniesienia.

        Klienci, którzy przychodzili po południu lub wieczorem tylko dla towarzystwa, nigdy nie płacili bezpośrednio. Wystawiano im łączny rachunek za orzeszki, pestki arbuza lub inne małe poczęstunki wtedy, gdy koszty innych usług utworzyły już większą sumę.

        Dziewictwo zwalniało mnie od obowiązku uczenia się jak rozdzielać dary „deszczu i chmur”, ale dowiadywałam się sporo słuchając gadaniny koleżanek. Pozbawienie mnie dziewictwa przeciągało się. Być może brak było chętnych albo odstraszała ich wysoka cena pierwszej nocy, dziesięciokrotnie wyższa niż za zwykłą noc. Ponadto trzeba było ofiarować domowi prezenty: dwie kołdry zdobione filozelą, dwa jedwabne kubraki i dwie pary spodni, coś z biżuterii. Czekając na zamożnego, szczodrego kochanka zabawiałam tymczasem tych klientów, którym mój wygląd wynagradzał brak talentów muzycznych i konwersacyjnych. Podczas ich wizyt Matka P’an bezustannie miała na mnie oko, kręcąc się po pokoju. Podawałam owoce, podgrzewałam wino, przygotowywałam fajki opiumowe. Jakikolwiek błąd pociągał za sobą natychmiastową karę-pozbawienie jedzenia albo klęczenie połączone z trzymaniem czegoś ciężkiego w rękach wyprostowanych nad głową.

        Znalazłam się w rozterce. Co miałam czynić? Przyspieszyć swą próbę, wzniecając podniecenie w którymś z mych gości, który zechce mnie mieć bez względu na koszty, czy też odwlekać ją, udając głupie cielę? Myśl, że będę zmuszona oddać się komuś całkiem obcemu, zapewne staremu (jak większość bogatych ludzi) i zarazem odpychającemu lub okrutnemu - przerażała mnie. W czasie bezsennych nocy głowiłam się, jak przejść przez ten próg nie narażając się na złożenie skargi przez kochanka. co pociągnęłoby za sobą chłostę. Z drugiej strony, pozostając dziewicą, byłam traktowana niewiele lepiej niż prosta sługa, którą każdy pomiatał; nie dostawałam żadnych prezentów ani wynagrodzenia za me wysiłki konwersacyjne, podczas gdy dziewczęta sypiające z klientami otrzymywały jedną szóstą wnoszonej przez nich opłaty i mogły teoretycznie zaoszczędzić dość pieniędzy, aby kupić sobie wolność. Moje moralne opory zderzały się też z podziwem, jaki odczuwałam dla niektórych dziewcząt, mimo że - mówiąc językiem naszej wioski - były „zbrukane przez stu mężczyzn”. Były to niekiedy czarujące istoty, wszechstronnie utalentowane i miały coś, co można określić jako godność; pozwalano im też odwiedzać sklepy lub świątynie. Jedna z dziewcząt - Nefrytowa Waza - stała się moim idolem. Lubiłam bardzo pomagać jej w zabawianiu gości, wystarczyło, by uśmiechnęła się do mnie, abym poczuła się szczęśliwa: Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinnam starać się o kochanka względnie młodego i wyrozumiałego, ale dziewczęta zapewniły mnie, że ktoś, kto zgodzi się tyle zapłacić, będzie chciał, aby mu się jego pieniądze zwróciły i z pewnością okaże się bardzo wymagający, a nawet brutalnie bezwzględny; z tego punktu widzenia lepszy byłby ktoś starszy, o ograniczonych możliwościach.

        Zanim opowiem, jak rozstrzygnął się mój dylemat, opiszę krótko Dom Wiosennej Świeżości, gdyż był to typowy zakład w swoim gatunku. Prowadząca doń wielka brama składała się z dwu skrzydeł nabijanych metalowymi ćwiekami; pod wygięciami jej podstrzesza mieściła się stróżówka, mieszkanie trzech krzepkich Czajników. Stare porzekadło mówi, że „czajnik jest jeden, ale filiżanek dużo”, co oznacza, że mężczyźni są rozwiąźli. Odźwiernych nazywano Czajnikami, gdyż posądzano ich (w naszym przypadku mylnie), że śpią po kolei z wszystkimi „filiżankami”, których pilnują.

        Za stróżówką stał piętrowy budynek z bawialniami, gdzie dziewczęta pokazywały się nowym klientom; były tam również trzy jadalnie, używane do przyjęć z udziałem kurtyzan. Potem ciągnęły się - jeden za drugim - trzy duże dziedzińce: Ogród Budzącej się Wiosny (namiętność młodzieńca), Ogród Wiosennej Radości (namiętność dojrzała) oraz Ogród Wieczornej Wiosny (nieustanny wigor). W każdym rosły drzewa owocowe, w każdym stały wielkie wazy z ozdobnymi roślinami. Wokół dziedzińców wnosiły się parterowe pawilony mieszczące sypialnie. W zimie krużganki dawały nieco ochrony przed wiatrem i śniegiem, a pokoje ogrzewano dobrze piecykami. Były tam także trzy małe boczne podwórka; przy dwu mieściły się kuchnie i umywalnie, trzecie zaś okalały wytwornie urządzone altany, otwarte na ogródek skalny; odbywały się tam czasem kolacje i pijatyki, wieczory muzyczne lub konkursy poetyckie. Miejsce to nazywało się Ogrodem Śnieżnego Księżyca; nazwa podsuwająca zresztą nierozmyślnie - skojarzenia z niemocą właściwą wiekowi starczemu.

        Oczekując na to, co miało mnie spotkać, dzieliłam sypialnię z pięcioma dziewczynkami liczącymi od sześciu do dwunastu lat, które w przyszłości miały zostać kurtyzanami. Pomagały starszym dziewczętom w przyjmowaniu gości, uczono je również czytania, muzyki, dobrych manier, układania wierszy, sztuki uwodzenia oraz teorii praktyk miłosnych.

        Tak minęły trzy miesiące...

       

Rozdział trzeci

      Pożegnanie z dziewictwem

       

        Przed chińskim Nowym Rokiem, gdy śnieg grubą warstwą leżał na dachach, trzej moi stali goście zaczęli mnie odwiedzać na tyle często, że przyciągnęło to uwagę Matki P’an.

        Najwytrwalszym z nich był chudy i blady Papa Lao, pięćdziesięciopięcioletni urzędnik ustanowionego przez Japończyków rządu prowincji. Spędzał długie godziny w mym towarzystwie, wypytując mnie o moją przeszłość, podczas gdy przygotowywałam mu fajki opiumowe. Większość jego pytań d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin