Złoty koń boga Trzygława - Kazimierz Błahij.pdf

(2508 KB) Pobierz
Okładkę projektował
WŁADYSŁAW BRYKCZYŃSKI
"Czytelnik", Warszawa 1963. Wy danie 1.
Nakład 20 250. Ark. wy d. 11,25-, ark. druk. 16,5. Papier druk.
sat. 75 cm, ki. VII, 60 g z Głuchołazów. Oddano do układania
6.VI.62 r. Podpisano do druku 24.X1.62 r. Druk ukończono w
styczniu 7953 r. Zakłady Graficzne ,,Dom Słowa Polskiego" w
W-wie. Zam. m 4272. H-62. Cena 16.– zł Printed in Poland
I. DZIEWIĘĆ ZŁOTYCH WŁÓCZNI
Najpierw zobaczyłem zrąb Wyspy Nawigacyjnej, a potem z
waty mgieł ukazał się strzelisty maszt nabieżnika
pomalowanego w białe i czarne pasy. Skądś, jak by z dna wody,
przybiegło dzwonienie, rytmiczne i zimne.
Odłożyłem ster na prawo i dziób zakołysał się zrazu
niespokojnie, jak by szukając drogi we mgle, a później
posłusznie obrócił się w stronę nabieżnika. Dzwonienie szło
teraz z lewej strony, po chwili usłyszałem je z prawej. Między
dźwiękami, opatulony mgłą, ciągnął się wąski tor wody. Dalej,
po jednej i drugiej stronie dźwięków, miałem trzydzieści mil
wolnego obszaru, zwanego na mapie nawigacyjnej Wielkim
Zalewem. Za rufą żaglówki – czterdzieści dwie mile wody,
która wybiegała z brudnych kanałów portu, leżącego daleko, o
dwa dni drogi.
Fala, wprawdzie wątła, ale dostatecznie silna dla mojej
żaglówki, uderzyła pod sam dziób, trzasnęła na forpiku,
obsypała miliardami kropli. Zadrżałem. Mocniej naciągnąłem
kaptur; wsunąłem się za plastikową ochronę. Ale i to nie pomo-
gło. Od wyspy zaciągnął lekki wiaterek, poruszył zielonkawą
taflę, która od kilku godzin sprawiała wrażenie ugładzonej
niewidzialną ręką. Teraz woda zmarszczyła się i nagłe
zobaczyłem pierwszą falę, idącą długim sierpem od lewej burty.
Jeszcze bardziej położyłem ster w prawo; skróciłem żagiel.
Podwodny podmuch prądu popchnął mnie w kierunku wyspy.
Dziób balansował z boku na bok; fala już była tuż, tuż...
uderzyła po martwym kącie; na moment znalazłem się pod
szklistą kopułą. Strumień, zimny jak polarny mróz, zwalił się
do wnętrza kabinki. Reszta wody spłynęła z hurkotem
górskiego potoku wzdłuż burt pokładu. Kurzą modą otrząsałem
się z kąpieli i znowu spojrzałem czystymi oczami. Miałem po
obu burtach zamglone brzegi Dziwnej. Wielki Zalew został
wreszcie za burtą. Po godzinie przez poszarpane smugi pary
przebiło się słońce.
Teraz dopiero poczułem zmęczenie, a gdzieś na dnie samego
siebie wyrzut: „Po co to wszystko...?" Kiedy czterdzieści osiem
godzin temu zatelefonował do mnie Andrzej Derkacz i zapytał,
co mam zamiar robić w niedzielę, szczerze odparłem, że nic, że
absolutnie nic, choć w głębi duszy obiecałem sobie, że zabiorę
się do zaległej lektury.
– Więc przyjeżdżaj do mnie na Salin – powiedział tonem
żądania, a nie propozycji. Automatycznie potaknąłem: –
Przyjadę.
Z Andrzejem Derkaczem znaliśmy się od paru lat, a zetknął
nas dosłownie jeden ze zwykłych przypadków, w jakich mogą
się spotkać obcy ludzie, aby później zostać przyjaciółmi.
Wprawdzie profesjonalnie i, powiem szczerze, społecznie
byliśmy od siebie bardzo daleko, jednakże pewnego dnia
spostrzegliśmy, że coś nas w sobie interesuje, jakieś sprawy
zupełnie uboczne, dalekie od zajęć i codziennego życia. Andrzej
Derkacz był archeologiem, młodym, bo nie przekroczył jeszcze
trzydziestki, ale kilkakroć w pismach codziennych czytałem o
nim opinię, że „młody i dobrze zapowiadający się naukowiec".
Derkacz, co już wiedziałem od niego osobiście, wyjeżdżał na
zjazdy naukowe do Pragi, Moskwy, Hamburga i Sztokholmu.
Wyjeżdżał zawsze w towarzystwie profesorów, lecz jego
referaty naukowe wymieniano na pierwszym miejscu. Odkąd
objął stanowisko kustosza działu archeologii i dyrektora w
tutejszym muzeum, widywaliśmy się dość często, przy czym
inicjatorem zawsze był on; nigdy nie prosił, lecz żądał głosem
ciepłym i niskim. Prowadząc samotniczy tryb życia, między
swoim zagraconym pokoikiem i ponurym sześcianem gmachu
komendy, w muzeum – Derkacz jakoś nie dostawał mieszkania
i mieszkał przy muzeum – odnajdowałem trochę tego
rodzinnego ciepła, na które składa się zapach świeżo parzonej
herbaty, snop nisko świecącej lampy, zacisze fotela, pytania o
zdrowie i zamysły na przyszłość. Zresztą z czasem wyczułem, że
i Derkacz szuka podobnej atmosfery, choćby na chwilę,
atmosfery, której nie dadzą ani zagraniczne wojaże z obcością
Zgłoś jeśli naruszono regulamin