Worcell Henryk - PAN Z PROWINCJI.rtf

(1012 KB) Pobierz

Worcell Henryk

PAN Z PROWINCJI

 

 

Więc jednak tu. Nie u syna w Krakowie, bo u niego ciasno, lecz we Wrocławiu, u siostrzenicy Kasi. W tym oto pokoju na trzecim pię­trze, z balkonem od strbny ulicy, z jej tramwajami, które — stwierdzi­łem to z zegarkiem w ręku — co minutę wstrząsają fundamentami gmachów. Przez okno widzę monolit czteropiętrowych kamienic z geometrycznym układem okien i balkonów, dachy uzbrojone w anteny telewizyjne, za nimi czubki włoskich topól. Gdy się przyjrzeć uważniej, można tam zobaczyć cmentarz. Te anteny, jakby krzyże z cienkich prętów, te secesyjne nadbudówki z kamiennymi kolu­mienkami i szpicami to jakby grobowce, a wierzchołki topól jak cyprysy między grobowcami. Ale najmocniej osiada w oczach ten kamieniczny blok, ciężkie to wszystko, takie masywne — trudno uwierzyć, żeby to skupisko materii było „uzewnętrznieniem ducha”, co nam wmawia niejaki Schelling.

Mnie też nie w głowie sprawy duchowe i tak właśnie jest dobrze. Po prostu porządkuję sobie rzeczy, doprowadzam je do idealnego ładu. Muszę to zrobić, gdyż organicznie nie znoszę bałaganu, nie mogę rozpoczęć pracy, jeśli wiem, że coś leży nie na swoim miejscu. Wiem, że ta „porządność”, ta rzeczowa układność, nabyta w ciągu wielu lat pracy w urzędach pocztowych, graniczy z maniactwem i w pewnym stopniu utrudnia mi życie.

Jeszcze dziś rano nie mogłem się zabrać do pisania, coś mnie nie­pokoiło, wreszcie przypomniałem sobie, że mam do załatwienia dwie niesłychanie ważne sprawy: przełożyć pamiętniki Chłędowskiego na właściwe miejsce, między książkami na półkach, i złożyć do kasetki Przybory do golenia, które zostawiłem w łazience. Zrobiłem to i do­piero wtedy zasiadłem do burka, by się zastanowić, od czego zacząć.

Miałem zamiar niezwłocznie przystąpić do pisania dalszego ciągu pamiętników, które urwałem na śmierci Piłsudskiego. Taki był zbieg okoliczności, że w pamiętniku śmierć Piłsudskiego, a w moim oso­bistym życiu ogromny smutek: śmierć mojej żony. Pustka w poko-

jach, bezcelowe powroty do domu,|daremne szukanie czegoś w ogro­dzie. To trwało długie miesiące N.ie chcę już tego okresu wspominać, może i ona sobie nie życzy, bym jej poświęcał tyle niepotrzebnej pamięci i wierności. Właśnie niepotrzebnej.

Przyszło mi to na myśl pewnego dnia, gdy szedłem główną ulicą naszego miasta, a ludzie kłaniali mi się z prawa i lewa. W ciągu trzydziestu lat spędzonych w tym mieście przywykłem do tych ukło­nów jak do powietrza, którym się bezwiednie oddycha, ale tego dnia zacząłem nagle te ukłony widzieć. Czyżby mi się zdawało, że ludzie kłaniają się trochę niżej i trochę dłużej niż zwykle? I zda­wało mi się, że po ukłonach oglądano się za mną. Uprzytomniłem sobie to w momencie, gdy dwaj młodzi urzędnicy z Miejskiej Rady rozstąpili się przede mną z nadmiernym ugrzecznieniem, skłonili głowy i wypowiedzieli sakramentalne: „Moje uszanowanie panu!”

Wtedy właśnie, na głównej ulicy, wyprostowałem się. Tak bym to określił: wyprostowałem się. Człowieku, przecież nie jesteś eme­rytem, tylko sześćdziesięciodwuletnim rencistą, masz przed sobą może kilkanaście lat życia. Ale pod warunkiem, że nie tu, nie w tym miasteczku, gdzie wszyscy ci się kłaniają z nadmiernym szacunkiem

i              czynią ci wolne przejście, byś prędzej mógł dojść do cmentarza.

I              nie w tym parterowym domku, gdzie każdy kąt to już zamknięta historia, i nie w tym ogrodzie, gdzie każde drzewo zakwita na wios­nę żałobnie. Uciekaj stąd.

I              oto mija drugi tydzień od czasu, gdy przyjechałem do Wrocła­wia. Był to dla mnie dzień wielkiego kramu, bo przyjechałem z po­kaźnym bagażem, a rzeczy, które wcześniej poszły transportem kole­jowym, zastałem już w przeznaczonym mi pokoju. Między nimi trzy duże skrzynie książek. Kupowałem te książki od lat, mój przyjaciel Zawadzki zawsze miał coś dla mnie pod ladą, powoli dorabiałem się pokaźnej biblioteki, a zawsze z tą myślą, że przyjdzie czas wiel­kich wakacji. Gdy teraz spoglądam na półki, gdy sobie uprzytamniam, jakich tu mam autorów, jakie powieści i pamiętniki, czuję się bez­pieczny. Niech sobie te dachy z nadmiejskim cmentarzem sterczą po tamtej stronie ulicy, niech grzmią tramwaje i drżą fundamenty — ja mam swój pokój, mam książki, wielkie, nie znane mi jeszcze świa­ty.

Sprawy materialne też nieźle się układają. Przede wszystkim uzgodniłem z Kasią, że za pokój i za obiady będę płacił tysiąc zło­tych miesięcznie, natomiast śniadania i kolacje będę sobie przyrzą­dzał sam według własnych upodobań. Bo niechże mi się zachce kwaśnego mleka z razowym chlebem, a jutro dajmy na to luksuso­wych sardynek. Czemuż by nie? Stać mnie na te luksusiki, mogę sobie i na butelkę wina pozwolić i nie rozumiem tych ludzi, którzy im starsi, tym bardziej skąpi, oszczędni. Oczywiście renta nie starczy­łaby mi na wszystko, ale przecież w ciągu długiego życia z Agniesz-

ką uzbieraliśmy mały kapitalik, jej i moi rodzice coś nam dali w spadku. A sama kolekcja znaczków polskich od roku 1918 z unikal­nymi błędami i nadrukami to też coś, co podnosi na duchu. To nie to samo, co gotówka w portfelu. Nigdy nie nachodzi mnie ochota, by się cieszyć oglądaniem choćby najładniejszych banknotów, a na serią krakowską, austriackie znaczki z nadrukiem „Poczta Polska”, patrzą z przyjemnością, przy czym zerknę także na cenę katalogową któregoś egzemplarza: tysiąc złotych. To jednak co innego niż ban­knot tysiączłotowy.

No i domek z ogrodem mam w rezerwie, oddałem go w dzierża­wę młodej parze małżeńskiej, ludziom ze wszech miar solidnym. Być może jłojadę tam w lecie, gdy mi dokuczą tutejsze tramwaje. Jeszcze noc ciemna i cisza nad miastem, a już te żelazne gruchoty ruszają z zajezdni na Biskupinie, grzmią na moście Zwierzynieckim, potem zjeżdżają w dół z narastającym wyciem i gdy się zdaje, że to przeraźliwe crescendo już. już wybuchnie eksplozją, tramwaj nagle zaczyna rzęzić, zgrzytać, wreszcie zatrzymuje się na przystanku w pobliżu naszej kamienicy. To się powtarza w nieskończoność, każdy grzmot na moście zapowiada ponowny najazd wycia, a w chwilach względnej ciszy słychać dalekie, jakby podziemne detonacje w oko­licach Dworca Głównego, kościoła Świętej Elżbiety i placu PKWN.

I              wtedy Wrocław wydaje się ogromny, znacznie potężniejszy, niż jest w rzeczywistości, wyobrażam sobie, jak bardzo by spotężniał Londyn, gdyby tam pewnej nocy skasowano autobusy, a puszczono w ruch wszystkie tramwaje z naszych miast.

Widzę, że pamiętnikiem nie zapełnię wolnego czasu, który się przede mną rozwarł, będę pisał także dziennik. Nie zaczynam od Adama i Ewy, od moich przodków z pogranicza miasta i wsi, bo już

0              tym pisałem w pamiętniku. Ale i tam nie wyjaśniłem sobie, dla­czego moja siostra, a matka Kasi, miała w sobie więcej dystynkcji

1              kultury obyczajowej niżeli jej córka. I skąd się wzięło we mnie tyle upodobania do literatury, podczas gdy mój syn zdecydowanie od niej odszedł w kierunku studiów politechnicznych. Wiem natomiast, że z tej Politechniki, Akademii Medycznej i Wyższej Szkoły Rol­niczej nie wyjdzie żaden Słowacki ani Conrad. A już na pewno nie z tego domu, w którym tkwi martwy Karol i nader żywa Kasia.

Oboje wściekle pracują, dorabiają się, mają troje dzieci, radio, telewizor i pewne cudo zwane „Franią”, z którą Kasia żyje raczej w niedobrej komitywie. Przyznam się, że niepokój mnie ogarnia, gdy one obie się zetkną, gdy usłyszę, że pralka zaczyna warczeć. Nigdy się to nie zdarza wieczorem, bo wtedy Kasi nie ma w domu — pracuje jako kasjerka biletowa w kinie „Gigant”. Karol zaś zajęty cały dzień, bo osiem godzin w WZGR albo na kontrolnych rozjaz­dach po województwie, a po obiedzie ma dodatkowe prace technicz- no-rysunkowe w swoim biurze lub w mieszkaniu, w zamkniętym

/

pokoju. Właściwie Karola jakby nigdy nie było w domu, bo nawet gdy jest, to ani go widać, ani słychać. Z nim żadna rozmowa mi się nie klei. Ma on w sobie coś, co mnie prowokuje do ziewania. Z chwi­lą gdy on wchodzi do mieszkania, wszystko nagle staje się pospolite, rzeczowe, przy nim nawet moja biblioteka traci na wartości, zamie­nia się jakby w zwyczajny mebel, o którym chciałoby się powiedzieć: „Phi, Słowacki? Mickiewicz?” Wczoraj wieczorem szukałem po całym mieszkaniu gazety, wreszcie zapukałem do Karola. Stał pochylony nad stołem z przyborami kreślarskimi i dużym kartonem, całkiem pochłonięty pracą. Na drugim stole sterta „Panoram” i „Filmów”, widzę, jest i potrzebne mi „Słowo Polskie”.

              Przeczytałeś już dziennik? — pytam go.

Zwrócił ku mnie smagłą, jakby cygańską twarz i odpowiedział:

              Tak, przejrzałem.

Wziąłem gazetę, pokazałem mu niewyraźną fotografię na drugiej stronie i zapytałem:

              I co ty na to powiesz?

A była to fotografia przedstawiająca zdarzenie okropne, mianowi­cie kapłana buddyjskiego, który, siedział nieruchomo w ogniu płoną­cej benzyny. Karol spojrzał na obrazek, zwrócił ku mnie twarz, wyszczerzył w uśmiechu białe zęby i odpowiedział:

              Ciepło mu było, no nie?

Wtedy dopiero przyjrzałem się dokładniej jego zębom, jego ma­łej jak piąstka, zamkniętej w sobie twarzy, nie mogłem już nic po­wiedzieć, bez słowa wyszedłem z jego pokoju. Trudno mi zrozumieć tego człowieka, trudno.

II

Dziś znowu były. Za drzwiami. Znowu szeptały. Dłuższy czas siedzia­łem nieruchomo i nadsłuchiwałem i one jakby wiedziały, że nad­słuchuję, i dlatego właśnie szeptały. Jest dla mnie rzeczą niezrozu­miałą, co one chcą osiągnąć. Bo gdy wstaję z fotela i zbliżam się ku drzwiom, szepty nagle się urywają, a gdy postąpię jeszcze dalej, gdy otworzę drzwi, nikogo tam już nie ma. Są gdzieś w kuchni albo w pokoju sypialnym, Ale gdy wrócę i zasiądę w fotelu, szeptanie za drzwiami znów się zaczyna. Czasem lekki stłumiony chichot dzie­wczynki, tylko nie wiem której: naszej Lodzi czy tej Basi z sąsiedz­twa, zza ściany. Podejrzewam, że one wiedzą. To nie może być czysty przypadek, bo się wyraźnie powtarza. Ile razy wstanę z fotela

i              postąpię ku drzwiom, szepty ustają. Więc już nie wiem, co robić; być nieustannie czujnym, każdej chwili gotowym do spłoszenia tych szeptów, czy usiąść i zagłębić się w lekturze, a właściwie nie zagłę­

bić, bo to jest niemożliwe, gdy tam za drzwiami te szepty, szepty, szepty. Przetrwać. Nic innego nie pozostaje, tylko przetrwać. Ale to wcale nie znaczy wygrać, bo inny jest czas dla nich, a inny dla mnie. Podejrzewam, że dla nich czas w ogóle nie istnieje, nie mają pojęcia

o              tym, że czas mija, ja natomiast wiem, że gdy się szepty zaczęły, była godzina piąta po południu, a potem, gdy je przetrwałem, zega­rek wskazywał trzy na szóstą i już na dworze było ciemno, już nie widziałem wierzchołków topól ani anten telewizyjnych, tylko mnó­stwo oświetlonych okien po tamtej stronie ulicy.

Na dworze plucha, deszcze ze śniegiem. Gdy nastaną pogodne dni, ruszę na podbój Wrocławia, już mnie tam ciągnie, ale chyba nie w stronę śródmieścia i tych obskurnych uliczek wokół Rynku, jakichś Rzeźniczych, Kiełbaśniczych, czy jak one się tam nazywają. Pomyś­leć: tyle bomb spadło na to miasto, tyle zburzonych dzielnic, a te Psie Budy i inne zaułki pozostały i już będą straszyć po wieczne czasy, bo kto je zburzy?

Już kilka razy byłem w mieście. Kiedyś zajrzałem do kawiarni „Narcyz” przy ulicy Piastowskiej, ale szybko się stamtąd wycofa­łem. Sama młodzież. Rojno tam, hałaśliwie, kilku młodzianów przy­glądało się sobie w lustrze — uderzyły mnie spojrzenia zdziwione, jakby pytające: „czego ten stary podrywacz tu szuka?” Byłem też w kinie „Gigant”, bo Kasia zachęca mnie, bym wykorzystywał jej1 pracownicze bilety, i znów tam pójdę w najbliższych dniach, bo za­powiadają film z Gary Cooperem. W gazecie czytam ogłoszenia

o              spotkaniach z pisarzami, trzeba pójść w któryś wieczór do Klubu Muzyki albo „Pod Arkady”.

Zaprzyjaźniłem się z kioskarzem, który każdej soboty odkłada mi do teczki parę tygodników. Dawniej w N. kupowałem „Tygodnik Powszechny”, ale skoro spostrzegłem, że w trakcie czytania mimo­wolnie klękam na jedno kolano, zmieniłem ten tygodnik na bardziej zadzierzyste i kontrowersyjne „Kierunki”. Miałem chrapkę na „Fo­rum”, ale kioskarz bezradnie rozłożył ręce. W tej dzielnicy profe­sorów i doktorów ważniejsze periodyki szybko znikają w teczkach z nazwiskami utytułowanych ludzi, a trzeba wiedzieć, że mój kios­karz otrzymuje tylko siedem egzemplarzy „Forum".

              Dlaczego tak mało? — zapytałem go.

              Bo to jest pismo dla arystokracji, nie dla ciemnej masy.

              To pan też arystokrata, bo widziałem, czyta pan „Forum”.

śmierć Piłsudskiego nie zwalnia mnie od pisania o nim, a rzecz w tymi, że trudno o tym człowieku pisać w sposób jednoznaczny. Bo co innego jego błędna polityka i dyktatorskie zapędy, a co innego jego osobowość, jakże sympatyczna dla wielu ludzi. Ileż razy na jego temat mówiło się na naszych podwieczorkach z księgarzem Zawadź-

kim i kierownikiem skansenowskiego muzeum Jasińskim. Szczegól­nie Jasiński wpadał w zacietrzewienie, broniąc nie tylko Piłsudskie­go, ale i Becka, i Rydza-Smigłego. Do wściekłości doprowadzały go artykuły prasowe oskarżające sanacyjnych polityków o głupotę.

              Więc dobrze! — mówił trzaskając dłonią w gazetę. — Więc dobrze! Przypuśćmy, że zawarli sojusz ze Związkiem Radzieckim. Jest pakt militarny, Związek Radziecki nas dozbraja. I co dalej, co się dzieje?

              Pewnie by Hitler nie zaryzykował wojny z nami — odpowia­dam, a z góry wiem, że mi się sprzeciwi.

              Panowie! On już by nie mógł swojej machiny wojennej po­wstrzymać. Odczekałby jeszcze rok, półtora, żeby się dozbroić, i wte­dy by uderzył. Oczywiście przy cichej, ale całkowitej aprobacie Zachodu. I co się dalej dzieje?

              Może byśmy wspólnymi siłami odparli atak — odpowiada Za­wadzki i spogląda na mnie tak, jakby chciał mrugnąć okiem.

              To wątpliwe. Wątpliwe. Ale przypuśćmy, że tak. Panowie! Radzieckie armie, radzieckie uzbrojenie i nasze wojsko. Bez Szwej­ków! Biłoby się do ostatka. Panowie! Stalingrady byłyby nad Wisłą. Kamień na kamieniu w Polsce by nie został.

Hm... Można i tak. Czysta zabawa, „podwieczorek przy mikrofo­nie”. Teraz te podwieczorki odbywają się beze mnie; pisał mi.Za­wadzki, że się przeprowadzili do bibliotekarza Lipińskiego. I pisze mi, że mój dom teraz dla nich zamknięty i martwy, chociaż wie­czorami, gdy tamtędy przechodzi, okna są oświetlone. Martwe, cho­ciaż oświetlone. A czy dla mnie są żywe te okna, które widzę w przeciwległych blokach kamienic, trzysta oświetlonych okien, gigan­tyczna pięciorzędowa harmonia.

Znowu je spotkałem. Byłem w kuchni, by sobie przyrządzić her­batę, zjeść późny podwieczorek, który mi zastępuje kolację. I one też tam były. Nie, nie po to, by im coś dać, bo nie są głodne. One nigdy nie są głodne, pod tym względem są upośledzone, nie znają uczucia głodu. One tylko patrzą na mnie. Szczególnie Lodzia wlepia we mnie oczy, obserwuje każdy kęs, każde poruszenie brody, mam wrażenie, że to ruszanie brodą najwięcej ją interesuje. I ten nieznośny Ignaś z góry, i ta Basia zza ściany, koleżanka Lodzi z pierwszej klasy, też się wpatrują we mnie i wtedy mam takie uczucie, jak gdyby mnie ssały, i mam ochotę odstraszyć je gwałtownym ruchem ręki, odegnać od siebie te wzrokowe ssawki.

Myślałem, pożalę się Kasi, powiem jej, żeby coś, żeby jakoś... Ale właściwie na co bym się żalił? Że dzieciaki patrzą na mnie? Pewnie by się zdziwiła, zapytałaby: „A cóż to wujkowi szkodzi?"

Ta Kasia... Zawsze z ogromnym pośpiechem i nerwowym napię­ciem. „Dajcie mi spokój, dajcie mi spokójl Widzicie, że mi się śpie­szy! Spóźnię się! Gdzie moja torebka? Wyłączcie ten telewizor! Kto

Bl

mi tu grzebał w szafie? Wszystko poprzewracane! Gdzie moje ręka­wiczki? Lodzia, poszuka] rękawiczek! Pamiętajcie, zupa i gulasz dla taty w piekarniku. Bolek, schyl no się, poszukaj mi botków! No, spóźnię się, spóźnię się!”

Jeszcze przymierzanie arcyspiczastego i arcyzielonego kapelusza, nerwowe poprawianie włosów, dreptanie w miejscu, potem skok do pokoju sypialnego po jakiś zapomniany drobiazg i jeszcze spojrzenie w lustro, ostatnie pociągnięcie szminką — gotowa.

Tak jest codziennie, tak będzie zawsze. Choćbyśmy obiad zjedli

0              ósmej rano, Kasia będzie z szalonym pośpiechem zbierać się do wyjścia, by zdążyć na czwartą po południu do swego okienka w Hali Ludowej.

Wczoraj namówiła mnie na kino. Mówią, że to kino jest najwię­ksze w Europie, a przylega do parku Szczytnickiego, który podobno jest największym parkiem miejskim w Europie, i do Ogrodu Zoolo­gicznego, który jest największy w Polsce; przypomniałem sobie, że

1              plac Grunwaldzki, przy którym mieszkam, też jest największym placem miejskim w Europie. To znaczy dziś, bo wkrótce zostanie całkowicie zabudowany i przestanie być placem.

Hala Ludowa imponuje swoją wielkością, z daleka wygląda jak gigantyczna purchawa do połowy wrośnięta w ziemię, a górą wydęta ponad drzewa parku Szczytnickiego. Korytarze wokół widowni są tak rozległe, że można by tam urządzić wyścig motocyklistów, gdyby nie tłumy zalegające westybule, bufety, okienka kasowe.

Dobry był film, dobry. Western z Gary Cooperem. Sympatyczny aktor, pamiętam go z filmu przedwojennego, w którym grał rolę żołnierza Legii Cudzoziemskiej. W tym zaś filmie był szeryfem, któ­ry z wyraźnym strachem decyduje się samotnie przeciwstawić ban­dzie terroryzującej całe miasteczko. Sytuacja jego była tym drama- tyczniejsza* że nie musiał stawać do walki z bandą, bo już kończył swoją służbę, odchodził na emeryturę. W tej chwili przypomniałem sobie zdanie Jerzego Turowicza1: „Dobro nie jest człowiekowi da­ne — jest mu zadane”. Zdawałoby się, takie to proste, samo przez się zrozumiałe. Gdyby dobro było nam dane, przestałoby być dobrem. Czy łagodna trawożerna sarenka jest dobra? Ona musi być dobra, więc nie jest dobra. Czy krwiożerczy tygrys jest zły? On musi być zły, więc nie jest zły. Szeryf natomiast nie musi być ani dobry, ani zły, ale może być, jeśli zechce. Gary Cooper zechciał. Drżał, może się pocił ze strachu, ale zadanie podjął.

Ale przecież nie o filmie miałem pisać i nie dla filmu odłożyłem pamiętnik. Myślę o tej Hali Ludowej, w której niegdyś Gerhart Ha- uptmann wystawiał swoich Tkaczy, a obecny tam cesarz Wilhelm po premierze nie raczył podać ręki autorowi. Myślę o teraźniejszej publiczności i o Kasi, którą obserwowałem z daleka. Jak ona się tam dobrze czuje za tym okienkiem, jaka uśmiechnięta, grzeczna dla pu­

bliczności! Zupełnie inna niż w domu — tu jest jakby na swoim właściwym miejsca. Nawet jej zielony spiczasty kapelusik, który mnie tak mierzi, gdy go przymierza w domu przed lustrem, tu jakoś jej pasuje. Może więcej pasuje do okienka niż do niej i ona o tym wie, i uparcie nakłada na siebie to straszydło, czuje, że z chwilą gdy zasiądzie za okienkiem, kapelusz przestaje być straszydłem. Podczas mojej podróży po ogromnych westybulach spotkałem czło­wieka, z którym jeszcze raz miałem się zetknąć tego samego dnia, ale już po kinie, w domu. Tu oczywiście, w Hali, nie wiedziałem, kim on jest.

W tłumie przeważała młodzież, czasem wśród licznych twarzy jawiła się dziewczęca buzia przepięknie wymodelowana, już tak wy­kończona, wycyzelowana w swoich szczegółach, że nie wyobrażam sobie, by można było coś zmienić, poprawić w zarysie podbródka

i              lekko zadartego noska, w układzie loczków lub wiotkiej apaszki osłaniającej białą szyję. Inna sprawa, że te buzie jakoś nie utrwalały się w pamięci, były do siebie podobne, jakby pochodziły z seryjnej produkcji. Dwa bufety przy wejściach na widownię tak gęsto były osaczone klientelą, że gdybym nawet miał chętkę na wodę mineralną lub czekoladki, nie stanąłbym w kolejce.

Wreszcie znalazłem miejsce pod ścianą i usiadłem. Po chwili u- przytomniłem sobie, że nad moją głową wisi coś ponętnego. Nie mu­siałem się odwracać, by stwierdzić, co to jest, bo gdy stanął przede mną drugi czy trzeci z kolei dryblas, pochylił się lekko i pogładził swoje włosy, już wiedziałem, że tam jest lustro. To nie były kobiety ani panienki. Ani jedna się tam nie zatrzymała, widać są one pewne swego wyglądu, niekiedy wystarcza im przelotne spojrzenie w lu­stro, by się sprawdzić. A tych dryblasów coś męczy, nie mogą się odnaleźć nawet w lustrze, muszą się co chwilę sprawdzać, więc stają przede mną blisko, nieprzyzwoicie blisko, i głaszczą swe włosy, po­prawiają nad uchem i wpatrują się w swoje odbicie z wysiłkiem, z jakąś udręką. Było ich czterech. Trzej blondyni z anielskimi wło­sami spływającymi na ramiona i jeden kołtuniasty brunet z twarzą pucołowatą, przypominającą komika Flapa, tylko bardziej chamską, taką, co to się prosi o cegłę. On najczęściej stawał przed lustrem, a właściwie tuż przede mną, zupełnie mnie ignorując, nie istniałem dla niego. Wreszcie miałem tego dość i kiedy ten Flap znowu prze­słonił mi świat, szturchnąłem laseczką w jego potężne brzucho. Wte­dy mnie zauważył, popatrzył na mnie:

.— No, co pan, co?

Pomachałem mu jeszcze laseczką przed nosem, zburzyłem jego światopogląd — cofnął się, odszedł do swoich kompanów. Panie sie­dzące obok mnie uśmiechały się z uznaniem, ale nie nawiązałem z nimi rozmowy. Wstałem z ławki i zajrzałem na widownię, gdzie już z rzadka ludzie zasiadali, mnie jednak odstraszał jej ogrom, gi-

r

gantyczna pustka pod kopułą. Po chwili uprzytomniłem sobie, że stoją w pobliżu trojga młodych ludzi, żywo o czymś rozmawiających. Dwoje wyglądało na parą narzeczeńską, a ten trzeci, który najwiącej mówił, był mi już znany z widzenia. Wtedy gdy z daleka obserwo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin