Krzysztoń Jerzy - OPOWIADANIA INDYJSKIE.rtf

(1169 KB) Pobierz

JERZY KRZYSZTOŃ

OPOWIADANIA

INDYJSKIE

 

 

WSPOMNIENIE INDYJSKIE

T łumione ścianami nadpływały dalekie echa żabiego koncertu. Pchnąłem okno. Od pól szerokich wlał się śpiew głęboką falą. Cichł, potężniał, to znowu zamierał. Jakby kierowany wolą niewidzialnego dyrygenta, urywał się foagle, a po długiej chwili ciszy znów się budził i drgał. [Czasem spośród żabiego chóru wzbijały się głosy nie­poślednich śpiewaków, czasem próbował zawtórować świerszcz... Drzewa, oblepione świetlikami, zapalały się nagle, wyłaniając jasne kopuły z mroków i równie nagle gasły niczym ów koncert żabi na polach. Oknem szedł ciepły powiew wiecaoru.

Właściwie należało zgasić naftową lampę, rzucającą mdły, nieprzyjemny blask na twarze wokół stołu. Może lepiej by było otulić je zasłoną mroku i nie starać się w nich czytać za wiele. Niech przeżycia tych ludzi pozo- staną między nimi a Bogiem. Ktoś pozbawiony uczuć i ciekaw człowieczej męki mógłby zajrzeć wszystkim głę­boko w oczy, zlustrować skromny stół, uśmiechnąć się nad krążkiem opłatka z ojczyzny i napisać coś, co by było pełne fałszu i przesady. Lecz my zgaśmy lampę, delikatnie usuń­my mdły blask z drogich twarzy wiedząc, że uczuć głębo­kich nie mamy prawa wyśmiać ni sponiewierać.

Poświata księżyca wpływa szeroko otwartym oknem 3 kładąc się wzdłuż stołu dziwnie lśni na opłatku. Parny wiatr szemrze w powojach, żaby grają, Z oddali przybliżaj się śpiew dzwonków. To woły ciągną wozy ładowne trzciną cukrową. Wysoki, silny głos wieśniaka rozchodzi sięg do­nośnie i nie wiadomo, czego w nim więcej -1- bólu j czyj tęsknoty?

Obok mnie siedzi Sitaramani. Widzę jego piękny, ostro! zarysowany profil i falę turbanu nad wysokim, jasnymi czołem. Wszedł niedawno, u progu zsunąwszy sandały,] niosąc wieniec z wonnych kwiatów jaśminu, by zwyczajem, krajowym zawiesić go na szyi najstarszego wśród nas. Niej Sitaramani nie był chrześcijaninem. Nawet nie wiedział,] jakie może mieć znaczenie duży, .kolczasty krzak stojący! w rogu pokoju i ustrojony w świeczki, cacka, łańcuchy,] blaski, dziwny jak zakurzony żebrak spowity w książęcej szaty. Toteż Sitaramani spoglądał ciekawie, przykładając; w niskim pokłonie złożone ręce do czoła.

Na zaproszenie z godnością usiadł przy stole i znów nie: mógł ukryć zdziwienia spostrzegając brak mięsnych, po-j traw. Pochylił się ku mnie: „Wy w pewnych wypadkach nie jadacie mięsa, tylko owoce, jarzyny i ryby^tak jak; my?“ Przytaknąłem. Sitaramani uśmiechnął się z ządowos leniem. Odczuwałem satysfakcję widząc, jak ostrożnia zanurzał łyżkę w barszczu z liszkami i zmusił się do zbli­żenia jej do ust. Spostrzegłem, mogło to być jednak złu­dzenie, że zawahał się na moment, nim ostatecznie zdecy­dowany otworzył szybko usta i przechylił dłoń. Smakował z poważną miną. Potem, wiedzony instynktem, spojrzał H twarze obecnym. Roześmieliśmy się. Sitaramani dzielnie nam wtórował. O, przyjacielu, polski barszcz nie mógł być’ zły! Prawda, że nie przyprawisz go papryką?

Poświata księżyca wpływa szeroko otwartym oknemj | kładąc się wzdłuż stołu dziwnie lśni na opłatku. Spie-

2

£ -wamy. Sitaramani słucha. Przymknął oczy i nie wiem, t myśli czy marzy? Jedno jest pewne — zrozumiał; proste motywy tonów wywołały jakieś wizje w jego duszy, prze- [ niknęły w nią głęboko i chyba dobrze mu z nimi. Gdybym [ wiedział, o czym myśli ten syn krainy wielkich marzycieli?

Sitaramani pochylił się ku mnie i zagadnął: „Twier- l dzisz, że twoi przyjaciele, i krewni, których od lat nie wi- j -działeś, są w takiej chwili blisko ciebie? Pochylają się nad I -stołem i przełamują tym białym krążkiem, pochodzącym [z twojej ojczyzny?“

Milczałem.

Twierdzisz, że wieczór ten jest wieczorem Brater- S stwa, godziną objawienia Nowiny o Miłości? I sam w to wierzysz, powiedz?

'■ ‘ ■•ł— Tak Kr- rzekłem cicho.

tf .— Bo widzisz; — zakończył Sitaramani — ja też w to 1 wierzę.

| Kolęda umilkła. Żaby grały. Wysoki, silny głos hin- fduskiego wieśniaka nadpływał z pól szerokich i nie wia­domo, czego w nim było więcej — bólu czy tęsknoty? Obca melodia powoli wsączała się we mnie, drżąca i niepewna jak palce ślepca, chcące ze skrzypiec wydobyć w myśli skryty ton. Wiecie, czym była ta pieśń?

Sitaramani bacznie na mnie spoglądał. Zwarliśmy 'dłonie. Pojęliśmy wiele w tę dziwiią wigilijną noc. Poda- [łem mu biały skrawek opłatka. „Weź, wydaje mi się, że

              nic droższego nie mam w tej chwili“.

Tłumione ścianami, nadpływały dalekie echa żabiego koncertu. Skrzyp wozów i gra dzwonków na uprzęży wo­łów dawno roztopiły się w ciszy. Na niebie, jak wierne odbicie rysunku z opłatka, jaśniał Krzyż Południa.

Odjeżdżaliśmy. Stałem ściśnięty na ciężarówce. Motory pracowały. Spoglądając po tłumie ujrzałem znaną twarz

i jasny turban. Zeskoczyłem na ziemię. W utkwionych wej mnie oczach gościło wzruszenie. Starając się opanować; jak najbardziej bezuczuciowo rzekłem: „Weil, SitaramaniJ Good luck!"

Wyciągnąłem rękę. Nie podał mi swojej. Zdjął powoli z szyi maleńkie, srebrne pudełeczko, w którym pobożnf noszą szczyptę prochu ojca, i wyjąwszy stamtąd białą od robinę opłatka milcząc przełamał ją ze mną. Zawył klak­son. Po chwili zakrył Sitaramaniego wielki obłok kurzu,i nasycony po brzegi ciepłym, hinduskim słońcem.

Jestem pewny, przyjacielu, że gdy będę odchodzii w ostatnią w mym życiu wędrówkę, staniesz przede mną| wysoki i jasny jak wtedy, z odrobiną świętości w dłoni,- małym okruchem opłatka. I przełamiemy się, ty z Połud-fl nia i ja z Północy, w wielkiej ciszy, bez słów. Bo słowa sa zbyteczne.

Grudzień 1949.

POWIASTKA O PRZEWOŹNIKU

T ej nocy księżyc miał twarz płaczącego dziecka. Na me- ' talu osiadł chłód i Sandżu zaciskając niewielki garnuszek | czuł niemal pod- palcami wilgotny oddech wody. Gdy [ skurcz żołądka słabł, palce same jakoś wiotczały, a dłoń | zsuwała się na ziemię..Przedwczoraj w żołądku była ostat- [ nia ryba, zjedzona dokładnie, oblizana do najdrobniejszej I ości. Tylko przez nią odmówił tamtemu. Po prostu nie był I głodny, nie wiedział, że może być tak głodny jak teraz.

I Tamten nie przyjdzie za chwilę. Nie przyjdzie już więcej.

              I to jest dobrze, gdyż Sandżu zepchnąłby szybko, bez sło- | wa łódź na wodę. Pomógłby zarazie przejść na drugą stro- i nę rzeki- Odetchnął głęboko. Czuł prężniejącą w sobie I dumę starego rodu, napinającą się jak łuk o mocnej cię- I ciwie. O, tak, był godny ojca, ratującego tonące dzieci, < I wszystkich swych przodków, którzy od tyluset lat, ba, mo- Iże od czasów króla Aszoki, nie podwyższyli opłaty za i przejazd, i tego legendarnego niemal dziada — skonał przy

I              wiosłach wioząc dostojników księstwa na polowanie. Moc- [; ny ród, stary, trwały, i on, Sandżu, z niego się wywodzi.

Jęknął. Żołądek stwardniał w krzemień. Wzdłuż prze- rłyku coś pełzło leniwie, cofając się i wznosząc. Gwałtowna ; próżnia w ustach. Dreszcz. Lęk sypie pot na czoło. Obrzy-

H

dzenie dusi. Zwymiotował. Nadmiar wypitej wody odpły- I nął w piasek.

Ulga rozchodzi się wolno po ciele. Sandżu przepłukał I usta, później złożył głową na ramionach. Teraz wiedział I dobrze, dlaczego odmówił tamtemu. Bał się, że go postrze- I lą, bał się, że go zarażą. Nic więcej. I teraz się boi, i teraz I by wcale nie popłynął. Śmierć jest wszędzie, ale śmierci 1 nie trzeba kusić.

Gdzieś za rzeką błysnęło. Raz, drugi, trzeci. Płaskiej uderzenia wystrzałów poniosły się wodą szeroko. Ktoś ■ krzyknął. I dopiero potem, gdy znów powróciła cisza, zapa- I liły się dwa czerwone światełka, płynące jak krople krwi I po czarnej skórze. Łódź wartownicza wychodziła na patrol. I

Sandżu, wciskając łokcie w piasek, powoli wyczołgał * się spod mat. Wsparty o szałas, chciwie chwytał w nozdrza I ciepły zapach sadu. Wzgórze z maleńkim domkiem było I wyraziste i zgrabne jak pierś o delikatnej sutce. Poszedł ■ ostrożnie, opanowując drżenie wycieńczonych mięśni.

Furtka ustąpiła bez szmeru. Od najbliższych, przygię- I tych cokolwiek ciężarem owoców, drzew papaj owych dzie- I liło go zaledwie kilka kroków- Ścieżka. Żwir łaskotał stopy. I Teraz trzeba wznieść się na palcach i spośród wonnego* grona wybrać jeden owoc, duży, miękki. Sandżu stward-1 niał niczym posąg tancerza z ramionami wzniesionymi ku I górze. Chmury minęły księżyc, wśród dziwacznych cieni I drzew pryskała światłem sierść psa. Szedł wolno, jakby ■ ociągając się. I dopiero, gdy wsparł łapy na ramionach I przewoźnika, Sandżu osłabł, osunął się na wznak. Dwa ■ kły między drgającymi fałdami pyska. Coś łomocze ■ w skroniach; pękający orzech zamiast czaszki; przerażał miękkość własnego gardła. Sandżu cisnął się w przód, zro- I bił pół obrotu, sprężył nogi. Przywalony ciężarem, uderzył I twarzą w żwir. Piekące gwoździe drążą kark. Nic nie wi- a dać, jak to dobrze, nic nie widać- Palce trzepoczą, biją I

o              ziemię. Jakiś odległy przytłumiony warkot roztapia się' razem z bólem, gdzieś tonie, niknie.

II

Prześcieradło ma zapach śniegu. Jest chłodne, czyściu- sieńkie. Śnieg jest biały, bieluśki. Potrafi migać w słońcu jak chińskie jedwabie. Sandżu go nie dotykał ręką. Śnieg Bieży na górach, wysoko i Sandżu nigdy tam nie był, ale wie, że śnieg musi pachnieć. Ładniej niż owoce, drzewa czy wiatr od rzeki.

Wziął w palce gorącą filiżankę z herbatą. Zanurzył usta w warstwie śmietany i siorbiąc ciągnął mocny płyn, suto zaprawiony mlekiem.

              Nie pij tak łapczywie, memsahib powiedziała, żer masz pić powoli.

Sandżu spojrzał znad filiżanki. Między jednym łykiem a drugim wymamrotał:

              Wiesz, dobry człowieku, nie przeszkadzaj mi, bo się sparzę.              ,

Tamten ściągnął w grymas zbyt wesołe usta.

              Posłuchaj, pogryziony przez psa. Mam na imię Ha- rihar. I wcale nie wiem, czy jestem dobry, bo już od daw­na jestem zły, że mnie odesłano z kuchni, żeby pilnować [ciebie. I mówię: nie pij tak jak chłopi samogon. Znów [się spocisz i wszystko będzie mokre i lepkie.

              Pociłem się? no, no... — zauważył Sandżu.

              Codziennie ci zmieniali prześcieradło. Stary dhobi [narzekał, że od pięciu lat, kiedy tu zjechała kupa gości na polowanie, tak się nie napracował. Ale memsahib ka­zała, no, i trudno. Wytrzyj wąsy, bo ona zaraz tu do ciebie przyjdzie.

Sandżu posłusznie przeciągnął wzdłuż ust wierzchem dłoni.

              Czyj to dom? — spytał-

              Czerwonego sahiba. Głowę ma taką, jakby co wie-] czór chodził na święto Shimga. Jest lekarzem. Potrafi na- prostować złamaną rękę, przeciąć wrzód, wygnać gorączkę

i nawet obciąć palec, ale tego sam nie widziałem, opo­wiadali mi. Teraz jest w mieście, już dawno. Od czasu, jak wybuchła epidemia.

Harihar spojrzał uważnie na przewoźnika. Sandżu, sam nie wiedząc dlaczego, miał zwyczaj udawać, że rozu­mie słowa obce, toteż siedział teraz z twarzą spokojną. Wygiął lekko usta w uśmiechu, jak zwykł był czynić zaw­sze, słuchając ciekawych opowiadań.

— Memsahib jest także lekarzem. Umie świerzb odpę­dzić, dzieciom oczy ozdrowić, a nawet wyrwać ząb i zro­bić to tak, żeby nic nie bolało, jak mnie.

Dopiero po ukazaniu dość szerokiej szczerby Harihar] powiedział:

              Wiesz, memsahib nie pojechała do miasta. Ona jest brzemienna.

Siedzieli chwilę, milcząc. Harihar chciał postawić pyta­nie, przed którym bronił się przez całą tę rozmowę. Pochy­lił grzbiet niby to poprawiając układ podwiniętych nóg.,

              Czy wierzysz, że kobiety są wtedy nieczyste?

Sandżu zawahał się. Teraz wiedział, że ona dotykała!

go, poprawiała mu bandaż i zakładała maść na ranę. Uczuł | pot na szyi, opatrunek ścisnął spęczniałe nagle tętniceJ Harihar patrzył wyczekująco, przygryzał wargę.

              Nie wierzę. Każda kobieta jest czysta. A kiedy nosi! w sobie dziecko, jest święta.

Służący wziął dzbanek, napełnił filiżankę po brzegi, aż I kilka kropel błysnęło na ściance.

              Masz, napij się jeszcze.

*

Zanim memsahib weszła, Sandżu wiedział już, że Ha- rinar ma ojca rolnika, czterech braci i jedną siostrę, ale ta; już wyszła za mąż przed rokiem, że najstarszy z nich służy w wojsku, jest kapralem, dwaj inni pojechali szu­kać chleba, podobno jeden jest nosiwodą aż w Madrasie,

o              drugim nić nie słychać, a najmłodszy, jeśli dożyje, bę­dzie dziedziczył; że Hariharowi podoba się pewna dziew­czyna z jego wioski, lecz ponieważ przyjeżdżał tam tylko raz na rok, boi się, czy mu jej ktoś inny nie zabierze; Harihar zaś dowiedział się, że Sandżu od trzydziestu lat rusza wiosłami, ale jak był młody, potrafił przepłynąć rzekę pełną łodzią czterdzieści pięć razy, bez zmęczenia, a teraz potrafi, co najwyżej, cztery, że kiedyś miał drugą łódź, zapasową, ale mu tę ukradli i przychodziła policja, rozpytywali, kiedy się urodził i kto był jego ojcem, a kto matką, i kazali później sobie zapłacić siedem rupii i sześć ann, ale łodzi nigdy więcej nie zobaczył...

Na ogół Sandżu mówił niewiele, gdyż przeszkadzał mu bandaż.

Memsahib odwołała Harihara, który z uwagą słuchał instrukcji tyczących jakiejś potrawy. Liczył na palcach, kłaniał się i co chwila powtarzał: „oh, yes, mem“. Sandżu przymknął powieki i trzymając głowę prosto ułożoną na poduszkach zezował usilnie. Gdy oczy łzawiły, przecierał je nieznacznie ręką- Memsahib mimo ciąży nie wyglądała tak ciężko jak hinduskie kobiety. Ale wypukłość brzucha pod delikatną sukienką żenowała przewoźnika. Zbyt wy­raźnie rysowały się biodra, i nogi, i piersi, Sandżu czuł zakłopotanie, jakby ją zaszedł znienacka. Stanowczo lepiej było patrzeć na jej głowę. Takich włosów nie widział nig­dy. Kiedyś w świątyni europejskiej, gdy tam wstąpił z ciekawości, ujrzał boginkę o podobnej głowie. Całej złotej, jakby malowanej mlekiem i miodem. Lecz obraz był stary i barwy spłowiały miejscami, tworząc plamy

9

szare i brudne. Teraz z nieznaną sobie rozkoszą gładzir oczami te włosy, których miękkość czuł niemal, a zapach., starał się wyobrazić. Wzbierały w puszyste kępki u skrof- ] ni, lekko dotykając maleńkich uszu zsuwały się dalekb poza kark, na ramiona. Sandżu czuł drażniącą a niemożlir- j wą do opanowania chęć wyciągnięcia ręki, żeby tylko musnąć koniuszkami palców...

Harihar wyszedł kłaniając się głęboko w progu. San­dżu wiedział, że teraz ma przemówić do tej uśmiechnię- tej kobiety, że trzeba koniecznie znaleźć słowa, wyszukać- je, znaleźć gdzieś głęboko, najgłębiej w sobie. Muszą być cenne i pełne, i prawdziwe, bo powie je tylko ten jedyny raz w życiu i nie powtórzy nigdy. Podziękować? Za co? , Czy za to, że go wyleczyła, czy też za to, że ma takie- włosy? Zwilżył językiem rozpalone usta. Powiedział:

              Pani, kradłem w twoim ogrodzie. Kradłem papaje.

Wyszła. Nie zrozumiała, wcale nie zrozumiała. To te włosy tak go zwiodły. Nie trzeba było mówić. Przecież mógł tylko zabłądzić w nocy i wejść do ogrodu. Przecież mógł choćby przyjść po wodę czy też prosić o trochę jedzenia. Daliby. Wstyd. Krew tętni w policzkach, jakby' miała trysnąć za chwilę wszystkimi szczelinami skóry. Tylekroć słyszany na ulicy, a tak obcy krzyk teraz drąży uszy, wwierca się w czaszkę i pulsuje rytmicznie z krwią „Czoor! Czoor!“. Po co było mówić?

Memsahib wniosła na metalowej tacy duży owoc pa— paju. Nóż zamigotał nad świeżutką zielenią skórki. Gdyby były takie kwiaty jak jej dłonie, nikt by na świecie nie płakał. Jadła razem z nim. Sandżu wbił palce w krawędź łóżka, aż paznokcie się ugięły, żeby tylko nie wyciągnąć ręki, nie zanurzyć głęboko, jak najgłębiej w te cudne pu­szyste włosy.

JO

1

iii

Wstawał wcześnie. Mgła toczyła się jeszcze nad rzeką i dopiero później, zaróżowiona, odsłaniała widok na mia­sto. Stojąc u furtki, patrzył, jak powoli tężały dymy w miejscu, gdzie palono zmarłych. A kiedy słońce odci­snęło się na domach, widać było nad budynkiem szpital­nym błękitną flagę. Znak, że sahib żyje i przesyła pozdro­wienia. Wówczas Sandżu odwracał się i widząc kobietę stojącą w na wpół otwartym oknie, składał jej ukłon zbli­żając dłonie do czoła.

              Pogodny dzień będziemy mieli.

              O, tak, pani. Bardzo pogodny.

Potem szedł pomagać przy gotowaniu. Zmęczony gde­raniem kucharki i przytykami Harihara, który w kuchni całkowicie solidaryzował się ze swoją przełożoną, siadał na uboczu, ćmiąc fajkę i obserwował tamtych, jak pra­cują. Tłuszcz chrzęścił bezustannie, a piekący swąd draż­nił nieprzyzwy czaj one zmysły. Sandżu kichał, przecierał oczy i krztusił się nieraz, gdy Harihar w ferworze nazbyt przechylił patelnię. Kucharka poprawiała włosy i mówiła zawsze z tą samą mieszaniną złośliwości i podziwu: „No, no, taki stary, a kicha jak małe dziecko“. Jednak żył z nią w przyjaźni. I po obiedzie, kończąc wycieranie talerzy, pytał ściszonym głosem: „Matko, jak myślicie?“ Odpo­wiadała: „Nie wiem; jeszcze trzeba czekać“. A kdy które­goś dnia usłyszał słowo „dzisiaj“, talerz, ściśnięty nagle, trzasnął mu w palcach. Popatrzyła na niego przeciągle i mruknęła tylko: „Za silnyś do kuchni“.

Wieczorem Sandżu zakradł się pod okno wychodzące na ogród. Było trochę uchylone i wiatr napinał siatkę ochronną. Czasem mignął na niej cień postaci. Gdy pierw­szy jęk rozdarł ciszę, Sandżu wparł głowę między kolana, zaciął palce i skurczony, niemal złamany w połowie, szep­

tał. Modlił się do boga Sziwy, stworzyciela, i bogini I Lakszmi, i boga Ganeszy, który tylko szczęście przynosił. I Stare słowa, już po tylekroć wypowiedziane w życiu, przy-1 nosiły początkowo ulgę i tę nieodzowną odrobinę pewno- I ści. Uspokajały jak uśmiech na twarzy znanej od lat. I Ale kiedy ten trzepoczący o ściany pokoju głos trysnął! ku górze i złamany opadł chrapliwie, Sandżu pojął, żel powtarza tylko słowa czcze, puste, wyświechtane przez I tysiące języków. Tymi słowami prosił chłop o urodzaj,! kupiec o dobre towary, dziewczyna o kochanka i złodziej i

0              udany rabunek. Tymi słowami można prosić o łódź peł-1 ną podróżnych, ale nie wolno ich powtarzać teraz. Trzeba I się modlić wszystkim, całym sobą, i oczami, i sercem,!

1              skórą, i oddechem, i ręką, która drży, i brzuchem skur-J czonym, i nogami, które słabną. Ścierał pot z twarzy pełną 1 garścią. Ofiarowywał Sziwie kadzidła, dużo kadzideł, zal małą chwilę ciszy. Przyszła niespodzianie, spokojna ni-| czym śpiący ptak. Jakieś ciepło spłynęło wzdłuż napię-1 tych mięśni. Sandżu powstał, wyprostował się i składając] w miseczkę dłonie, jakby chciał napełnić je płynem, począł mówić równym, chwilami jedynie łamiącym się i głosem:

,,Wylewam, tę wodę, aby dziecię w łonie tej kobiety było chłopcem, żeby chłopiec ten był zdolny, żył długo,

              i nie cierpiał w godzinie urodzenia; żeby nie dosięgła! go przemoc Bhutów, Ganów i Rakhshasów, żeby był} szczęśliwy i żył długo“.

Nim skończył, ścisnął głowę ramionami i wbijając pal­ce w uszy przysiadł na ziemi. Jej włosy są teraz mokre i potargane, oczy nie widzące, gardło puste, bez kropelki śliny, usta jak ziemia spękana w żarze. Jej paluszki szar­pią koc, to już nie są palce, tylko... Nie, kobiety nie po­winny rodzić. Świat jest zły. Najciężej zawsze najsłab­szym. Och, żeby ona lepiej umarła, żeby już umarła.

12

Z przegryzionej wargi krew spływa językiem i łasko­cze w przełyku. Jest mdła, słodkawa. Co to mówił wę­drowny świątek? Że wszystko jest dobre I rzeka, w któ­rej toną dzieci, gdyż daje wodę; i głód, gdyż pozwala poznać radość jedzenia; i kalectwo, gdyż uczy cenić zdro­wie; i trąd, gdyż uczy kochać ludzi.

I oto Sandżu odnalazł w sobie jakieś słowa nigdy nie zasłyszane. .Jakieś dźwięki, których nie znał jego ojciec ani matka, ani wszyscy ludzie, co obok niego przeszli, ani nawet ten świątek... I stało się, jakby wpłynął łodzią na wodę pozbawioną ciężaru, jakby miał wiosła szersze niż rzeka, niż pola, wiosła aż po krawędzie nieba. Był wielkim przewoźnikiem i płynął w stronę bogów.

Cichy płacz. Sandżu dźwignął głowę, nadsłuchiwał. Świtało. Spojrzał w rozchylone okno. W tej ciszy naro­dziło się coś wielce radosnego.

Na werandę weszło dwóch ludzi. Ten w długiej czar­nej szacie rozprostował ręce i przeciągnął się powoli, drugi kwiecistą chustką przecierał okulary. Maleńki krzyż z ko- I ści słoniowej rysował się jasno na ciemnym płótnie.

Sandżu przywarł do ściany. Patrzył nie wierząc, starając : się wszystkimi siłami odegnać tę myśl, która oby nigdy nie przyszła. Ci dwaj byli przy niej, tam w pokoju. Całą noc. Czyżby wzywali swego boga, wtedy gdy on, Sandżu...

i              Cóż mógł pomóc ten w turbanie z kolców, z przebitymi rękami, rozciągnięty szeroko na drzewie? Cóż mógł zdzia- • lać wobec wspólnej mocy Sziwy, Lakszmi i Ganeszy?! Nic. Zupełnie nic. Był słaby... ale to jest jej bóg i... ma nad nią prawo! „Czyżby moja modlitwa... — szeptał Sandżu nie kończąc myśli — czyżby moja modlitwa... Jeśli moi bogowie... Jeśli oni... Nie! Nie. Oni muszą być mocni, muszą, muszą!... a to jest bóg słaby. To jest bóg cier­pienia. To jest bóg rodzących kobiet. I to jest bóg zły, przyniesiony gdzieś zza mórz, obcy. Przybłęda. Parias

13

•wynędzniały. Niechby spróbował uśmiechnąć się tą zmęj czoną twarzą! Nie mógł. Niechby spróbował zejść z drzeJ wa i tańczyć tak radośnie, choćby jak ten Sziwa! Nie mógjł Trzeba było go wygnać. Niech ludzie cierpiący majfl przynajmniej uśmiechniętych bogów.“

Wstał. Ściągnął ramiona, wyprężył pierś. Chciał poi» wiedzieć tamtym: — Odejdźcie, a wasz bóg...

Człowiek w czarnej sukni wyciągnął dłoń i stał tan wyprostowany, zamarły. Sandżu wytężył wzrok. Cofl jakby skrawek szaty tego kapłana, przylepiło się nad® budynkiem szpitalnym, na niebie, za rzeką.

1V • I

Memsahib urodziła dziewczynkę. W domu było cichc* gdyż matka chorowała nieustannie, i tylko nieznany lekarj® w towarzystwie pielęgniarki snuł się po opustoszałych pcH kojach. Harihar wyjechał na wieś. Kucharka nie gotował* nic prócz mleka. O sahibie nikt nie wspominał, jakbjfl odjechał w bardzo daleką podróż, z której jednak się pcjS wraca. Kwarantannę zniesiono, gdyż zaraza wygasł^H i Sandżu od świtu do nocy przepychał pełną łódź z jed-H nego brzegu na drugi. Odszukał swoją chatę na skrajm; '■ miasta, ale ponieważ podczas jego nieobecności składan^B w niej trupy i mimo dezynfekcji inspektor nie radził tanH mieszkać, przewoźnik spał nadal w szałasie po drugi® y stronie rzeki. Wieczorami składał kadzidła przed ołtarzenM w miejskiej świątyni i modlił się krótko, ale szczerz^H Od czasu, gdy mu kucharka powiedziała: „Nie bądź głupi^B ojcze; kobiety, jeśli nie są głodne, mogą rodzić wiele dzieci ’ i nic złego im się nie stanie“, przestawał bywać codzienn^B na modłach, za to wiosłował do późna w noc. Jadł ni^H wiele. Jedną rybę, kawałek placka i popijał garnuszkie^H

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin