Misja 100.doc

(1335 KB) Pobierz
Misja 100

F:\Users\waldi0055\Downloads\Kass Morgan - Misja 100\6456546.jpg               

 


               

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: The 100

Copyright © 2013 by Alloy Entertainment
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2015

ISBN 978-83-64481-81-9

PROJEKT OKŁADKI: Elizabeth H. Clark i Liz Dresner
REDAKCJA: Anna Rojkowska
KOREKTA: Anna Miecznikowska
REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

WYDAWCA:
Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o.
ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław
www.bukowylas.pl, e-mail: biuro@bukowylas.pl


WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR:
Firma Księgarska Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01
www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl

Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com

 


                              Rodzicom i dziadkom – z wyrazami miłości i wdzięczności

 

 


ROZDZIAŁ 1

 

              Clarke

 

              Przesuwne drzwi otworzyły się szeroko. „Już po mnie”, pomyślała Clarke.

              Utkwiła oczy w butach strażnika i opanowała gwałtowny atak paniki. Uniosła się na łokciu, odklejając koszulę od zapoconej pryczy, czując tylko ulgę, że wszystko się już kończy.

              Przeniesiono ją do izolatki po tym, jak zaatakowała strażnika, ale w przypadku Clarke izolacja nigdy nie była pełna. Gdziekolwiek się znajdowała, wszędzie słyszała głosy. Mówiły do niej z kątów ciemnej celi, wypełniały ciszę pomiędzy uderzeniami pulsu, odzywały się z najgłębszych zakamarków umysłu. Nie chciała umierać, jeżeli jednak miałby to być jedyny sposób na uciszenie głosów, była gotowa na śmierć.

              Została Odosobniona za zdradę, lecz prawda wyglądała o wiele gorzej, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Nawet gdyby jakimś cudem podczas ponownego procesu została ułaskawiona, nie przyniosłoby jej to ulgi. Bolesne wspomnienia doskwierały jej bardziej niż ściany celi.

              Strażnik odchrząknął i przestąpił z nogi na nogę.

              – Więzień cztery tysiące dziewięćdziesiąt osiem, proszę wstać!

              Był młodszy, niż mogła się spodziewać, a niebieski mundur wisiał na nim jak na tyczce, zdradzając, że jego właściciel zaciągnął się dopiero niedawno. W wypadku tego chłopaka kilka miesięcy wojskowych racji żywnościowych nie wystarczyło, by zatrzeć ślady niedożywienia i biedy panującej na pokładach zewnętrznych statków Kolonii, „Waldena” i „Arkadii”.

              Clarke odetchnęła głęboko i wstała.

              – Ręce przed siebie – powiedział, wyciągając z kieszeni uniformu metalowe kajdanki.

              Clarke zadrżała, kiedy ich dłonie zetknęły się przelotnie. Od kiedy przeniesiono ją do nowej celi, nikogo nie widziała, a tym bardziej nie dotykała.

              – Za ciasne? – zapytał oficjalnym tonem, w którym dało się jednak usłyszeć nutę współczucia. Sprawiła ona, że Clarke poczuła w piersi dojmujący ból. Już od dawna nikt nie okazywał jej współczucia – poza Thalią, jej byłą towarzyszką z celi i jedyną przyjaciółką na świecie.

              Potrząsnęła głową.

              – Siadaj na pryczy, doktor już idzie.

              – Robią to tutaj? – zapytała ochryple Clarke, z trudem wyduszając słowa.

              Jeżeli nadchodził doktor, oznaczało to, że zrezygnowano z ponownego procesu. Nie powinno jej to zaskoczyć: zgodnie z prawami Kolonii egzekucje na dorosłych wykonywano niezwłocznie po wydaniu wyroku, ale nieletni podlegali Odosobnieniu, dopóki nie skończyli osiemnastu lat. Wtedy dawano im jeszcze jedną, ostateczną szansę na przedstawienie swojej sprawy radzie. Ostatnio jednak – nawet po ponownym procesie – skazańców tracono za przestępstwa, za które jeszcze kilka lat wcześniej zostaliby ułaskawieni.

              Mimo to Clarke nie mogła uwierzyć, że śmiertelny wyrok zostanie wykonany w celi. Spodziewała się, że czeka ją ostatni, długi spacer do szpitala, w którym spędziła tyle czasu podczas stażu – ostatnia szansa, by znaleźć się w znajomym otoczeniu, nawet jeżeli przed śmiercią poczuje tylko zapach środka dezynfekcyjnego i usłyszy szum klimatyzacji.

              Strażnik, unikając jej wzroku, odezwał się:

              – Siadaj, powiedziałem!

              Clarke zrobiła kilka kroczków i usadowiła się sztywno na krawędzi wąskiej pryczy. Wiedziała, że izolacja zaburza poczucie czasu, ale trudno jej było uwierzyć, że spędziła samotnie niemal sześć miesięcy. W porównaniu z tym rok w celi z Thalią i jeszcze jedną dziewczyną, Lise, która uśmiechnęła się po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy zabierano Clarke do izolatki, był całą wiecznością. Nie widziała jednak innej możliwości. Dziś musiały przypadać jej osiemnaste urodziny, a jedynym prezentem, jaki na nią czekał, była strzykawka z płynem, który sparaliżuje mięśnie, aż serce przestanie bić. Potem zaś jej martwe ciało zostanie zgodnie ze zwyczajami Kolonii wyrzucone ze statku, by bez końca krążyć w przestrzeni kosmicznej.

              W drzwiach pojawił się następny gość, wysoki, szczupły mężczyzna. Sięgające do ramion siwe włosy częściowo zasłaniały odznakę na kołnierzu kitla. Clarke mimo to rozpoznała głównego medycznego doradcę rady, doktora Lahiriego. Przed Odosobnieniem spędziła niemal rok u jego boku; nie potrafiłaby policzyć, ile razy asystowała mu podczas operacji. Inni stażyści zazdrościli Clarke przydziału, a kiedy odkryli, że doktor Lahiri był jednym z najbliższych przyjaciół jej ojca, oskarżali ją nawet o nepotyzm. Przestali to robić po egzekucji jej rodziców.

              – Cześć, Clarke – rzucił przyjacielskim tonem, jakby witał ją w szpitalnej kantynie, a nie w więziennej celi. – Jak się masz?

              – Myślę, że lepiej niż za chwilę.

              Doktor Lahiri zazwyczaj nagradzał przejawy czarnego humoru Clarke uśmiechem, ale tym razem skrzywił się tylko.

              – Czy mógłby pan zdjąć te kajdanki i zostawić nas na chwilę samych? – poprosił strażnika.

              Mężczyzna poruszył się niezdecydowanie.

              – Nie wolno mi pozostawiać jej bez straży.

              – Może pan przecież pełnić straż z tamtej strony drzwi – powiedział doktor z przesadną cierpliwością. – To nieuzbrojona siedemnastolatka. Sądzę, że potrafię sobie z nią poradzić.

              Funkcjonariusz zdjął Clarke kajdanki, usiłując nie patrzeć jej w oczy. Ukłonił się krótko doktorowi i wyszedł z celi.

              – Miał pan na myśli „nieuzbrojona osiemnastolatka” – poprawiła go Clarke, starając się przywołać na twarz grymas, który według niej był uśmiechem. – Czy też zamienił się pan w jednego z tych szalonych naukowców, którzy nie wiedzą, jaki mamy rok?

              Właśnie taki był jej ojciec. Zapomniał kiedyś zaprogramować oświetlenie w mieszkaniu i skończyło się to tym, że wyszedł do pracy o czwartej rano, zbyt pochłonięty swoimi badaniami, by zauważyć, że korytarze statku są jeszcze puste.

              – Wciąż jeszcze masz siedemnaście lat, Clarke – wyjaśnił doktor Lahiri spokojnym, flegmatycznym tonem, którego używał zazwyczaj wobec pacjentów wybudzających się z pooperacyjnej narkozy. – Siedziałaś w izolatce przez trzy miesiące.

              – W takim razie co pan tu robi? – zapytała, nie potrafiąc ukryć paniki w głosie. – Prawo mówi, że musi pan zaczekać, dopóki nie skończę osiemnastu lat!

              – Nastąpiła zmiana planów. To wszystko, co wolno mi powiedzieć.

              – Ach, więc wolno panu mnie zabić, ale nie wolno ze mną porozmawiać? – Pamiętała doktora Lahiriego z sali sądowej. Wyczytała wtedy z jego ponurej twarzy dezaprobatę dla procesu jej rodziców, ale teraz nie była już tego pewna. Nie wstawił się za nimi – ani on, ani nikt inny. Siedział tylko i milczał, podczas gdy rada uznała, że dwoje najznakomitszych naukowców z „Feniksa” naruszyło Kodeks Gai, zbiór zasad ustanowionych po kataklizmie, by zapewnić ludzkiej rasie przetrwanie. – A co z moimi rodzicami? Ich też pan zabił?

              Doktor Lahiri zamknął oczy, jak gdyby słowa Clarke zmieniły się w coś widzialnego i groteskowego.

              – Nie przyszedłem, żeby cię zabić – rzekł spokojnie. Otworzył oczy i wskazał taboret obok pryczy. – Mogę usiąść?

              Kiedy Clarke nie odpowiedziała, doktor zrobił dwa kroki i siadł naprzeciwko niej.

              – Pokaż mi, proszę, swoje ramię.

              Clarke poczuła, jak mięśnie jej klatki piersiowej sztywnieją, i zmusiła się do oddychania. Kłamał. W okrutny sposób kłamał, ale za minutę wszystko się już skończy…

              Wyciągnęła ku niemu dłoń. Doktor sięgnął do kieszeni kitla i wyciągnął chusteczkę pachnącą środkiem odkażającym. Clarke zadygotała, kiedy przecierał nią jej ramię.

              – Nie martw się, to nie zaboli.

              Z całych sił zacisnęła powieki.

              Przypomniała sobie udręczony wzrok Wellsa, kiedy strażnicy wyprowadzali ją z pomieszczeń rady. Wściekłość, podczas procesu pożerająca ją gwałtownym płomieniem, dawno już się wypaliła, lecz myśl o Wellsie posłała przez jej ciało nową falę gorąca, tak jak umierająca gwiazda emituje ostatni błysk światła, zanim zapadnie się w nicość.

              Jej rodzice byli martwi, i to wyłącznie z jego winy.

              Doktor Lahiri trzymał jej ramię, a jego palce szukały żyły.

              „Mamo, Tato, zaraz się zobaczymy”.

              Jego dłoń zacisnęła się. To było to.

              Clarke zaczerpnęła głęboko powietrza, czując ukłucie po wewnętrznej stronie przegubu.

              – No. Gotowe.

              Gwałtownie otworzyła oczy. Spojrzała w dół i zobaczyła na ramieniu metalową bransoletę. Przebiegła po niej palcami i skrzywiła się, czując na skórze tuzin drobnych igiełek.

              – Co to jest? – zapytała z obawą, odsuwając się od doktora.

              – Spokojnie – odparł flegmatycznie. Jego brak emocji zaczynał ją powoli irytować. – To przekaźnik monitorujący stan zdrowia. Będzie śledził twój oddech, badał skład krwi i zbierał różne użyteczne informacje.

              – Użyteczne dla kogo? – spytała Clarke.

              Wyczuwała już, co odpowie doktor, a w żołądku rosła jej wielka kula strachu.

              – Ostatnio w nauce dokonano kilku niebywałych odkryć – oznajmił doktor Lahiri, a jego słowa brzmiały jak słaba imitacja przemowy ojca Wellsa, kanclerza Jahy, z okazji ceremonii pamięci. – Powinnaś być bardzo dumna, to dzięki twoim rodzicom.

              – Moi rodzice zostali straceni za zdradę!

              Doktor popatrzył na nią z dezaprobatą. Rok wcześniej Clarke skurczyłaby się ze wstydu, ale teraz odpowiedziała mu równie twardym spojrzeniem.

              – Nie psuj tego, Clarke. Masz szansę postąpić odpowiednio i zadośćuczynić przerażającej zbrodni twoich rodziców.

              Pięść dziewczyny z głuchym trzaskiem trafiła w twarz doktora, a zaraz potem jego głowa z łomotem odbiła się od ściany. Kilka sekund później strażnik wykręcił Clarke ręce za plecami.

              – Wszystko w porządku, sir? – zapytał.

              Doktor Lahiri powoli wracał do pozycji siedzącej, trąc szczękę i mierząc rozmówczynię wzrokiem, w którym wściekłość mieszała się z rozbawieniem.

              – Przynajmniej wiemy, że będziesz w stanie obronić się przed innymi przestępcami, kiedy już tam będziesz.

              – Gdzie będę? – wystękała Clarke, usiłując uwolnić się z uchwytu strażnika.

              – Dzisiaj opróżniamy centrum zatrzymań. Setka kryminalistów dostanie szansę stworzenia nowej historii. – Kąciki ust doktora rozciągnęły się w złośliwym uśmieszku. – Lecisz na Ziemię.

 


ROZDZIAŁ 2

 

              Wells

 

              Kanclerz postarzał się. Chociaż nie minęło nawet sześć tygodni, od kiedy Wells widział swojego ojca, ten wyglądał na starszego o całe lata. Na jego skroniach można było zauważyć nowe pasma siwizny, a zmarszczki wokół oczu pogłębiły się.

              – Powiesz mi w końcu, dlaczego to zrobiłeś? – zapytał kanclerz zmęczonym głosem.

              Wells poruszył się niespokojnie na krześle. Czuł, jak prawda ciśnie mu się na usta. Wolałby nie rozczarować ojca, ale nie chciał ryzykować – zanim nie zyska pewności, czy jego brawurowy plan wypalił.

              Unikał spojrzenia kanclerza, rozglądając się po pokoju i usiłując zapamiętać wszystko, co widział zapewne po raz ostatni w życiu: szkielet orła w szklanej skrzyni, kilka malowideł, które przetrwały pożar Luwru, i fotografie pięknych, dawno martwych miast, których nazwy zawsze wywoływały u Wellsa dreszcz.

              – Czy to był zakład? Próbowałeś popisać się przed przyjaciółmi? – ciągnął kanclerz niskim, opanowanym tonem, używanym przez niego podczas posiedzeń rady.

              Uniósł brwi, sugerując, że teraz kolej na odpowiedź Wellsa.

              – Nie, sir.

              – Może opanowała cię jakaś chwilowa niepoczytalność? Zażywałeś narkotyki?

              W głosie starszego mężczyzny zabrzmiała słaba nuta nadziei, którą w innej sytuacji Wells mógłby uznać za zabawną. W spojrzeniu nie było jednak wesołości, tylko zmęczenie i dezorientacja, których chłopak nie widział od pogrzebu matki.

              – Nie, sir.

              Przez moment poczuł pokusę, by dotknąć ramienia ojca, ale oprócz kajdanek krępujących jego przeguby powstrzymało go jeszcze coś. Nawet gdy spotkali się przy luku wyjściowym, bez słów żegnając się ostatecznie z matką Wellsa, nie przekroczyli dwudziestocentymetrowego dystansu, jaki zawsze ich dzielił. Wyglądało to tak, jakby chłopak i jego ojciec byli jednobiegunowymi magnesami odpychającymi się nawzajem własnym smutkiem.

              – Czy to była jakaś deklaracja polityczna? – Na samą myśl ojciec lekko się skrzywił. – Czy namówił cię do tego ktoś z „Waldena” lub „Arkadii”?

              – Nie, sir – odparł Wells, opanowując z wysiłkiem oburzenie.

              Kanclerz najwyraźniej spędził ostatnie sześć tygodni, próbując odnaleźć źródło buntu syna i wracając myślą do własnych wspomnień, by zrozumieć, dlaczego ten szkolny prymus i najlepszy spośród kadetów pogwałcił prawo, popełniając jawnie największe przestępstwo w historii Kolonii. Prawda tylko pogłębiłaby dezorientację kanclerza. Nic nie mogło usprawiedliwić podłożenia ognia pod Drzewo Edenu, sadzonkę przywiezioną na „Feniksa” tuż przed exodusem. Wells jednak nie miał wyjścia. Kiedy odkrył, że Clarke znajduje się wśród stu przestępców, którzy mają zostać posłani na Ziemię, musiał zrobić coś, by do nich dołączyć. A ponieważ był synem kanclerza, tylko przestępstwo popełnione jawnie i w obecności wielu świadków mogło zagwarantować mu Odosobnienie.

              Wells przypomniał sobie, jak przeciskał się pomiędzy ludźmi podczas ceremonii pamięci, czując na sobie setki oczu, jak trzęsła mu się dłoń, gdy wyjmował z kieszeni zapalniczkę i krzesał iskrę, która błysnęła jasno w półmroku. Przez chwilę zebrani patrzyli w ciszy, jak płomienie owijają się wokół drzewa. Gdy strażnicy dotarli do niego poprzez spanikowany tłum, nie dało się nie zauważyć, kogo odciągają z miejsca zbrodni.

              – Coś ty sobie, do cholery, myślał? – spytał kanclerz, patrząc na niego z niedowierzaniem. – Mogłeś spalić salę i spowodować śmierć tych wszystkich ludzi!

              Lepiej byłoby skłamać. Ojciec prędzej uwierzyłby, że Wells usiłował wypełnić warunki jakiegoś głupiego zakładu. A może powinien udać, że rzeczywiście zażył narkotyki. Kanclerz łatwiej pogodziłby się z takimi scenariuszami niż z prawdą – że syn zaryzykował wszystko dla dziewczyny.

              Drzwi szpitalnej sali zamknęły się za Wellsem. Uśmiech zamarł mu na ustach, jak gdyby siła potrzebna, żeby unieść ich kąciki, trwale uszkodziła mu mięśnie twarzy. Matka, oglądając go przez mgłę środków znieczulających, prawdopodobnie uważała ten uśmiech za szczery – a tylko to się teraz liczyło. Trzymała go za rękę, a on kłamał jej prosto w oczy. Kłamstwa wylewały się obficie, gorzkie, lecz bezbolesne.

              – Tak, radzimy sobie z tatą świetnie. – Nie musiała wiedzieć, że zamieniają ze sobą nie więcej niż kilka słów na tydzień. – Kiedy ci się polepszy, dokończymy Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego. – Oboje wiedzieli, że matka nie doczeka lektury ostatniego tomu.

              Wells wyszedł ze szpitala i ruszył pokładem B, który na szczęście był jeszcze pusty. O tej godzinie większość ludzi przebywała w szkole, pracy lub na bazarze. On sam powinien słuchać w tej chwili wykładu z historii, swojego ulubionego przedmiotu. Kochał opowieści o starożytnych miastach, takich jak Rzym czy Nowy Jork. Ogrom ich upadku dorównywał ich imponującemu rozwojowi. Nie mógł jednak spędzić dwóch godzin otoczony przez kolegów z klasy, którzy wypełnili jego skrzynkę odbiorczą banalnymi, pełnymi skrępowania kondolencjami. Jedyną osobą, z którą mógłby porozmawiać o matce, była Glass, ale ostatnio wydawała się dziwnie odległa.

              Nie był pewny, jak długo tkwił przed drzwiami, zanim zdał sobie sprawę, że stoi przed biblioteką. Pozwolił, by promień skanera prześlizgnął się po oczach, poczekał na wezwanie, a potem przycisnął kciuk do płytki czytnika. Drzwi odsunęły się na chwilę wystarczająco długą, by Wells dostał się do środka, a potem zamknęły się za nim z sapnięciem, wpuszczając młodego człowieka tak, jakby robiły mu wielką łaskę.

              Odetchnął, kiedy ogarnęły go cisza i cienie. Książki, przeniesione na „Feniksa” przed kataklizmem, były przechowywane w wysokich próżniowych pojemnikach, które znacznie spowalniały proces niszczenia papieru. Dlatego ze starych tomów wolno było korzystać tylko w czytelni, tylko przez kilka godzin i tylko raz na jakiś czas. Olbrzymi pokój miał własne oświetlenie, niezależne od wyznaczających dobowy rytm świateł reszty statku. W bibliotece panował wieczny półmrok.

              Od kiedy pamiętał, spędzali tu z matką niedzielne wieczory. Czytała mu na głos, kiedy był mały, a potem, gdy urósł, robili to razem. W miarę postępów jej choroby, objawiającej się między innymi bólem głowy, Wells przejął rolę lektora. Pewnego wieczoru zaczęli drugi tom Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego, a następnego dnia zatrzymano ją w szpitalu.

              Przecisnął się przez wąskie alejki między półkami ku sekcji języka angielskiego i dalej, do historii upchniętej z tyłu, w ciemnym kącie. Kolekcja była mniejsza, niż powinna. Pierwszy rząd Kolonii zarządził digitalizację wszystkich tekstów, lecz niecałe sto lat później wirus wymazał większość cyfrowych archiwów zapisanych w centralnym komputerze „Feniksa”. Jedyne papierowe książki, jakie pozostały, pochodziły z prywatnych kolekcji. Pierwsze pokolenie kolonistów przekazało je swoim potomkom, a oni w ciągu ostatniego stulecia podarowali większość z nich bibliotece.

              Wells pochylił się nad półką z autorami na literę G. Nacisnął kciukiem zamek i szklana tafla odsunęła się z cichym sykiem, wpuszczając powietrze do próżniowego zasobnika. Sięgnął po Zmierzch i upadek, lecz coś go powstrzymało. Chciał przeczytać kilka stron i powtórzyć wszystko matce, ale to byłoby zupełnie tak, jakby przynieść jej do szpitalnego łóżka projekt jej własnego nagrobka i poprosić o ułożenie właściwego napisu.

              – Nie powinieneś zostawiać pojemnika otwartego – zabrzmiał głos zza jego pleców.

              – Ach tak, dziękuję – odparł Wells nieco ostrzej, niż chciał.

              Wstał, obrócił się i spojrzał na znaną mu skądś dziewczynę. To ta stażystka ze szpitala mierzyła go wzrokiem. Na myśl o tym poczuł ukłucie gniewu. Wchodząc do biblioteki, chciał zapomnieć o mdlącym zapachu antyseptyków i pikaniu monitora pulsu, które brzmiało w jego uszach nie jak sygnał życia, ale raczej jak odliczanie do śmierci.

              Dziewczyna cofnęła się o krok i przekrzywiła głowę, a jej jasne włosy opadły na jedną stronę....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin