mxdoc.com_cynthia-hand-anielska-cz-2-nieziemska.pdf

(1651 KB) Pobierz
Carol, mojej mamie
A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi,
rodziły im się córki. Synowie Boga, widząc,
że
córki człowiecze są piękne, brali je sobie za
żony,
wszystkie, jakie im się tylko podobały.
Księga Rodzaju, 6:1-2
Prolog
We
śnie
jest smutek. Czuję go mocniej niż wszystko inne, straszliwą rozpacz, która
mnie
dławi, zaćmiewa mi wzrok, zmienia stopy w ołów, kiedy depczę wysoką trawę. Idę
między sosnami w górę łagodnego stoku. To nie jest zbocze góry z mojej wizji, to
nie jest pożar lasu ani
żadne
inne miejsce, które widziałam wcześniej. To coś
nowego. Niebo nade mną to czysty, bezchmurny błękit.
Świeci
słońce.
Śpiewają
ptaki. Ciepły wiatr porusza drzewa.
Czarne Skrzydło musi być blisko, bardzo blisko, jeśli ten potworny smutek jest
jakąś
wskazówką. Rozglądam się dookoła. Wtedy dostrzegam brata idącego obok mnie.
Ma na sobie
garnitur — czarną marynarkę i całą resztę: ciemnoszarą koszulę, błyszczące buty,
srebrny krawat w prążki. Patrzy wprost przed siebie, szczęki zaciska mu
determinacja czy gniew, czy jeszcze coś, czego nie potrafię zidentyfikować.
— Jeffrey — mówię cicho.
Nie patrzy na mnie. Mówi:
— Miejmy to z głowy.
Chciałabym wiedzieć, co ma na myśli.
Nagle ktoś bierze mnie za rękę i ten dotyk jest znajomy, ten
żar
skóry, te smukłe, a
zarazem męskie palce, które otaczają moje. Jak dłoń chirurga, myślałam kiedyś.
Dłoń Christiana.
Wstrzymuję oddech. Nie powinnam mu pozwolić,
żeby
trzymał mnie za rękę,
teraz, po tym
wszystkim, ale nie cofam dłoni. Podnoszę wzrok, przesuwam spojrzenie w górę po
rękawie, aż na jego twarz, na jego poważne zielone oczy ze złotymi plamkami. I na
krótką chwilę smutek słabnie.
Dasz radę,
szepcze w moich myślach.
1. Szukamy Midasa
Hiacynt nie jest już niebieski. Ogień zmienił Tuckerowego chevroleta LUV,
rocznik 1978,
w paletę czerni, szarości i rdzawego oranżu; okna są roztrzaskane od
żaru,
nie ma
opon, wnętrze to makabryczny, sczerniały kłąb metalu, stopionej deski rozdzielczej
i tapicerki. Kiedy teraz się na niego patrzy, trudno uwierzyć,
że
jeszcze parę
tygodni temu najbardziej na
świecie
uwielbiałam jeździć tym starym pickupem z
opuszczonymi szybami, wystawiając palce, by przecinały
powietrze, i zerkając ukradkiem na Tuckera po prostu dlatego,
że
lubiłam na niego
patrzeć. Właśnie tu się wszystko zaczęło — na wytartych, spleśniałych siedzeniach
Hiacynta. To tu się zakochałam.
A teraz to wszystko jest spalone na węgiel.
Tucker patrzy na szczątki Hiacynta ze smutkiem w chmurnych niebieskich oczach;
jedną
rękę trzyma na usmażonej masce, jakby
żegnał
się na zawsze. Biorę go za drugą
rękę. Niewiele się odzywał, od kiedy tu przyszliśmy. Spędziliśmy popołudnie,
włócząc się po spalonej części lasu i szukając Midasa, konia Tuckera. Coś mi
mówiło,
że
to zły pomysł, przyjść tutaj i szukać, ale kiedy Tucker poprosił,
żebym
go tu przywiozła, zgodziłam się. Rozumiem to — kochał Midasa, i to nie tylko
dlatego,
że
Midas był czempionem rodeo, ale dlatego,
że
Tucker był przy jego
narodzinach, patrzył, jak stawia pierwsze chwiejne kroki, wychował go i wyszkolił,
i zjeździł na nim chyba wszystkie końskie szlaki w hrabstwie Teton. Chce
wiedzieć, co się z nim stało. Nie chce
żyć
w zawieszeniu. Znam to uczucie.
W pewnej chwili natknęliśmy się na truchło łosia, spalone niemal na popiół, i przez
jeden
straszny moment, dopóki nie zobaczyłam łopat, myślałam,
że
to Midas. Ale nie
znaleźliśmy nic poza tym.
— Przykro mi, Tuck — mówię teraz. Wiem,
że
nie mogłabym uratować Midasa,
nie
byłabym w stanie wynieść na skrzydłach Tuckera i dorosłego konia z płonącego
lasu, ale i tak czuję,
że
to w jakiś sposób moja wina.
Jego dłoń sztywnieje w mojej. Tucker odwraca się i na jego policzku pojawia się
dołeczek.
— Hej, nie smuć się — mówi. Obejmuję go za szyję, kiedy przyciąga mnie do
siebie. — To
mnie powinno być przykro,
że
cię tu dzisiaj wyciągnąłem. To przygnębiające. A
przecież
powinniśmy się cieszyć,
świętować.
Ostatecznie uratowałaś mi
życie.
— Uśmiecha
się, i tym razem to jest prawdziwy uśmiech, pełen ciepła i miłości i wszystkiego,
czego mogłabym pragnąć.
Ściągam
jego twarz w dół i znajduję niesamowitą
pociechę w jego ustach, poruszających się na moich, w biciu jego serca pod dłonią,
w spokoju i sile tego chłopaka, który skradł mi serce. Na minutę zatracam się w
nim.
Nie wypełniłam zadania.
Próbuję odepchnąć tę myśl, ale trzyma się mnie uparcie. Coś skręca się we mnie.
Uderza w
nas ostry podmuch wiatru, a deszcz, który do tej pory był tylko mżawką, przybiera
na sile. Padało od bitych trzech dni, od czasu pożaru. Jest zimno — wilgotny chłód
przesiąka mi przez kurtkę.
Mgła kłębi się między sczerniałymi drzewami.
Prawdę mówiąc, przypomina mi to piekło.
Odsuwam się od Tuckera, drżąca.
Boże, przydałaby mi się psychoterapia, myślę.
Jasne. Już to widzę, jak opowiadam swoją historię psychologowi; jak wyciągnięta
na
kozetce mówię,
że
jestem po części aniołem,
że
wszyscy anielici mają zadanie do
wypełnienia na ziemi i
że
w dniu wypełniania swojego zadania nadziałam się
niechcący na upadłego anioła. Który dosłownie zabrał mnie na pięć minut do
piekła. I próbował zabić moją matkę. I
że
walczyłam z nim czymś w rodzaju
magicznego,
świętego światła.
A potem musiałam lecieć ratować jednego gościa z
pożaru lasu. Ale go nie uratowałam. Zamiast niego uratowałam własnego chłopaka,
ale okazało się,
że
tamten pierwszy i tak nie potrzebował mojej pomocy, bo sam
jest po części aniołem.
Tak, coś czuję,
że
po pierwszej wizycie u terapeuty wylądowałabym w kaftanie
bezpieczeństwa i w wygodnej, wykładanej materacami celi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin