Updike John - Królik 02 Miłosne kawałki.pdf

(1683 KB) Pobierz
One się urwały
Pierce Junction to miasteczko na pustkowiu w New Hampshire, któremu nieco splendoru
przydawała mała uczelnia humanistyczna, a my jakoś dawaliśmy sobie radę dzięki temu, że
trzymaliśmy się razem, niczym kłębowisko węży w pustynnej jaskini. Lata sześćdziesiąte
uświadomiły nam wysoką wartość moralną kopulacji i niechętnie rezygnowaliśmy z
zachowań tak przyjemnych i zdrowych zarazem. Ale nie da się przespać ze wszystkimi –
byliśmy mieszczuchami, mieliśmy posady i dzieci, a romanse pochłaniały energię i
wyniszczały nas. Nie umieliśmy jeszcze oddzielać emocji od seksu. Patrząc wstecz,
obecnie przeciętny student w ciągu czterech lat osiąga znacznie lepsze wyniki. Z niektórymi
kobietami w ogóle nie udało mi się przespać i one rysują się w mojej pamięci z przewrotną
żywością, może dlatego, że dzięki sporadyczności naszych kontaktów w oślizgłym
kłębowisku węży zdołały zachować wyrazistość.
– Wiesz, Martinie – odezwała się do mnie Audrey Lancaster podczas rejsu jachtem,
wynajętym w Portsmouth pod koniec lata dla uczczenia czyichś czterdziestych urodzin –
zrozumiałam wreszcie, dlaczego tak o tobie mówią. – „Wreszcie” to swego rodzaju
przytyk, a mówiły zapewne kobiety. Zastanawiałem się, o czym też opowiadają sobie żony
i rozwódki z naszego grona. Stałem oparty o barierkę, chwilowo sam, rozanielony
kalifornijskim chablis, patrząc na migotliwe odblaski świateł nabrzeża w Piscataqua River.
Jacht, chybocząc się, podpływał do przystani przy akompaniamencie Simona i Garfunkela,
których zawodzenia niosły się z głośnika w ciepłą, wilgotną noc.
Moja żona na przednim pokładzie tańczyła wolny taniec ze swym kochankiem, Frankiem
Greerem. Gdy Audrey pojawiła się koło mnie, objąłem ją w talii, jakbyśmy również mieli
zatańczyć. Nie cofałem ręki i, jak z postrzępionego przewodu dochodzi lekkie brzęczenie,
tak od krągłości jej pośladka przeszedł mnie prąd w dłoni i w palcach. Był z niej kawał
kobiety, o gładkiej cerze i tak krótkowzrocznej, że sunęła jak czołg na swych
platfusowatych stopach, jakby coś, czego dobrze nie widziała, miało ją przewrócić. Ciągle
gubiła szkła kontaktowe, na czyimś trawniku albo za gałkami ocznymi. Wcześnie wyszła za
mąż i była nieco młodsza od reszty z nas. Nie można było nie kochać Audrey, gdy widziało
się ją na korcie tenisowym w postrzępionych, obciętych dżinsach, z których wystawały
silne, opalone nogi. Z krzywym uśmiechem od ucha do ucha robiła zamach i zupełnie nie
trafiała w piłkę. Jej talia, w bawełnianym letnim stroju, była gładka w dotyku i gibka i,
owszem, po raz pierwszy, odkąd się znaliśmy, wyczułem w niej partnerkę do łóżka,
pasujący do mnie kawałek kosmicznej układanki.
Ale czułem też, że, zasadniczo, wcale jej nie obchodzę, nie na tyle, by odważyła się na
całe ryzyko, nieodłącznie związane z cudzołóstwem, przypływy poczucia winy,
wykańczające porywy namiętności. Nie ufała mi, tak jak nie ufa się rywalowi. Oboje
weszliśmy w role klaunów, ubiegających się o tytuł klasowego wesołka. Co więcej,
Audrey była zajęta, i to podwójnie: nie dość, że miała męża, o przezwisku Szpic, a także
czwórkę dzieci, co stanowiło normę dla naszego pokolenia, to jeszcze wdawała się w
mętne flirty bądź ulegała zauroczeniom, między innymi moją najlepszą przyjaciółką,
Rodney Miller – jeżeli wierzymy w przyjaźń między osobami tej samej płci w obrębie
naszego zasadniczo heteroseksualnego kółka. Z upodobaniem, przeciągłym tonem
wygłaszała zjadliwe uwagi, tak jak teraz, gdy odezwała się do mnie: – Nie powinieneś
powiedzieć Jeanne i Frankowi, że jacht niebawem zawinie do przystani? Bo inaczej gliny
w Portsmouth zwiną ich za nieobyczajne zachowanie.
– Dlaczego ja? – odparłem. – Nie jestem kierownikiem rejsu.
Jeanne to moja żona. Jej miłość do Franka, w jakiś przewrotny sposób, mocniej mnie z
nią wiązała – było mi jej żal, że musi spędzać tyle czasu ze mną i z dziećmi, choć sercem
jest gdzie indziej. Wychowała się we francuskiej rodzinie katolickiej i w jej cierpieniu i
wyrzeczeniu było coś szlachetnego, niewidzialna włosiennica unosiła jej pierś jak u
baletnicy i w moich oczach jeszcze przydawała mej żonie urody. Nie podobało mi się, że
Audrey z nie} drwi. Ale czy rzeczywiście? Może moje uczucia były bardziej prymitywne,
bardziej idiotycznie zaborcze, niż mi się w owym czasie wydawało. Mocniej ścisnąłem
talię Audrey, niemal boleśnie ją uszczypnąłem, a potem puściłem i poszedłem na przód
jachtu, do Jeanne i Franka; muzyka akurat przestała grać, a oni wyglądali, jakby dopiero się
obudzili, twarze mieli obrzmiałe i przestraszone. Frank Greer do niedawna był żonaty z
niejaką Winifredą. Rozwód, który majaczył na horyzoncie naszego kółka przez całe
dziesięciolecie, podczas którego gromada naszych dzieci z wolna przepływała z klasy do
klasy ku, jak się spodziewaliśmy, osiągnięciu równowagi psychicznej, ciągle był
rzadkością i palił Franka do żywego, niczym czerwony policzek, który przyciskał do
twarzy mojej żony.
Podczas jednej z owych przerw w łóżku, gdy namiętność została zaspokojona, ale
jeszcze przez pół godziny niezręcznie byłoby się wymknąć, Maureen Miller powiedziała
mi, że Winifreda czuła żal, iż podczas tych lat, gdy wszyscy wiedzieli o romansie Franka z
Jeanne, nigdy się do niej nie przystawiałem. Winifreda, zwana też Freddy, była małą
kobietką o wyglądzie sowy, wdzięcznej białej sowy – miała wielkie, ciemne oczy, skórę
nietkniętą słońcem i włosy gładko zaczesane z przedziałkiem pośrodku, na podobieństwo
Emily Dickinson. Ta fryzura wieńczyła ciało pulchne, lecz o drobnych, zgrabnych rękach i
stopach. A choć moja żona mogła pochwalić się postawą tancerki, to w istocie żona jej
kochanka umiała tańczyć, lekka i zwiewna jak piórko, co wywierało na mnie ambarasujące
działanie erotyczne. Gdy brałem ją w ramiona, miałem erekcję, toteż roztropnie unikałem
tańczenia z nią aż do samego końca wieczoru, kiedy to któreś z nas, usiłując oderwać od
siebie naszych współmałżonków, okrywało się płaszczem. W innych okolicznościach
Winifreda nie pociągała mnie. Podobnie jak pierwowzór, od którego zaczerpnęła fryzurę,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin