Czechow Antoni - Agafia.doc

(52 KB) Pobierz
AGAFIA

AGAFIA

W czasie mojego pobytu w s-kim powiecie zdarzało mi się często bywać w dubowskich ogrodach, u ogrodnika Sawwy Stukacza, czyli po prostu Sawki. Ogrody te były dla mnie ulubionym miejscem tak zwanego „generalnego" łowienia ryb, kiedy to wychodząc z domu nie wie się dnia ani godziny powrotu, zabiera się ze sobą wszystkie co do jednego rybackie przybory i robi się zapasy żywności. Prawdę mówiąc, nie tyle zajmowało mnie łowienie ryb, ile beztroskie wałęsanie się, posiłki nie w porę, gawęda z Sawką i długie spotkania z cichymi letnimi nocami. Sawka był to chłopak dwudziestopięcioletni, rosły, piękny, zdrowy jak rydz. Uchodził za człowieka rozsądnego i do rzeczy, był piśmienny, wódkę pijał rzadko, ale jako robotnik ten młody silny człowiek niewart był złamanego szeląga. Po społu z siłą, w jego mocnych jak powrozy mięśniach zalegało nieprzezwyciężone lenistwo. Mieszkał, jak wszyscy we wsi, we własnej chacie, miał z nadziału grunt, lecz nie siał ani orał i nie trudnił się żadnym rzemiosłem. Jego matka-staruszka chodziła po prośbie, a on sam żył jak ptakowie niebiescy; rano nie wiedział, co będzie jadł w południe. I nie to, żeby mu brakło woli, energii albo litości dla matki, ale po prostu, ot tak, nie czuł chęci do pracy i nie uświadamiał sobie jej pożytku... Z całej postaci jego tchnęło beztroską, spokojem, wrodzoną, prawie artystyczną namiętnością do życia bez określonego celu i ładu. A kiedy młode zdrowe ciało Sawki fizjologicznie ciągnęło go do pracy mięśni, to chłopak na krótko cały oddawał się jakiejś swobodnej, bzdurnej czynności w rodzaju strugania na nic niepotrzebnych kołeczków albo ścigania się z babami. Najulubieńszą jego postawą była skupiona nieruchomość. Potrafił całymi godzinami trwać na jednym miejscu, nie poruszając się, zapatrzony w jeden punkt. Dźwigał się z miejsca wedle natchnienia, i to tylko, gdy nadarzyło się wykonać jakiś szybki, porywczy ruch: schwycić psa biegnącego za ogon, zerwać babie chustkę z głowy, przeskoczyć szeroki dół. Samo się przez się rozumie, że przy takiej oszczędności ruchów Sawka był goły jak święty turecki i żył gorzej od ostatniego wiejskiego komornika. Z czasem nieuchronnie nagromadziły się niedobory w powinnościach i oto zdrowy i młody człowiek z nakazu gromady wyznaczony został na stanowisko odpowiednie dla starców — został stróżem i strachem na wróble w gromadzkich ogrodach. A choć wyśmiewano się z tej jego przedwczesnej starości, on nic sobie z tego nie robił. To miejsce, spokojne i dogodne dla jego kontemplacyjnej nieruchawości, było w sam raz dobre dla niego.

Wypadło mi być u tego właśnie Sawki w jeden z pięknych majowych wieczorów. Pamiętam, leżałem na podartej brudnej płachcie, prawie u wejścia do szałasu, od którego niosło mocną i duszną wonią suchej trawy. Podłożywszy ręce pod głowę, patrzyłem przed siebie, U moich nóg leżały drewniane widły. Za nimi czarną plamą odcinała się w polu widzenia suczka Sawki, Kut'ka, a niedalej niż na dwa sążnie od Kutki ziemia urywała się w stromy brzeg rzeczki. Leżąc nie mogłem widzieć rzeki. Widziałem tylko wierzchołki łoziny ciasno zarastającej ten brzeg i wijący się, rzekłbyś, powygryzany skraj drugiego brzegu. Daleko, za tamtym brzegiem, na wzgórku, jak zastraszone młode kuropatwy cisnęły się jedna do drugiej chaty wsi, w której mieszkał mój Sawka. Za wzgórzem dopalała się zorza wieczorna. Pozostała tylko jedna bladoczerwona smużka, a i ona jęła powlekać się drobnymi obłoczkami, jak zarzewie — popiołem.

Na prawo od ogrodu, poszeptując i niekiedy wstrząsając się od nadlatującego znienacka wiatru, ciemniał gaj olszynowy, na lewo rozciągało się nieobjęte pole. Tam, gdzie oko nie mogło już w mrokach odróżnić pola od nieba, migotało jaskrawe światełko. Niedaleko ode mnie siedział Sawka. Podciągniąwszy pod siebie po turecku nogi i zwiesiwszy głowę patrzył w zadumie na Kutkę. Nasze haczyki z przynętą dawno już były zarzucone na rzekę i nie pozostawało nam nic więcej, jak tylko oddawać się wypoczynkowi, tak lubianemu przez nigdy nie męczącego się, a wiecznie odpoczywającego Sawkę. Zorza jeszcze niezupełnie przygasła, a noc już obejmowała przyrodę swą łagodną, usypiającą pieszczotą.

Wszystko zamierało w pierwszym głębokim śnie i tylko jakiś nie znany mi nocny ptak przeciągle i leniwie odzywał się w gaju długim, przerywanym dźwiękiem, podobnym frazie: ,,A ty Ni-ki-tę wi-dzisz?" — i natychmiast odpowiadał sam sobie; „Wi-dzę! wi-dzę! wi-dzę!"

Czemu to dzisiaj słowiki nie śpiewają? — spytałem Sawkę.

Ów pomału zwrócił się ku mnie. Miał rysy twarzy wydatne, ale pogodne, wyraziste i miękkie jak u kobiety. Potem spojrzał swoimi dobrymi, zadumanymi oczyma na gaj, na łozinę, pomału wyciągnął z kieszeni piszczałeczkę, przyłożył ją do ust i zapiska! jak samiczka słowika. I wnet, jakby w odpowiedzi na jego piskanie, na przeciwległym brzegu zaderkał chruściel.

Masz ci słowika... — uśmiechnął się Sawka. — Der-der! Der-der! Jakby haczyk wykręcał, a przecież, pożal się Boże, także myśli, że śpiewa.

Mnie się ten ptak podoba... — rzekłem. — Wiesz? W czasie przelotów chruściel nie leci, tylko biegnie po ziemi. Przelatuje tylko przez morza i rzeki, a poza tym cały czas na piechotę.

Widzicie go, psubrata... — mruknął Sawka i popatrzył z szacunkiem w stronę krzyczącego chruściela.

Wiedząc, jak chętnym Sawka był słuchaczem, opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem o chruścielu z myśliwskich książek. Od chruściela niepostrzeżenie przeszedłem na przeloty ptaków. Sawka słuchał uważnie, ani mrugnąwszy okiem, i cały czas uśmiechał się z zadowoleniem.

A który kraj ptakom jest rodzeńszy? — zapytał. — Nasz czy tamtejszy?

Oczywiście nasz. Tu ptak i sam się rodzi, i dzieci hoduje, tu jego ojczyzna, a tam leci tylko dlatego, żeby nie zamarznąć.

Ciekawe! — przeciągnął się Sawka. — O czym by nie mówić, wszystko ciekawe. Tera ptak... a niech pan weźmie... człowiek... albo kamyczek... wszystko ma swoją zmyślność!... Ech, żeby się tak wiedziało, że pan przyjdzie, nie kazałbym tu dziś babie przychodzić... Wprosiła się tu jedna, że tera przyjdzie...

Ależ, proszę cię, ja nie będę przeszkadzał! — powiedziałem. — Mogę położyć się i w gaju...

A jeszcze czego! Nie umarłaby, jakby jutro przyszła... Żeby to choć tu siadła i rozmów posłuchała, ale ona tylko gębę rozdziawi. Przy niej nie pogada się po ludzku.

Ty na Darię czekasz? — spytałem po chwili.

Nie... Tym razem nowa się wprosiła... Agafia Strzelczycha.

Sawka wyrzekł to swoim zwykłym, beznamiętnym, nieco głuchym głosem, jakby mówił o tytoniu czy kaszy, ja zaś aż podskoczyłem ze zdziwienia. Znałem Agafię Strzelczychę!. Była to całkiem jeszcze młoda kobieta lat dziewiętnastu, dwudziestu; nie więcej niż rok temu wyszła była za mąż za zwrotniczego na kolei, młodego i dzielnego chłopaka. Mieszkała we wsi, a mąż na każdą noc przychodził do niej z linii nocować.

Źle się, bracie, skończą te wszystkie twoje historie z babami — westchnąłem.

A niech tam...

I pomyślawszy trochę Sawka dodał:

Ja mówiłem tym babom, nie słuchają. Nic sobie z tego, głupie, nie robią.

Zapadło milczenie... Mrok tymczasem gęstniał i zatracały się kontury przedmiotów. Smużka za wzgórkiem zgasła do reszty, a gwiazdy stawały się coraz jaśniejsze, coraz bardziej promieniejące... Melancholijne, jednostajne trzeszczenie koników polnych, derkanie chruściela i krzyk przepiórki nie naruszały ciszy nocnej, lecz, przeciwnie, dodawały jej jeszcze monotonii. Zdawało się, że cicho dźwięczą i czarują słuch nie ptaki, nie owady, lecz gwiazdy spoglądające na nas z nieba...

Pierwszy zakłócił milczenie Sawka. Powoli przeniósł wzrok z czarnej Kutki na mnie i rzekł:

Widzę, że panu coś nudno. Bierzmy się do wieczerzy.

I nie czekając na moją zgodę poczołgał się na brzuchu do szałasu, poszperał tam, przy czym cały szałas zatrząsł się niby liść; potem wyczołgał się z powrotem i postawił przede mną moją wódkę i glinianą miskę. W misce były pieczone jaja, żytnie placki na słoninie, kromki czarnego chleba i jeszcze coś tam... Wypiliśmy z kulawej, nie dającej się postawić szklaneczki i zabraliśmy się do jedzenia. Szara, gruba sól, brudne, tłuste placuszki, sprężyste jak guma jaja, ale za to — jakże to wszystko było smaczne!

Żyjesz jak dziad, a ileż tu u ciebie wszelkiego dobra — rzekłem wskazując na miskę. — Skąd ty to bierzesz?

Baby przynoszą... — mruknął Sawka.

Za cóż ci one to przynoszą?

Tak... z litości...

Nie tylko menu, ale i odzież Sawki nosiła na sobie ślady kobiecej ,,litości". Tak, tego wieczora zauważyłem na nim nowy bawełniany pasek i jaskrawopąsową wstążeczkę, na której wisiał na brudnej szyi mosiężny krzyżyk. Wiedziałem, że płeć piękna ma słabość do Sawki, i wiedziałem, że on o tym nie lubi mówić, nie ciągnąłem więc dalej mych dopytywań. A i nie czas już było na rozmowę. Kut'ka, która ocierała się o nas i cierpliwie czekała swego kęsa, nagle nastawiła uszy i zawarczała. Usłyszeliśmy daleki, przerywany plusk wody.

Ktoś idzie brodem — rzekł Sawka. Po trzech minutach Kut'ka znów zawarczała i wydała dźwięk podobny do kaszlu.

Cyt! — krzyknął na nią Sawka.

W ciemnościach głucho rozległy się lękliwe kroki i z gaju wynurzyła się sylwetka kobiety. Poznałem ją, mimo że było ciemno — to była Agafia Strzelczycha. Podeszła do nas nieśmiało, zatrzymała się i ciężko odetchnęła. Zadyszała się nie tyle od chodu, ile prawdopodobnie ze strachu i nieprzyjemnego uczucia, którego doznaje każdy, idący nocną porą przez bród. Ujrzawszy przed szałasem dwu zamiast jednego, krzyknęła z lekka i o krok się cofnęła.

A... to ty? — wyrzekł Sawka, pchając placek do ust.

Ja... To ja... — wyjąkała upuszczając na ziemię węzełek z czymś tam i bocząc się na mnie. — Jakow kłania się wam i kazał powiedzieć... Ot, coś tu takiego...

I po co łgać? Jakow! — uśmiechnął się Sawka. — Nie ma co łgać, pan wie, po coś przyszła! Siadaj, będziesz gościem.

Agafia spojrzała na mnie z ukosa i niepewnie usiadła.

A ja już myślałem, że nie przyjdziesz tym razem... — rzekł Sawka po dłuższym milczeniu. — Cóż siedzisz? Jedz. A nie dać by ci gorzałeczki się napić?

Też wymyślił! — przemówiła Agafia. — Na pijaczkę niby to trafił...

A ty się napij... Goręcej się zrobi na duszy... No!

Sawka podał Agafii kulawą szklaneczkę. Pomału wypiła wódkę, nie zakąsiła, tylko głośno dmuchnęła.

Przyniosłaś coś — ciągnął Sawka rozwiązując zawiniątko i nadając swemu głosowi pobłażliwie żartobliwy ton. — Baba nie może bez tego, żeby czegoś nie przyniosła. O, pieróg i kartofle... Dobrze sobie żyją! — westchnął, ku mnie się twarzą zwracając. — W całej wsi u nich jednych zostały jeszcze z zimy kartofle!

W pomroce nie widziałem twarzy Agafii, ale zdawało mi się, sądząc z ruchu jej głowy i ramion, że nie odrywała oczu od twarzy Sawki. Żeby nie być trzecią osobą na schadzce, postanowiłem przejść się i wstałem. Ale w tej samej chwili w gaju nieoczekiwanie słowik wziął dwie niskie kontraltowe nuty. Po pół minucie puścił wysoki drobny tryl i wypróbowawszy w ten sposób swój głos, zaczął śpiewać. Sawka zerwał się nasłuchując.

To ten wczorajszy — rzekł. — Poczekaj no! I zerwawszy się z miejsca, bezszelestnie pobiegł do gaju.

No i na co ci się on przyda? — krzyknąłem za nim. — Daj spokój!

Sawka machnął ręką — na znak: niech pan nie krzyczy — i znikł w ciemnościach. Był on, kiedy chciał, świetnym i myśliwym, i rybołówcą, ale i tu jego talenty przepadały na darmo, jak i jego siła. Żeby żyć wedle szablonu, był na to zbyt leniwy, całą więc swoją myśliwską pasję zużywał na głupie sztuczki. Tak więc słowiki łowił nie inaczej, tylko ręką, do szczupaków strzelał ptasim śrutem albo wystawał, bywało, godzinami nad rzeką, starając się ze wszystkich sił złowić małą rybkę na duży haczyk.

Zostawszy ze mną, Agafia zakaszlała i kilka razy przeciągnęła dłonią po czole... Wypita wódka zaczęła ją rozbierać.

Cóż u ciebie słychać, Agasza? — spytałem ją po dłuższym milczeniu, kiedy już niezręcznie było milczeć.

Chwała Bogu... A niech pan nikomu nie opowiada... — dodała nagle szeptem.

No pewnie — uspokoiłem ją. — Jakaś ty jednak odważna, Agasza... A jeśli Jakow się dowie?

Nie dowie się...

No, a jeśli!

Nie... Ja wcześniej od niego będę w domu. On teraz na linii i wróci, jak pocztowy pociąg przepuści, a stąd słychać, jak pociąg idzie...

Agafia raz jeszcze przesunęła ręką po czole i popatrzyła w stronę, dokąd odszedł Sawka. Słowik śpiewał. Jakiś nocny ptak przeleciał nisko nad samą ziemią, a spostrzegłszy nas drgnął, zaszeleścił skrzydłami i poleciał na tamtą stronę rzeki.

Niebawem słowik zamilkł, ale Sawka nie wracał. Agafia wstała, przeszła niespokojnie kilka kroków i znów usiadła.

Cóż to z nim? — nie wytrzymała. — Toć pociąg nie będzie do jutra czekał! Ja muszę zaraz iść!

Sawka! — krzyknąłem. — Sawka!

Nawet echo mi nie odpowiedziało. Agafia poruszyła się niespokojnie i znowu wstała.

Na mnie już czas! — odezwała się wzburzonym głosem. — Pociąg zaraz nadejdzie! Ja wiem, kiedy chodzą pociągi!

Nie myliła się biedna kobiecina. Nie minął kwadrans, kiedy z daleka dało się słyszeć dudnienie.

Agafia długo zatrzymała się spojrzeniem na gaju i niecierpliwie poruszyła rękoma.

I gdzież on jest? — odezwała się z nerwowym śmiechem. — Dokądże go licho poniosło? Pójdę. Dalibóg, panie, pójdę sobie!

Tymczasem łoskot pociągu stawał się coraz wyraźniejszy. Można już było odróżnić stukanie kół od ciężkich westchnień lokomotywy. Oto rozległ się gwizd, pociąg zastukał głucho po moście... jeszcze chwila i wszystko zacichło...

Poczekam jeszcze minutkę... — westchnęła Agafia i usiadła stanowczo. — Niech tam będzie, co chce, zaczekam.

Na koniec Sawka ukazał się w ciemnościach. Bezszelestnie stąpał bosymi nogami po pulchnej ogrodowej ziemi i cicho coś pomrukiwał.

To ci dopiero szczęście, niech pan powie! — zaśmiał się wesoło. — Ledwie ci podszedłem do krzaka i ledwieżem rękę nastawił, a ten ci przestał! Ach ty, niewierny psie! Czekałem, czekałem, póki nie zacznie znów śpiewać, i w końcu dałem se spokój...

Sawka niezgrabnie zwalił się na ziemię obok Agafii, a żeby zachować równowagę, oburącz chwycił ją wpół.

A ty co tak się zasępiłaś, jakby cię ciotka urodziła?

Przy całej swej miękkości serca i prostoduszności Sawka pogardzał kobietami. Obchodził się z nimi niedbale, z wysoka, i poniżał się do wyśmiewania nawet ich uczuć względem jego własnej osoby. I Pan Bóg wie, może to niedbałe, wzgardliwe obchodzenie się z nimi było właśnie jedną z przyczyn jego przemożnego, nieodpartego czaru, podbijającego wiejskie dulcyneje. Był piękny i zgrabny, w oczach jego zawsze, nawet gdy patrzył na pogardzane kobiety, jaśniała cicha pieszczotliwość; same wszakże zewnętrzne przymioty nie tłumaczyły tego uroku. Prócz szczęśliwej powierzchowności i swoistego sposobu bycia miała tu, jak należy przypuszczać, wpływ na kobiety i wzruszająca rola Sawki jako kogoś powszechnie uznanego za pechowca, za człowieka wygnanego z rodzinnej chaty na warzywne ogrody.

Opowiedz no panu, po coś tu przyszła! — rzekł Sawka, wciąż obejmując Agafię ręką wpół. — No, dalejże, opowiadaj, żono mężowska! Ho-ho... A może byśmy, bracie Agaszo, gorzałeczki jeszcze się napili?

Wstałem i brnąc między grzędami poszedłem w głąb warzywnika. Ciemne grzędy wyglądały jak wielkie przyklepane mogiły. Niosło od nich zapachem skopanej ziemi i subtelną wonią roślin, zaczynających się okrywać rosą... Na lewo wciąż jeszcze świecił się czerwony ogieniek. Mrugał przyjaźnie i jakby się uśmiechał.

Usłyszałem szczęśliwy śmiech. To śmiała się Agafia. ,,A pociąg? — przypomniałem sobie. — Pociąg dawno już przyszedł".

Poczekawszy nieco, wróciłem do szałasu. Sawka siedział nieruchomo po turecka i cicho, ledwo dosłyszalnie nucił jakąś piosenkę, składającą się z samych jednosylabowych słów, coś w rodzaju: „Oj ty da-da, da-ny-da, oj ty da-ny-da!" Agafia, upita wódką, wzgardliwą pieszczotą Sawki i parną nocą, leżała przy Sawce na ziemi i kurczowo tuliła się twarzą do jego kolana. Tak dalece zapamiętała się w uczuciach, że nie zauważyła mojego przyjścia.

Agasza, przecież pociąg dawno już przyszedł — rzekłem.

Czas, czas już na ciebie — podchwycił moją myśl Sawka potrząsając głową. — Coś tak się rozłożyła? Ty bezwstydna!

Agafia wzdrygnęła się, zsunęła głowę z jego kolana, spojrzała na mnie i znów przypadła do niego.

Dawno już czas — rzekłem.

Agafia obróciła się i uniosła na jedno kolano... Cierpiała... Przez pół minuty cała jej postać, o ile mogłem to rozpoznać poprzez ciemność, wyrażała walkę i wahanie. Było mgnienie, kiedy jakby ockniona wyprężyła się, żeby wstać, ale jakaś nieubłagana i nie do zwalczenia siła pchnęła jej ciało tak, że znów przypadła do Sawki.

A niech go tam! — powiedziała z dzikim piersiowym śmiechem, a w tym śmiechu dały się słyszeć: szaleństwo ryzyka, bezsilność, ból.

Cicho zabrnąłem w gaj, a stamtąd zeszedłem ku rzece, gdzie zastawiony był nasz rybacki sprzęt. Rzeka spała. Jakiś miękki, puszysty kwiatek na wysokie łodydze z lekka dotknął mego policzka, jak dziecko, które chce dać poznać, że nie śpi. Nie mając nic do roboty, namacałem wędzisko i pociągnąłem. Linka naciągnęła się słabo i zwisła — nic się nie złapało... Drugiego brzegu i wsi nic było widać. W jednej chacie zabłysło światełko, lecz wnet zgasło. Krążąc po brzegu, znalazłem wgłębienie, które sobie jeszcze we dnie upatrzyłem, i zasiadłem w nim niby w fotelu. Siedziałem długo... Widziałem, jak gwiazdy jęły zasnuwać się mgłą i tracić swą promienistość, jak lekkim westchnieniem powiał po ziemi chłód, potrącając listowie budzącej się iwiny...

A-ga-fia! — doniósł się ze wsi czyjś przytłumiony głos. — Agafia!

To, powróciwszy do domu, zaniepokojony mąż szukał po wsi swej żony. A z ogrodów o tymże czasie dawał się słyszeć niepowściągniony śmiech; żona zapomniała się, upiła i kilkugodzinnym szczęściem usiłowała powetować sobie oczekującą ją nazajutrz mękę.

Zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, siedział koło mnie Sawka i z lekka potrząsał moim ramieniem. Rzeka, lasek, obydwa brzegi, zielone i omyte, wieś i pole — wszystko było zalane jaskrawym rannym blaskiem. Poprzez cienkie pnie drzew biły mnie w plecy promienie dopiero co wzeszłego słońca.

To pan tak ryby łowi? — uśmiechnął się Sawka. — Nuże, wstawaj pan!

Wstałem, przeciągnąłem się słodko i moja rozbudzona pierś zaczęła chciwie pić wilgotne, pachnące powietrze.

Agasza poszła? — zapytałem.

A ot, idzie. — I Sawka wskazał miejsce, gdzie na rzece był bród.

Spojrzałem i zobaczyłem Agafię. Podkasawszy spódnicę, roztargana, ze zsuniętą z głowy chustką, przechodziła rzekę. Nogi jej ledwo że, ledwo stąpały...

Wie kot, czyje sadło zjadł! — zamruczał Sawka, patrząc na nią spod oka. — Idzie i ogon pod siebie podwinęła... Szkodne te baby jak kotki, tchórzliwe jak zające... Nie poszła, głupia, wczoraj, kiedy jej się mówiło. Teraz będzie miała za swoje, a i ja w gminie...znów dostanę baty za baby...

Agafia wyszła na brzeg i szła polami ku wsi. Zrazu kroczyła dosyć śmiało, ale niebawem wzruszenie i strach zrobiły swoje; obejrzała się lękliwie, stanęła i odetchnęła.

Strach jej, bo strach! — uśmiechnął się Sawka ze smutkiem, patrząc na jaskrawozieloną smugę, ciągnącą się po rosistej trawie śladem Agafii. — Nie chce się iść! Mąż już tam całą godzinę stoi a wyczekuje... Widział go pan?

Ostatnie słowa Sawka powiedział uśmiechając się, a ja poczułem chłód w sercu. We wsi, koło ostatniej chaty, na drodze stał Jakow i patrzył wprost na powracającą do niego żonę. Stał tak nieruchomo jak słup. Co myślał patrząc na nią? Jakimi słowy gotował się ją przywitać? Agafia stanęła na chwilę, obejrzała się jeszcze raz, jakby oczekując od nas pomocy i poszła. Nigdym jeszcze nie widział takiego chodu ani u pijanego, ani u trzeźwego. Agafię jakby coś skręcało od wzroku męża. Szła to zygzakiem, to dreptała na miejscu, zginając kolana i rozkładając ręce, to cofała się wstecz. Przeszedłszy ze sto kroków, obejrzała się jeszcze raz i usiadła.

A ty byś schował się bodaj za krzak... — rzekłem do Sawki. — A nuż małżonek cię zobaczy...

On i tak wie, od kogo Agaszka idzie... Wiadomo, że na ogrody baby nocą nie po kapustę chodzą.

Spojrzałem na twarz Sawki. Była blada i marszczyła się od wzgardliwej żałości, jak bywa z ludźmi, gdy widzą znęcanie się nad zwierzętami.

Kotu śmiech, a myszce płacz — westchnął. Agafia nagle zerwała się, potrząsnęła głową i śmiałym krokiem ruszyła naprzód. Snadź zebrała się w sobie i powzięła decyzję.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin