W OJCIECH ŻUKROWSKI
Ucieczka do raju
Nowa powieść Wojciecha Zukrowskiego „Kamienne Tablice” jest powieścią o mi- lości i polityce. Wydarzenia roku 1956 ukazuje autor poprzez przeżycia pracowników ambasady węgierskiej w New Delhi, a jest to rok, w którym zdawało się, źe już grozi wojna, uderzenie Francji i Anglii na Suez, wypadki w Budapeszcie, porwanie przedstawicieli Frontu Wyzwolenia Algierii... Jednym z bohaterów tej rozleglej, blisko tysiąc stronicowej powieści, jest Węgier Istvan Terey, radca do spraw kultury. Łączy go miłość z młodą lekarką australijską Margit Ward, która pracuje w szpitalu Unesco zwalczając epidemię jaglicy. Młoda kobieta pragnęłaby korzystając z zajść na Węgrzech przekonać kochanka, by nie wracał do kraju, został emigrantem politycznym. Chciałaby go odciąć od rodziny, obdarować swoiście pojmowaną wolnością.
DJĘ się, że mam »trochę gorączki — Margit oblizała suche wargi, i —> Za dużo memsab była w słońcu — mruczał oskarży ci elsko służący — za długo w morzu... I słońce i woda wypijają siły. Sab nie powinien zezwalać.
Wstępowali we trójkę między wydmy, grzęźli w głębokim piasku, który popiskiwał pod stopami. W ciemnej dali mrugała białym okiem latarnia morska i grzbiety długich zwałów wodnych mżyły fosforycznie. Daniel zgasił lampkę, ciemność nie była dotkliwa, bo i piasek wymyty do połysku pozwalał dojrzeć ślady na wpół zagłaskane wiatrem. Kierowali się, nie śpiesząc, na kolorowe okna hotelowej restauracji. Chrapliwe głosy zatoki gasiły ledwie słyszalny brzęk muzyki z pawilonu. Krzyki perkusji, urywany rytm bębna, chwytali jak zagubione sygnały.
Służący stąpał pewnie jakby przyśpieszy ł kroku, zzuł sandały, które trzymał zahaczone na zgiętych palcach. Margit poszła za jego przykładem. Piasek w głębi jeszcze nie wystygł, rozstępując się pod naciskiem, grzał 6topy.
Istvanowi wydało się, że już «tak kiedyś było, jakby znał zatarty ciemnością krajobraz, przysypany szklistym pyłem gwiazd, sylwetkę przewodnika, wyznaczoną ciepłym światłem dalekich lamp, a może we
śnie czekał, by go przyjazna dłoń wywiodła z lęków, wskazała osiągalny azyl.:|
Ujął dłoń Margit, dziewczyna drżała.
— Chłodno ci? Masz odsłonięte ramiona...
— Smutna jestem — odpowiedziała z. namysłem — przepraszam cię, niemiły ze mnie towarzysz.
Byli już blisko domków campingowych, wspartych tylną ścianą o stromy brzeg, a przodem na palach, ku którym podpływały nieruchome fale siwego piasku. W oknach, czarnych zwierciadłach, wirował deszcz gwiazd. Ostre giosy cykad odprowadzały ich, jak alarmujące dzwonki. Wierciły w uchu, dokuczały.
— Co to, sab? — spłoszył się nagle Daniel, latarka, którą zaświecił, tylko przeszkadzała, oczy już przywykły do ciemności. Jakieś duże zwierzę wyskoczyło spomiędzy wydm i biegło zygzakiem aż przepadło w mroku. Cykady grały jak oszalałe.
— To był człowiek — służący oświetlił rozpłynięty ślad. Wokół tropu widniały koliste, małe zaklęśnięcia, ziarna piasku zlepiała wilgoć, poczuł ją Istvan palcami, sprawdzając czy to nie krew.
— On wyszedł z wody — szepnął.
— Zostaw — pochwyciła go Margit za rękaw — uciekł i mamy spokój, co on cię,.
Istvan, obchodzi... (Proszę, chodźmy już do domu...
Jednak wyraźny trop wabił, Daniel dobywał go białą smugą światła.
— Biegł na czworakach jak pies... On tu gdzieś musi być — zachęcał do poszukiwań.
— Nie bój się, Margit... Wracamy do domu.
Przyśpieszyli kroku, nasłuchiwali czujnie. Sapanie morza przycichło, trąbka hałasowała, długimi seriami zgrzytów sygnalizowały sobie ich przejście cykady.
Wgłębienia w piasku nikły, weszli na spieczony, żwirowaty grunt, porosły suchą, rzadką trawą, klującą jak ości rybie.
— Poczekaj — prosiła Margit wkładając sandały.
Istvan przystanął, widział jak plama świetlna otarła się o ich domek, liznęła okna, opadła po schodach werandy, wpełzła między pale wspierające podłogę.
— Salb, mamy go. On tu jest — usłyszał triumfalne wołanie Daniela.
Zostawił dziewczynę i przykucnął obok służącego, opierając obie dłonie na ziarnistej ziemi. W kręgu rażącego światła wciśnięty między pale i stok pagórka kulił się Indus, w mokrych szmatach oblepionych piaskiem. Spod nikłego wąsa jak u warczącego psa szczerzyły się zęby. Nie zasłaniał oczu. Zwrócił twarz ku nim, ściskając w ręce kamień, krzyczał coś gardłowo.
— Pwozumiesz, co on mówi? — zapytał Istvan służącego.
— Tak, prosi, żebyśmy go nie zabijali odpowiedział ze zdumieniem.
— Powiedz mu, kim jesteśmy. Zapytaj skąd się tu wziął?
Daniel powtórzył przejętym głosem i od tej chwili służył jako tłumacz. Margit przysiadła obok i wpatrywała się w Indu- sa, odwracał głowę, przygwożdżony stożkiem blasku.
— Zgaśjpr- rozkazał Islvan.
— Nie trzeba — powstrzymała Daniela — on jest ślepy.
— Kazał mi przysięgać na Durgę, że mu nie zrobimy (krzywdy, że go nie wydamy — tłumaczył służący rozdygotanym z podniecenia głosem. — Uciekł z barki, płynął kierując się na szum przypływu. Myślał, że go ścigamy. Pani doktor miała rację. On jest ślepy. Zaklina, żeby go nie zabijać, bo nic nie widział. Mówi, że ma brata, który jest 'bardzo bogaty, że brat się nam odwdzięczy jak go ukryjemy...
Długo trwały namowy, by wszedł z nimi do domu, już nawet Margit przestała go podejrzewać o złe zamiary. Zaszłe bielmem oczy nadawały chudej, spalonej twarzy wyraz tępego osłupienia. Wypełznął wreszcie, przyznając, że jest głodny. Na jedzenie się nie rzucił, poprosił o wodę, umył dłonie i usta przepłukał, wypluwając za próg, który na macał chwytnymi jak u małpy palcami stóp. Siadł, skrzyżowawszy nogi, podsuniętą miskę 2 ryżem osadził między udami i jadł powoli, nadsłuchując pogłosów morza i orkiestry z hotelu.
Daniel kucał przed nim jak pies nad jeżem, niepewny: atakować czy uznać za domownika.
— Zapytaj, dlaczego brat się nim nie zajął, jeśli jest taki zamożny?
— Sab, on jest śpiewakiem, układa wiersze, a starodawne mówi z pamięci. U rm.<t takich szanują. On chciał się dostać na Cejlon, do świątyń Buddy... Jego wszędzie nakarmią i przenocują. To prawdziwy sadhu — wyjaśniał z dumą — on był w Benares. Brat go nie zatrzyma, on ma własną drogę. On prosi tylko, żeby jutro nadać depeszę do Bombaju, to brat przy- jedzie.
— Czy może odzyskać wzrok? — Isfcvan nachylił się ku Margit. — Chciałaś bodaj jednemu człowiekowi w Indiach pomóc naprawdę. Masz okazję, jeżeli jego brat przyjedzie, możesz mu poradzić co ma z nim zrobić...
— To się da operować, trochę będzie widział. Ja nie jestem wróżką, tylko lekarzem, musiałabym go dokładniej zbadać...
— On prosi o kilka butelek, garnek z wodą i dwa duże gwoździe — oznajmił Daniel — zaśpiewa nam...
— Skąd ja mu wezmę po nocy butelki — wzruszył ramionami Istvan.
— Poszukam, sab, przyniosę z kuchni hotelowej, oni tam mają... Znajdę. — Daniel wymknął się w noc, przepadł w mroku.
Po chwili przed ślepym śpiewakiem, stało siedem butelek po winie. Z zadziwiającą zręcznością napełniał je wodą, poziom ustalał różny, uderzając długim, gwoździem i bacznie nadsłuchując tonu., zestawiał szklaną gamę. Kiedy gwoździem po szkle przeciągnął, ledwie trącając, butelki śpiewały jak ksylofon. Sprawdzi? dłońmi rozstawienie, postukał jakby upewniając się czy trafi. Wreszcie, uspokojo— ny, powiedział coś do Daniela rozkazująco.
— Zaśpiewa, a ja mam tłumaczyć... Prosi, żeby o nic tnie pytać, bo sam jeszcze nie wie, czy potrafi... Będzie głosem umarłych...
— Chcesz tego słuchać? |f| zapytał Mar- git, ale ona tylko narzuciła szal i skinęła głową. Siedziała oparta o niego ciasno, drżała.
— Co ci jest?
— Nic — położyła palec na usta.
— U nas się mówi: śmierć mnie przeskoczyła — szeptał, bo już ostre tryle zadzwoniły pod mocnymi uderzeniami i śpiewak odchyliwszy głowę, zaczął monotonną recytację. Daniel powtarzał głosem bezbarwnym, chwilami wahał się, szukając angielskiego słowa, chciał nadążyć za strofami ślepca. Grulbe cienie jawiły się na ścianach, między jasny ton szkła wpadały postękiwania morza i pstre hałasy orkiestry, jednak pomału cały świat zaczął odpływać, zostawały słowa podobne do zawodzeń płaczki.
— Królestwo Lanka, szmer niewysycha- jących strumieni, drzewa pachną mokrymi mango, deszcz ożywczy siecze ogromne liście bananowców, snopy całe owoców gładkich jak skóra dziewczęca czekają na dłonie głodnego, na palmach stukają kokosy jak bodące się koźlęta, w żyznym błocie kłosy ryżowe łaskoczą dłoń niby wąsy kocie... Powietrze pełne ptactwa, a morze dzwoni łuską rybią... Królestwo Lanka to ziemia, po której stąpali bogowie, to wyspa, przeznaczona dla sprawiedliwych, oddana łagodnym i pracowitym... Kraina sytości.
Ci, co uciekli spod noża muzułmanów, ci, którzy krążą między rozpalonymi domami szukając pracy... Ci, których oczy wypłakały wszystkie łzy i puste są, jak dłoń żebraka... Ojcowie, udając nadzieję odchodzą co ranka, aby nie słyszeć płaczu dzieci głodnych, nieśmiało pytających, czy dziś będą jadły, odchodzą, odchodzą jak najdalej, przysiadają w cieniu i osłabli drzemią, a wtedy w uszach im szumią gaje palmowe, dłoń rozczesuje pęki kłosów ryżowych, o wargę spękaną i suchą wspiera się owoc mangowy, i marzą o królestwie Lanka, o kraju sytych, za morzem...
I przyszedł nocą obcy i szeptali długo, naradzali się, dzieci usnęły. Krążyła wieść, źe jest taka barka, która się przemknie za morze, do królestwa Lanka.
Tylko ci znajdą ocalenie, co mogą zapłacić. Długo, z troską liczyli, krążyły z
ręki do ręki zdjęte z kobiet ozdoby, srebrne druciane kółeczka, złoty pieniądz z łańcuszkiem, o pierś wytarty jak listek, lżejszy od skrzydła motyla... Mało, za mało jest złota, by drogę opłacić do raju.
Dotykali głów uśpionego potomstwa, wybierali ofiary. Sprzedawali córki w niewolę, do domów, co nie mają drzwi, tylko zasłony z chrzęszczących prętów bambusa, domów, w których kobieta nie zaśnie... Sprzedawali synów chłopom, którzy ich ciała obmacywali, palcem sprawdzając zęby jak u wołu.¿i '
Pieniądze, skarby swoje, a mogłeś je zamknąć w garści, oddawali nocnemu gościowi. Wystawiał on kwity, których nie umieli odczytać, ale ufni> wierzyli. Nie pierwszy był to transport i nie ostatni, do raju na morzu szumiącym, do wyspyj królestwa Lanka.
Ja chciałem z nimi popłynąć... Stąpać śladami Sindharty, księcia, co śmierci się nie bał. Ode mnie nie chcieli zapłaty, znali mnie, pieśnią płaciłem, słuchałem ich szybkich oddechów, trafiałem w serca. Nocą nas prowadzono, trawy chwytały za stopy, gałęzie czepiały się rąk jakby wołając,*^- nie odchodź. Ale ja byłem w gromadzie, kobiety niosły przede mną swoje malutkie dzieci, mężczyźni kroczyli za mną z tobołkiem odzieży i ryżem, weszliśmy w wodę, przelewała się wolno, trzymałem rękę przyjazną takiego jak ja wędrowca, ku ziemi syty cli, królestwu Lanka.
Nie ibój się — ujęli za ramię — tu płytko i Ibarkę już widać. Nie bałem się, wcześniej słyszałem jak fala dudni o burtę. Wciągnięty w drewniane koryto, upchany ciasno jak w gnieździe, ciepłe czułem ich ciała, które już morzył sen, i żagiel wzdęty od morki... Sternik wziął mnie w opiekę.. Kazał mi śpiewać o walce jaką Hanuman stoczył z parą olbrzymów. Skrzypiała reja, pachniało smołą i morzem przyjaznym, a kiedy milkłem, poili mnie mlekiem młodych kokosów, karmili ryżem w liściu zwiniętym jak bawoli róg. Byli dla mnie dobrzy, prosili tylko, by im jeszcze śpiewać o ziemi Lanka.
Płynęliśmy dwa dni, bo czułem słońca oddech, a trzeciej nocy, gdy witając świt mewy kwiliły, jak zbudzone dzieci, sternik kazał wysiadać... Sprawdzali żerdzią, woda wokół płytka, ląd niedaleko. Odchodzili po cichu. Spuszczali się w fale bez brzęku bransolet, błogosławiąc szeptem
tych, co przemycić Ich mieli do raju, królestwa Lanka.
Szklany dźwięk toutelek uderzanych żelazem przenikał do dreszczu młodą kobietę, głos chrapliwy, błagalne wołanie o kraju, do którego tęsknili wszyscy głodni, szarpało niepokojem. Śpiewak jakby zapomniał o słuchaczach, ¡pomnażał nieomylnie uderzenia, z uniesioną twarzą i białym okiem posągu zawodził skargę niebu
i dalekiemu morzu.
Daniel się skulił, szept .tłumaczenia nie przeszkadzał, pojawiał się tuż po słowie w obcym języku, jakby odnaleziony sens wołania, które rozbrzmiewało w nich obojgu, jakby je sobie przypominali. Palce Margit, gorące i suche, wcisnęły się pod dłoń Istvana. Tak dziecko chowa się u matki, byle nie widzieć zagrożenia. Muzyka w sali restauracyjnej ustała, wcale tego nie zauważyli, jedynie głosy morza przybliżały się, jakby przyzwane zostało na świadka.
— Chciałem zejść w wodę, ale mnie wstrzymali, kazali milczeć... Byli przecież dobrzy, wierzyłem, że mnie do brzegu do...
Karola-s