Żukrowski Wojciech - DOM BEZ ŚCIAN.rtf

(1635 KB) Pobierz

WOJCIECH ŻUKROWSKI

dom BEZ ŚCIAN

 

Piszę te słowa w grubym notatniku oprawnym w zielone płótno. Tłoczone na okładce znaki chińskiego pisma podobne są do stylizowanych kwiatów. Wagon kołysze. Dwa dni temu wyjechaliśmy z Pekinu w mroźny poranek. Żegnali nas przed­stawiciele ambasad: polskiej i wietnamskiej, nie brakło i przyjaciół chińskich, którym tyle zawdzięczamy. Szare nie­bo, wiatr bijący ziarnami piasku. Skórzane płaszcze, czapy uchate. Szron ściętego oddechu na futrzanych kołnierzach. Za­wodowcy, myślę cierpko, obwarowani „protokołem“, specjali­ści od powitań i pożegnań, ostatecznie to ich praca, a jednak im też udziela się odrobina wzruszenia. Wietnamczycy są bar­dziej szczerzy, po prostu zazdroszczą, jedziemy do ich ojczyz­ny, której wielu nie widziało od lat. Wiadomości o rodzinach,

0              najbliższych przychodzą rzadko. Kraj żyje walką.

              Nie zamykaj okna — prosi Olek.

Jedziemy w piątkę: dwóch Czechów — redaktor „Rudego • Prawa“ Emil Szip i major z „Obrany Lidu“ młodziutki Karol Praszek; dwóch Polaków — malarz Aleksander Kobzdej, no

1              ja, towarzyszy nam do granicy student wietnamski Ha Quej.

Ostatnie dni zbliżyły nas bardzo. Razem nurkowaliśmy w tłumie'' Chińczyków, godzinami przetrząsaliśmy stragany na pekińskich targowiskach, kupując plecaki, torby, bluzy, troki, latarki, cały ten mnożący się sprzęt niezbędny do wy­prawy.

-Spoglądam na towarzyszy. Chyba dobraliśmy się dobrze. Droga, którą mamy przed sobą, będzie prawdziwą próbą cha-

rakterów, szkołą przyjaźni. Ze wszystkich stron ostrzegano nas — „tam będzie ciężko...“ Mamy liczyć na własne siły, po­magać sobie, a może nawet nadstawić głowę jeden za drugiego.

Nie znam jeszcze kolegów. Myślę, że po powrocie będę wie­dział o nich wszystko. Mówimy do siebie — ty. Ostatnia kolac­ja w mongolskiej restauracji, dymiąca waza z drzewnym wę­glem, płatki baraniny łowione pałeczkami, straszliwe sosy, któ­rymi delektowaliśmy się ze swobodą starych bywalców. Za przegrodami z tektury i prześcieradeł wrzaski Chińczyków grających w „morę“. Na hasło podnoszą palce i wykrzykują liczbę, który zgadnie ilość wysuniętych palców, wypija kieli­szek na rachunek przeciwnika. Dobrze, swojsko już czuliśmy się w Pekinie. Po odlocie delegacji skończyło się oficjalne wo­dzenie po zabytkach. Koniec z programem. Mogliśmy całe dnie wędrować po starych dzielnicach, spędzać rozkoszne go­dziny w labiryncie antykwariatów na Luli Czang, popadać w nagłe przyjaźnie. To może śmiesznie brzmi w tym zestawie­niu — ale zadomowiliśmy się w Pekinie. Nauczyłem się nie tylko kochać go, lecz co-ważniejsze — rozumieć.

Ostatnia kolacja — grzane, gorzkawe wino ryżowe. Uścisk i pocałunek. Jakby zapewnienie dochowania wierności.

              Karolku — żartował Olek Kobzdej, krople potu wystę­powały mu na szerokiej, mongolskiej twarzy — jestem pewny, że spełni się twoje marzenie i przywieziesz do redakcji małego tygrysa....

              Wejdę, a tiger pomyka przede mną, spuszczony ze smy­czy — rysował obraz major Praszek — opustoszałe wszystkie biurka, krzesła poprzewracane... „Panie pułkowniku, melduję się“ — a on, przykucnąwszy na szafie, od razu daje mi urlop, żebym się tylko z tym zwierzakiem wynosił.

              A ja wam powiem — mówi powoli wysoki Emil Szip, przeczesując palcami ciemne kędziory — że trzeba poważnie pomyśleć, co zrobimy, gdyby któryś z nas zachorował. Prze-

cież to nie od naszej woli zależy, a taka głupia czerwonka za­mienia człowieka w ciągu paru dni w szmatą...

I— Będziemy sobie pomagać — kładę mu dłoń na ramieniu.

              Mam złe przeczucia — zwierza mi się szeptem — zdaje mi się, że tam zostanę...

Przyglądam się twarzom towarzyszy. Niepokoi mnie Emil. Jest wrażliwy, chorowity. Czasami w trakcie rozmowy przy­myka brunatne powieki i wsłuchuje się we własny organizm. Ukradkiem wyciąga termometr i mierzy sobie gorączkę. Jest uparty i wściekle ambitny.

Emil siedzi przy oknie. Mały, żywy, czarnooki Ha Quej po­kazuje coś na mapie kolejowej. Bardzo przesunęliśmy się na południe. Z zimy wjechaliśmy w łagodną pogodę naszego września.

Z uchylonego okna wpada powiew pachnący znajomo: zie­mią i badylami. Ciepłe, późne popołudnie. Bezbrzeżna równi­na, bura trawa na grobelkach pól ryżowych. Daleko dwie za­kurzone tuje i pagórki bez jednego krzaka, na wpół rozko­pane. Zmęczona, spracowana ziemia. Po tysiąc razy orana. Pokolenia w nią się pokładły. Widać kopulki zapomnianych mogił porosłe chwastem, poprzechylane białe słupy kamienne z napisami. Stara ziemia. Ponad nią niebo bez jednej chmurki, puste, wymiecione jesiennymi wiatrami. Czerwonawe słońce wisi nad horyzontem. Można w nie patrzyć bez zmrużenia oczu.

Miedziany odblask pada nam na twarze.

Krajobraz przesuwa się powoli. Gdy za godzinę spojrzysz w okno, zobaczysz tę samą równinę, zjesienniałą, senną.

Męczymy Ha Queja pytaniami. Przecież on jeden wie, jak tam jest naprawdę. Trudno nam wyobrazić sobie kraj, do któ­rego jedziemy. Wiadomości z lekcji geografii mieszają się ze scenami powieści z Dalekiego Wschodu. Lakoniczne komuni­katy o zwycięstwach na froncie wietnamskim nie pozwalają

- Warunki zmieniają śię z każdym rokiem — odpowiada żywo — ja przekraczałem granicę jeszcze nielegalnie. Szedłem tylko nocami, polowały na mnie patrole z fortów francuskich i bandy Czang Kai-szeka, które długo trzymały się w górach na południu. Chciałem się uczyć, studiować... Dla nas Chiny Ludowe były krajem spełnionej nadziei... Dziś granica Wietna­mu jest wolna. Przejdziecie przez nią jak w każdym innym kraju, pokazując paszporty...

              Opowiedzcie nam, jak się tam wojna toczy — napiera major Praszek — będziemy notować...

Ha Quej splata małe dłonie, przyciska do policzka. Milknie na chwilę, potem patrzy na nas poważnie.

              Dobrze, opowiem wam historię jednej rodziny... Boha­terskiej rodziny. We wsi Fan Mak koło miasta An Ti, a może wam nie podawać tych szczegółów, choć ja chciałbym, żebyś­cie wiedzieli, gdzie to się działo naprawdę...

              Mów, Ha Quej, notujemy — podniosłem na niego, oczy, wagon kołysał, trudno było pisać.

              To Południowy Wietnam, prowincja Hung Jen. Żyzne, ryżowe pola... Tam urodziła się Bui ti Kuk, dziewczyna party­zantka. Gdy miała dwa lata, pan zabił jej ojca...

              Francuz? — zapytał Kobzdej.

              Nie, nasz wietnamski obszarnik. Wam trudno zrozumieć,' ale to, co u nas z taką wściekłością burzymy, to miniona epoka, którą znacie tylko z podręczników historii...

              Jak to zabił? —; dziwił się Praszek.

              Zwyczajnie zabił. Utłukł kijem. Ojciec Bui ti Kuk praco­wał u niego na roli... Usłyszycie o takich wypadkach jeszcze nie jeden raz. Dziewczynka od dziewiątego roku życia służyła u posiadaczy za miskę ryżu, żeby opłacić podatki, bo inaczej pąkowano jej matkę do więzienia gminnego.

W 45 roku Japończycy zniszczyli tamy. Przyszła wielka su­

sza. Komunikacja była poprzerywana. Zaczął się głód. Ludzie puchli i umierali. Tłumami szli do miast i żebrali o ryż.

Równocześnie Francuzi brutalnie ściągali daniny. Zrozpa­czona ludność zaczęła się bronić. Powstawały tajne związki. Nasza partia organizowała partyzantkę. Brat Bui ti Kuk miał broń, znikał nocą, walczył. On był jej pierwszym instruk­torem. Nauczył ją obchodzić się z karabinem, nauczył ją czytać i pisać. Mając szesnaście lat zaczęła pracować dla Ruchu Opo­ru, była w zwiadzie, ubezpieczała partyzantów.

W sierpniu 1945 roku ogłosiliśmy niepodległość. Przecież Francuzi nie mieli do nas nawet tego najbardziej podłego pra­wa, jakie daje siła, przemoc... Oni wydali nasz kraj Japończy­kom, nie opierali się nawet dwudziestu czterech godzin... Po wioskach powstały komitety, mnożyły się organizacje kobie­ce, budził się duch patriotyczny. W 1948 roku — Bui ti Kuk została przyjęta do partii. Była dzielna i rozważna, wybrano ją do rady gminnej. Dzielono wtedy porzuconą ziemię kolo­nistów i obszarników, którzy pod opieką Francuzów uciekli do miast. Dziewczyna przekonała członków rady, żeby ziemię przydzielano jednako mężczyznom i kobietom. Wy nie wiecie, jaka u nas była pozycja kobiety... To zrównanie stanowiło przewrót. Ona i matka dostały nadział ziemi. Miały więc nare­szcie swoje pole, mogły sadzić swój ryż. To było święto. Te dni u nas nazywają — „radosną rewolucją“.

Nie trwały długo. W 1949 roku koloniści zaczęli wyprawę na żyzne równiny. Wezwaliśmy ludność pod broń. Każda wios­ka otoczyła się zasiekami z zaostrzonych bambusów, pokopano pułapki i „tygrysie doły“. Zrywano mosty i rowami przecina­no drogi.

Korpus ekspedycyjny otwierał sobie drogę ogniem armat­nim, czołgi grzmiały na szosie. Samoloty nie żałowały bomb. W walkach poległ brat Bui ti Kuk. Po trzech miesiącach front ustalił śię cztery kilometry od wioski. Napastnicy budowali

forty i bunkry, utwierdzali się w zajętej części prowincji. Robili też wypady. Wdarli się do wioski. Strzelali do męż­czyzn. gwałcili dziewczęta, ściągali okup w ryżu, a wycofując się pod ogniem partyzantów podpalali chałupy.

Fort francuski zagrażał okolicy. Ludność musiała dostarczać załodze: robotników, bydła, bambusa... Dziewczęta łowili so­bie sami.

Z Francuzami wrócił obszarnik, nazywał się Ni. Zaczął od­bierać swoją ziemię. Mścił się za strach, który przeżył w dniach rewolucji, za ucieczkę, za utratę plonów. Wskazywał załodze fortu rodziny partyzantów, ułatwiał terroryzowanie sąsiednich wiosek. Ścięte głowy Wietnamczyków zatykano na żerdziach przed bramą fortu.

Bui ti Kuk pomagała odbudowywać chaty, podtrzymywała ludzi na duchu, cierpliwie tłumaczyła, dlaczego muszą wal­czyć. Mimo niebezpieczeństwa grożącego wiosce, była szczęśli­wa. Zwyczajnie, po ludzku, jak każda dziewczyna zakochała się, miała narzeczonego. Był to jeden z towarzyszy jej brata, młody partyzant.

Tymczasem zdrajca-obszarnik rozzuchwalony konfiskował ziemię po poległych, rozbierał ich domy i budował z nich chle­wy, rodziny partyzantów brał w niewolę i zmuszał do. pracy na swoich polach. Mścił się, załatwiał swoje porachunki, wy­dał komendantowi fortu dwadzieścia osiem osób. Wszystkich ścięto. Przekupywał ludzi i wyciągał wiadomości.

Nowy rok 1950 zaczął się dla wioski płaczem kobiet. Ni przyszedł z patrolem i uprowadził gromadę ludzi.

Bui ti Kuk długo rozmawiała z narzeczonym, postanowili ukarać wroga. Dziewczyna podprowadziła zdrajcę pod krzewy, gdzie ukrywał się jej narzeczony, objęła ramionami i przy­trzymała. Partyzant zabił wroga jednym ciosem noża...

              Zobaczycie te noże do cięcia dżungli — tłumaczył nam Wietnamczyk — długie i ciężkie, nie noże, ale miecze... Dobrze

wyostrzony na kamieniu jest groźną bronią. Ci z korpusu ekspedycyjnego boją się ich bardziej niż pazurów tygrysich.

Dziewczyna z narzeczonym przeniosła zwłoki. Pogrzebali je w głębi lasu, na polu patatowym*. Nikt o zamachu nie wie­dział.

Fort zaniepokoił się bardzo zniknięciem informatora. Ko­mendantowi jakby wy łupiono oczy i obcięto język, żadna wia­domość nie dochodziła, musiał uderzać na ślepo. Wszczął śledz­two. Przeszukano wioski okoliczne. Ciała nie znaleziono.

Ale żona. zdrajcy doniosła, dokąd owego wieczoru on po­szedł, więc otoczono wieś i spędzono całą ludność na plac. Ko­lejno bito mężczyzn, kobiety i dzieci, żeby wydali partyzantów. Straszono śmiercią i nęcono nagrodą. Dwa dni nie dano im jeść, nie pozwolono zaczerpnąć wody. Dzieci mdlały. Ludzie zaczęli się łamać.

Bui ti Kuk w płaczącym tłumie szeptała: „Jeżeli powiecie choć jedno nazwisko, będą was męczyć, żebyście powiedzieli drugie... Bądźcie jak drzewa, bądźcie jak kamienie. Milczcie i trzymajcie się waszej ziemi, milczcie i nie dajcie się poruszyć. Ja wezmę całą winę na siebie. Przyznam się, bo to ja go zabi­łam“.

Wyszła z tłumu i powiedziała śmiało Francuzom: „Ukara­łam zdrajcę i wyzyskiwacza Ni, zabiłam go tymi rękami...“ Komendant fortu nie wierzył jej. Zdarto suknię z dziewczyny i bito, aż spłynęła krwią. Katowano ją parę dni. Potem obwo­żono ciężarówką po wioskach, żeby wskazała, gdzie zbierają się partyzanci. Wbijano jej nóż w piersi, straszono śmiercią, ale ona wołała do ludzi, mamy spisane zeznania świadków: „Pomścijcie mnie! Walczcie o wolność! Jakże mi żal, że nie mogę dłużej żyć... Że nie zobaczę zwycięstwa...“

Zebrano ludność całego okręgu, komendant postanowił uka­rać ją przykładnie, przerazić świadków kaźni. Wykopano dół, do czterech kołków przywiązano rozkrzyżowaną, nagą dziew­czynę. Jednak nikt nie ośmielił się zakneblować jej ust. Dźwi­gała głowę i krzyczała: „Podłe psy, wytoczcie ze mnie wszystką krew... Ona wam będzie palić stopy! Nasza armia nadchodzi! Ona was pobije!“ Komendant kazał jej odrąbać kolejno ręce i nogi. Kiedy żywy kadłub spadł do dołu, zaczęto spychać zie­mię. Po mogile przepędzono ludność, kazano udeptać plac.

Męczeństwo Bui ti Kuk umocniło nienawiść w sercach. Nie wydała nikogo. Poświęciła się dla narodu.

Jej narzeczony walczył nadal, karał zdrajców, poległ jak bo­hater pod Hoa Bin. Drugi jej brat był w brygadzie uderzenio­wej, choć ranny, poszedł na ochotnika i wysadził bunkier, któ­ry ogniem ryglował drogę. Otrzymał odznaczenie za męstwo.

Wróg chciał wytępić całą rodzinę Bui ti Kuk. Polowano na jej matkę, wyznaczono dużą nagrodę za wskazanie, gdzie się ukrywa. Jednak chłopi ją osłaniali, przekazywali z wioski do wioski. Wystarczyło, żeby opowiedziała o śmierci córki, a już zwiększał się stan oddziałów partyzanckich. Ona też chciała się poświęcić. Z gniewną odwagą szła między żołnierzy marionet­kowego wojska, do baodajowców i budziła w nich miłość oj­czyzny. Nawoływała, żeby porzucali służbę u wroga. Raz przy­prowadziła całą grupę, przyszli z bronią, w mundurach, nawet zabrali ze sobą związanego komendanta.

Nasz prezydent Ho Szi Min powiedział o Bui ti Kuk: „Ona stanie jak słup ognia, obok Zoi Kosmodemiańskiej i chińskiej Liu Hu-lań, ona poruszy serca wszystkich, którzy miłują wol­ność i pokój!“

Milczeliśmy. Spadł szybki zmierzch. Za oknem wagonu je­szcze czerwono świeciło niebo wygasając gwałtownie. Dawno przestaliśmy, pisać. Ha Quej miał twarz podobną do zaciśniętej pięści. Po chwili dodał: — Pamiętam list matki Bui ti Kuk,

7 grudnia 195 3. Nan Nlng

13

pisała do zebranych na Kongresie Pokoju w Wiedniu: — „Troje z moich dzieci poległo w obronie ojczyzny. Tylko mat­ki mogą zrozumieć mój ból. To wielki ból, ale i wielka radość dla mnie. Moje dzieci spłaciły swój dług wobec narodu. Oka­zały się godnymi dziećmi Ho Szi Mina...“ Jeżeli ona to mówi, wierzcie, to nie są tylko słowa... Ona naprawdę ma powód do dumy... Zobaczycie u nas, w chatach wiejskich, na ubożuch­nym ołtarzu przodków pasmo pergaminu, świeżo wpisane imiona członków rodziny, poległych za wolność, są wymawia­ne z najgłębszą czcią...

7              grudnia 1953. Nan Ning

: Ostatnie duże miasto na południu Chin. Nowy, rozległy dworzec, szerokie ulice. Czteropiętrowe domy z podcieniami, sklepy i stragany pełne kolorów. Duże czerwone kule lampio­nów kołyszą się lekko. Uzupełniamy nasz ekwipunek. Przejś­cie czterech Europejczyków budzi zrozumiałe zaciekawienie. Zwłaszcza że nasze nowe, podkute buty skrzypią niemiłosier­nie. Otacza nas gromada Chińczyków. Kiedy stoję przed wy­stawą, mali chłopcy kucają, żeby lepiej przyjrzeć się mojemu ogromnemu zegarkowi lotniczemu. Zaniepokojony tłumacz próbuje rozproszyć zbiegowisko. Potem proponuje mi, żebym zdjął zegarek; ale dlaczego ja mam tylu miłych chłopaków po­zbawiać uciechy... Doskonale się z gapiami porozumiewam na migi, rozkładam ręce i warczę, potem pokazuję na niebo. Już wiedzą, że to lotniczy zegarek.

              Zaledwie o numer większe wieszają na dworcach — mruczy Olek — wspaniały zegarek... Jak często tr?eba go nakręcać?

              Raz na tydzień.

              Nadzwyczajne, to jak cię zeżre tygrys w dżungli i nawet strawi, zegarek jeszcze będzie chodził...

W płaskich koszach, po drucianych pokrywach pną się ogromne szarozielone kraby. Dziewczyna zręcznie krępuje im szczypce, układa jeden na drugim żywe skorupiaki i cały tu­zin, związany sznurkiem plecionym z trawy, nakryty z wierz­chu czerwoną serwetką z życzeniami niebiańskiego smaku, wręcza kupującym.              ,• . • v'fli

Zza rogu wychodzi rozwleczony pochód, biją W mółe bęben­ki, powiewają chorągwiami z cieniutkiej gazy, zmienne obłoki kolorów: różowy, fioletowy i bladoniebieski. Kobiety, w czar­nych spodniach ze śliskiego jedwabiu, potrząsają hasłami wy­borczymi.

Mija nas szybkim krokiem pogrzeb. Skrzydlata trumna wisi na sznurach u grubego bambusa, niosą ją biało odziani żałob­nicy, dalej kobieta w lektyce, twarz ma przysłoniętą białym welonem — wdowa czy córka. Na kolanach trzyma paczki żół­tych pieniędzy, z „banku umarłych“, spali je nad mogiłą, żeby nieboszczyk miął na łapówkę dla demonów. Zwyczaje świata kapitalistycznego nadal obowiązują w zaświataeh.

Przechodzi krótki deszcz i natychmiast paruje. Wzmaga­ją się zapachy, zmieszana woń smażonego oleju, kadzidła, fer­mentujących owoców, wysychających kamieni, woń słodka i mdląca, charakterystyczny odór wschodniego miasta.

Ponad miastem górują stare fortyfikacje, teraz zamienione na park. Z platformy, gdzie stoi na lorze działo okrętowe, któ­rym Czang Kai-szek wymuszał daniny od kupców, widać na przedmieściach nowe budowy, kominy fabryczne ze świeżej cegły. Nan Ning jest bardzo rozległy, duże »miasto. A mogłem spokojnie przeżyć całe życie i w ogóle o nim nie wiedzieć.

Major Praszek ogląda zamek armaty, r - Oczywiście, produkcja niemiecka, Krupp — obwiesz­cza g*| ciekawym, jak oni ją tu zawlekli... I

-“--.Jak? Rękami — odpowiadam, pokazując w dole zatło­czone ulice. Popatrz, co to za siła...

Wieczorem Emil Szip przyznaje mi się, że ma trochę gorącz­ki. Mimo to-decyduje się jechać dalej. Sądzi, że to ze zmęcze­nia. Już trzeci miesiąc krążymy po Chinach.

-              Ostatnia noc. Jutro przekroczymy granicę. Piszę listy do kraju. Teraz dwa miesiące będziemy odcięci. Idziemy jak ka­mień pod wodę. Rozkręcam biały stożek moskitiery, końce muślinu! starannie wpycham pod materac.

Od okna poprzez siatkę czuję ciepły, parny oddech nocy. Z d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin