Łza.rtf

(1147 KB) Pobierz
Flash

               

              Stanisława

              Fleszarowa -Muskat

              ŁZA

             

             

              Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1992

             

              Projekt okładki i stron tytułowych Jarosław Kosiorek

              Redaktor

              Maria Dmochowska

             

              © Copyright by Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1992 ISBN 83-215-8318-0

             

              I

             

              ― Popatrz tylko, jak ona idzie! ― powiedział nagle Witold. Nie mieli żadnego pogodnego tematu do rozmowy, więc nawet powtórzył: ― Popatrz, jak ona idzie!

              Zygmunt, drobny i szczupły, wszelkimi sposobami dodający sobie męskości, zarżał cicho                  z uciechy, jak młody koń, jak źrebak u wodopoju. Witold mu zawtórował.

              Trwała wojna, Niemcy zwyciężali na całym utworzonym właśnie przez siebie wschodnim froncie, Europa przepasana była wstęgą żałoby, oni obydwaj mieli do niej także osobiste powody, jeden z nich całkiem świeże ― ale liczyli sobie dopiero po dwadzieścia lat, w zdumiewających ich samych okolicznościach ukończyli drugi rok studiów; to co zamierzali pod tą okupacją kontynuować dodawało im pewności siebie, a dziewczyna, idąca przed nimi, poruszała się naprawdę zachwycająco.

              Choć był już początek października, słońce przygrzewało jak w sierpniu, wyszła więc na ten jesienny spacer ulicą Łyczakowską w letniej prawie sukience, nie miała pończoch na nogach, opalona ich skóra zachowała tylko pod kolanami nieco jaśniejszą barwę i patrzyli obydwaj na te dwie ledwie muśnięte słońcem plamki, urzeczeni przedziwną ich intymnością. Umilkli, usta mu stężały i zaschły.

              Dziewczyna, lekka i smukła, płynęła jakby unoszona powiewem wciąż jeszcze pachnącego latem wiatru. Jasne włosy, opadające na kark i ramiona, rozwiewały się w połyskliwą aureolę.

              ― O Boże! ― westchnął Zygmunt, ten mniejszy i drobniejszy, wszelkimi sposobami dodający sobie męskości. ― W łeb sobie palnę, jeśli okaże się brzydka!

              ― Miejmy nadzieję, że nie ― zaczął Witold powoli, przesuwając językiem po suchych wargach.

              Dopiero teraz usłyszeli odgłos kroków poza nimi. Nauczyli się już go rozpoznawać, tak głośno, tak rytmicznie, tak zwycięsko tylkę okupanci chodzili w tym mieście.

              Nie od razu, stopniowo zwolnili kroku, żeby ten, który szedł za nimi, młody oficer niemiecki, bez żadnych podejrzeń ich wyminął; mieli go teraz przed sobą, a to było zawsze bezpieczniejsze, tego także nauczyli się w ciągu ostatnich dwóch lat.

              Szedł więc teraz przed nimi, między nimi a dziewczyną, przyhamował jakby trochę, zapewne także ją podziwiając, ale nie zaczepił jej, tylko wyprzedził po pewnym czasie i jedynie zerknął raz i drugi na jej twarz, może się nawet uśmiechnął do niej, tego już nie mogli dostrzec. Gdyby nie noc na Wzgórzach Wóleckich z 3 na 4 lipca, Niemcy po wkroczeniu do Lwowa

uważaliby się może nawet za wyzwolicieli ― ta noc im to psuła, ale w swojej dotychczasowej praktyce wojennej nie zwykli byli przejmować się takimi głupstwami.

              Dopiero gdy oficer skręcił w boczną ulicę, odsłaniając im dziewczynę, a ona nawet odwróciła na chwilę głowę i wiedzieli już, że jest ładna, młoda i śliczna, równie doskonała z przodu jak z tyłu ― Zygmunt szepnął z zachętą:

              ― Może mielibyśmy szansę...

              ― Jest nas dwóch ― powiedział Witold.

              ― Oczywiście, że najpierw... że z początku będzie wolała ciebie...

              ― Nie gadaj głupstw.

              ― Ale gdy ujawnią się wartości wewnętrzne...

              ― Nie będzie mogła ocenić ich braku u mnie ― uśmiechnął się Witold, błysnąwszy zębami. ― Przecież idę do profesora. Czeka na mnie. Sam ją przygadaj.

              Dziewczyna skręciła do parku, który właśnie mijali. Zaraz za furtką usiadła na ławce w alejce i patrzyła na nich. Miała zalotną twarz, wyraziste, choć nie powleczone pomadką usta i chyba leciutki na nich uśmiech.

              ― Sam ją przygadaj ― powtórzył Witold. ― A jeśli profesor nie zatrzyma mnie długo, przysiądę się do was.

              ― No, dobra ― Zygmunt stracił jakby cały animusz. ― Spróbuję. ― Rozrzucił czubkiem buta żółte liście, które opadały już z parkowych drzew i zaścielały brzeg chodnika. ― Tylko pośpiesz się. Bo co ja będę... o czym               ja będę z nią gadał?

              ― Przedstawisz jej cały zasób swoich wartości wewnętrznych ― Witold uśmiechnął się znów bez zjadliwości, wyraźnie zmartwiona twarz przyjaciela wzruszyła go.

              Minąwszy park, skręcił ku Kolonii Profesorskiej; wśród małych willi znalazł tę, której szukał, a w której miał nadzieję często bywać podczas tajnych studiów. Drzewa otaczającego ją ogrodu też już dotknęła jesień swoim chłodem, ale liście nie opadły jeszcze z gałęzi, przesłaniając żółtą koronką biały front i czerwoną dachówkę na spadzistym dachu. Tylko dwa świerki przy furtce nic sobie nie robiły z jesiennych zmian temperatury, wydawały się nawet jeszcze bardziej ― triumfująco i pysznie ― zielone na tle smutniejącego ogrodu.

              Spod jednego z nich ― gdy Witold otworzył furtkę ― wyskoczył ogromny rudy kot                             i z zadartym ogonem pognał alejką ku schodom prowadzącym do wejścia, gdzie przysiadł, wyraźnie czekając, aby razem z gościem wślizgnąć się do środka. Witold chciał go pogłaskać, ale kot uskoczył w bok i patrzył nieufnie.

              Po dzwonku, który brzmiał tak donośnie, że słychać go było chyba w całym domu, długo nie otwierano, Witold spieszył się, cisza za drzwiami wydała mu się zatrważająca, jakby nawiedziły go w krótkiej chwili wyobrażenia wszystkiego, co mogło się tu wydarzyć; co się wydarzyło, lub

miało się wydarzyć w niewiadomej przyszłości. Zapragnął nagle uciec stąd, przekreślić, zapobiec temu, w czym by uczestniczył, co by może spowodował, ale drzwi otworzyły się znienacka; może ktoś, długo za nimi stojąc, zdecydował się wreszcie przekręcić klucz.

              Kobieta, która się w nich ukazała, cofnęła się nieco, żeby wpuścić kota; patrzyła pytająco.

              ― Ja do pana profesora ― wykrztusił.

              ― Był pan umówiony?

              ― Tak.

              Opuściła głowę, nie mógł na pytający jej wzrok odpowiedzieć otwartością swego spojrzenia, nie mógł przyjrzeć się jej twarzy, nie był zresztą jej ciekaw, czekał, żeby go wpuściła.

              Powiedziała wreszcie bardzo cicho:

              ― Proszę.

              Nie było w tym słowie zachęty ani radości, wyczuł w nim nawet cień niepokoju, choć powtórzyła nieco głośniej:

              ― Proszę.

              Wszedł za nią z małego przedpokoju do rozleglejszego hallu, wskazała mu schody na górę. Stąpając po czerwonym, dywanowym chodniku, któ              rym były pokryte, ucieszył się, że na dworze tego dnia było sucho, że nie pozostawi śladów na jego nieskazitelnej czystości.

              W górnym hallu było czworo drzwi, wszystkie zamknięte. Stał przed nimi, niezdecydowany, w które zapukać, gdy zza środkowych rozległ się zniecierpliwiony głos profesora:

              ― Niechże pan wejdzie! Czekam na pana.

              W popłochu nacisnął klamkę i niezręcznie wtargnął do pokoju z ogromnym oknem, wypełnionym złotą sylwetką poddającego się już także jesieni modrzewia. Stało przed nim biurko, zza którego podniósł się profesor Chołodyński, wyciągając do niego rękę.

              ― Witam pana!

              Witold przesadził dwoma susami pokój, żeby tę rękę pochwycić i uścisnąć w swojej, jak mu się wydało, za dużej i za silnej dłoni. Profesor był niższy od niego, wąski w ramionach, choć może to wrażenie sprawiała kamizelka, którą miał sobie, w marynarce wyglądałby zapewne okazalej.

              ― Proszę, niech pan siada! ― wskazał mu krzesło przed biurkiem, sam wrócił na swój fotel. ― Mówił mi o panu profesor Szczerkowski. Prosił, żebym pana przyjął. Jak się pan nazywa?

              Witold uniósł się na krześle:

              ― Czownicki. Witold Czownicki.

              ― Prawda, profesor Szczerkowski zostawił mi nawet karteczkę z pana nazwiskiem ― nie zaprzątam sobie głowy nazwiskami. Przy tylu studentach, z którymi miałem do czynienia w moim życiu, musiałaby być jak bania ― ale w dzisiejszych czasach trzeba być ostrożnym, wpuszczając kogoś do domu. Więc pragnie pan kontynuować Studium Dyplomatyczne?

              ― Tak.

              ― A prawo? Studiował pan równocześnie prawo?

              ― Ale teraz nie podołam. Musiałem podjąć pracę. Arbeitsamt...

              ― Rozumiem.

              ― Ponadto... trzeba z czegoś żyć. To, co mogę zarobić, pracując dla ausweisu, nie wystarcza nawet na tydzień. Mam matkę... ojciec mój... mego ojca...

              ― Rozumiem ― powtórzył profesor, nie pozwalając mu skończyć.

              ― Oczywiście ― Witold, zamilknąwszy na chwilę, postanowił jednak przystąpić do najtrudniejszej części rozmowy ― oczywiście... nie wyobrażam sobie, że mógłbym zajmować cenny czas pana profesora bez odpowiedniego... bez należnego... Wszyscy musimy z czegoś żyć...

              Profesor przechylił się ku niemu nad biurkiem. Jego oczy, bardziej chyba niż                                         w rzeczywistości niebieskie za grubymi szkłami okularów, zabłysły szklistym chłodem.

              ― Co pan sobie wyobraża, młody człowieku? Rzeczpospolita mi za to kiedyś zapłaci, nie wysilałbym się ucząc teraz studentów, gdybym nie był tego pewny.

              ― Przepraszam ― bąknął Witold z wypiekami na twarzy ― ale to nie nastąpi tak prędko.

              ― Zdajemy sobie z tego sprawę. I ― przyzwyczailiśmy się już do... drastycznego niedostatku. Pan chyba także?

              ― Ja... także.

              ― Więc co mi pan tu zaczyna opowiadać o jakimś odpowiednim, należnym... wynagrodzeniu, tak? Już panu powiedziałem: ojczyzna za to zapłaci. Z nawiązką! Ale ― profesor cofnął się na oparcie fotela, przymknął oczy i zamilkł na chwilę ― żeby nie czuł się pan tak fatalnie, jak się pan w tej chwili czuje, mam sposób, żeby temu zaradzić.

              ― Jaki sposób, panie profesorze?

              Chołodyński znów zamilkł, tym razem na dłużej. Witold siedział przed nim uje śmiejąc głośniej oddychać.

              ― Pracuję nad dwiema książkami ― zaczął wreszcie profesor. ― Jedna jakby z drugiej wypływa, jest jej wnioskiem, a ta pierwsza tej drugiej uzasadnieniem. Powiem jaśniej ― piszę książkę o Lidze Narodów, o jej błędnych, nadających się do zbyt dowolnych interpretacji zasadach, o słabości postanowień nie zagwarantowanych żadną siłą, o założonej niejako z góry pokusie ich łamania. Zgadza się pan chyba ze mną w tej ocenie?

              ― Tak...

              ― Już na kilka lat przed wojną to widziałem, a trzydziesty ósmy rok utwierdził mnie w tym przekonaniu.

              ― Tak ― jeszcze raz zgodził się gorliwie Witold, łamiąc sobie głowę nad domysłami, po co profesor mu to mówi.

              ― Więc chcę systematycznie udowodnić, dlaczego Liga Narodów w krytycznych dla Europy momentach nie miała żadnego znaczenia. Taka książka jest potrzebna zaraz po wojnie,                a gdyby były możliwości druku, nawet przed jej końcem. Bo już rozważane są projekty nowej organizacji narodów. Słyszał pan o Karcie Atlantyckiej?

              ― Tylko w naświetleniu niemieckim.

              ― Nie można go brać pod uwagę. Otóż ― profesor zapalał się coraz bardziej ― już na początku sierpnia Churchill spotkał się z Rooseveltem w Zatoce Placencia u wybrzeży Nowej Fundlandii, żeby między innymi prze              dyskutować z nim projekt Karty Atlantyckiej, a także pomocy dla Związku Radzieckiego.

              ― Sądzi pan, że już o tym myślą? ― odważył się wtrącić Witold.

              Profesor spojrzał na niego z zastanowieniem.

              ― Uważa pan, że tak, jak podczas pierwszej wojny, obydwaj powinni się wykrwawić i to by była szansa dla Europy? No i dla nas?

              Dlaczego on mówi „obydwaj"? ― pomyślał Witold, nie odpowiadając na pytanie. Jaki ma podmiot w domyśle? Najeźdźcy?

              Profesor tymczasem, jakby zapomniał, że winien mu jest odpowiedź, ciągnął dalej:

              ― Ale Rosja, Związek Radziecki jest teraz silniejszy i w przeciwieństwie do Niemców walczy na jednym froncie. I na pewno otrzyma pomoc od Stanów Zjednoczonych. Słyszał pan chyba o lend lease, amerykańskiej ustawie przyznającej Anglii pożyczkę w broni i surowcach? Taką samą, a może większą, otrzyma Związek Radziecki.

              Słucha angielskiego radia, pomyślał Witold, nie powinien się z tego tak od razu zdradzać przede mną. A w ogóle czego ode mnie oczekuje, po co mi to wszystko mówi? Zygmunt siedział zapewne na ławeczce w parku z tą zachwycającą dziewczyną, gdy tymczasem wcale nie zanosiło się na to, żeby prędko mógł do nich dołączyć.

              ― Oczywiście ― powiedział ― słyszałem o lend lease. Niemcy ją wyśmiewają nawet przez głośniki na słupach.

              ― Wyśmiewają także konferencję moskiewską, która dopiero co się zakończyła. Roosevelt po to właśnie wysłał Harrimana do Stalina...

              Witold drgnął. Nawet tu w tym domu padło to nazwisko z wyraźnym akcentem nadziei. Przypomniał sobie nadzieję, z jaką wypisywała je matka, śląc na Kreml prośby o uwolnienie ojca...

              ― ... po to wysłał Harrimana do Stalina ― ciągnął profesor ― żeby omówić sprawę dostaw, jako zasadniczą dla dalszych losów wojny.

              ― Ale szczekaczki na słupach podają także, że konferencja znalazła się w impasie, że Anglicy i Amerykanie na próżno tracą czas na rozmowy z bolszewikami. Bo byle zły humor Stalina ― Witold zaperzał się coraz bardziej ― byle zły humor Stalina...

              Profesor zachował spokój.

              ― Zły humor Stalina wywołało ponowne rozpoczęcie ofensywy Hitlera na Moskwę. Ale potrafił go opanować i konferencja na Kremlu uwieńczona została pełnym porozumieniem. A to, że Niemcy śmieją się, iż Anglicy i Amerykanie tracą czas na rozmowy z bolszewikami... propaganda

niemiecka z upodobaniem posługuje się tym terminem, nie znając źródła tego słowa. Gdyby je znali, nie używaliby go dla wyrażenia swojej zachodnioeuropejskiej pogardy.

              Witold przypomniał sobie oficera, który wyprzedził ich na Łyczakowskiej, i może dlatego że nie zaczepił dziewczyny, choć zapewne musiał ją podziwiać tak samo jak oni ― odważył się niepotrzebnie i całkiem głupio wobec swoich zamiarów kontynuowania studiów sprzeciwić się profesorowi.

              ― Trzeba przyznać, że prezentują się lepiej niż tamci ― mruknął, I jeszcze dodał: ― Na przykład Niemiec, kierujący instytucją, do której skierował mnie Arbeitsamt, to prawdziwy Europejczyk.

              Profesor poczerwieniał, przechylił się znów nad biurkiem, a jego oczy, powiększone szkłami okularów, wydały się Witoldowi jeszcze przenikliwiej niebieskie.

              ― Chyba właśnie tacy Europejczycy ― powiedział cicho ― wywlekli w nocy z domów profesora Bartla, Boya-Żeleńskiego i innych profesorów, żeby zaraz ― bez sądu i jakiejkolwiek możliwości obrony ― rozstrzelać ich na Wzgórzach Wóleckich wraz z innymi wybitnymi ludźmi naszego miasta. ― Zamilkł i dopiero po długim milczeniu dodał jeszcze ciszej: ― Nie mam spokojnych nocy...

              Witold ominął wzrokiem jego twarz. Za wcześnie tu przyszedłem, pomyślał w popłochu. Od tych godzin porannych na Wzgórzach, od strzałów, które tam padły, utrzymujących się wciąż echem nad całym Lwowem ― nie upłynęło jeszcze nawet trzech miesięcy. Tu, na Kolonii Profesorskiej,               echo to brzmiało zapewne najdonośniej. Bo „za bolszewików" profesorowie udawali się co ranka w nimbie „uczonych Związku Radzieckiego" na uniwersytet j politechnikę, wykładali swoją wiedzę studentom, jakby nie zdarzył się dzień 17 września trzydziestego dziewiątego roku, jakby w ogóle nic się nie zdarzyło i najzwyklejsze życie miało toczyć się dalej. Sam chodził na te wykłady, zdawał egzaminy i traktował teraz ten indeks jak najpoważniej jako podstawę swojej inteligenckiej przyszłości, choć Niemcy każdego dnia odnosili zwycięstwa, błyskawicznie posuwając się w niezmierzone i nie pokryte jeszcze śniegiem obszary Rosji. Ale gdyby profesor                   i w swoją przyszłość nie wierzył, nie zaczynałby pisać pracy o nieudacznikostwie Ligi Narodów. To ich łączyło, to musiało ich łączyć.

              A jednak powiedział:

              ― Niespokojne noce trwają we Lwowie od trzydziestego dziewiątego roku. Gdy zabrano mego ojca... Wciąż mieliśmy nadzieję, że wróci. Aż znalazłem jego ciało wśród sterty innych w więzieniu na Łąckiego, kiedy tąmci odchodzili, a ci mieli wejść do miasta...

              Profesor patrzył tępo przed siebie.

              ― Jaką ma pan pewność ― powiedział po bardzo długiej chwili ― że zrobili to właśnie oni? Niemcy mogli przecież, zastawszy ludzi w więzieniach...

              ― Właśnie ― przerwał profesorowi. ― Dlaczego ich nie otwarto?

              ― Młody człowieku! ― Profesor wstał i przeszedł się po pokoju. ― Zjawił się pan u mnie po to, żeby dalszą nauką utwierdzać w sobie nadzieję, że to wszystko dla nas jako tako dobrze się skończy...

              ― Powiedział pan... jako tako?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin