Cheever John - BULLET PARK - SERIA NIKE.rtf

(821 KB) Pobierz

John Cheever

Bullet Park

 

 

Wyobraźcie sobie małą stacyjką kolejową na piąć minut przed zapadnięciem zmroku. W rzece Wekonsett, płynącej tuż za peronem, odbija się posępny blask. Trudno określić styl architektoniczny budynku stacyjnego — jest jakiś dziwnie nietypowy: ponury, ale nie ma­jestatyczny, najbardziej przypomina pergolę, chatę wiejską albo letni domek, chociaż ma­my właśnie surową zimę. Z lamp palących się na peronie bije niemal namacalny smutek. Sceneria owa stanowi idealne tło do tego, co chcę tu opowiedzieć. Najczęściej podróżuje­my samolotami, a mimo to w naszym kraju kolej pozostała środkiem komunikacji, który najbardziej odpowiada duchowi narodu.

Budzisz się w przedziale sypialnym wagonu pulmanowskiego o godzinie trzeciej nad ra­nem-, w mieście, którego nazwy nie znasz

i              nigdy się nie dowiesz. Jakiś mężczyzna z dzieckiem w ramionach stoi na peronie. Oboje machają rękami na pożegnanie komuś

z podróżnych. Ale co tu robi dziecko o. tak późnej porze? 1 dlaczego ten mężczyzna pła­cze? W wagonie restauracyjnym na bocznicy kelner siedzi samotnie przy stoliku podlicza­jąc rachunki. Jeszcze daiej widać wieżę ci­śnień, a za nią rzęsiście oświetloną, lecz pu­stą ulicę. To jest mój kraj — myślisz z zado­woleniem — tajemniczy, rozległy, jedyny w swoim rodzaju. Nie doznasz takiego uczu­cia w samolocie, na lotnisku czy w pociągu w żadnym innym kraju.

Pociąg wjeżdża' na peron. Wysiadającego zeń podróżnego wita pośrednik sprzedaży nie­ruchomości, pan Hazzard. Któż lepiej od nie­go zna dokładny wiek, zalety i wartość do­mów w tym mieście? Któż wie lepiej, w któ­rym z tych domów nasz podróżny najlepiej będzie się czuł? „Witamy w Bullet Park. Mam nadzieję, że spodoba się panu u nas i zaprag­nie pan tutaj pozostać”. Tak się złożyło, że sam pan Hazzard nie mieszka w Bullet Park. Nazwisko jego, podobnie jak nazwiska in­nych pośredników kupna i sprzedaży nieru­chomości, figuruje na tabliczkach przymoco­wanych do drzew na wolnych parcelach, ale transakcje załatwia pan Hazzard w swoim ma­łym biurze w sąsiednim mieście. Nieznajomy pozostawił żonę przy telewizorze w hotelu „Plaża". Od wieków kupuje się domy w ten sam sposób. Ceny są wysokie i trudno zna­leźć to, czego się szuka. Obłażąca farba i po­zostawione przez poprzednich właścicieli dro­

biazgi zdają się żyć własnym życiem i doma­gać wyjaśnień — podobnie jak odzież i pa­piery, które rodzina sortuje po czyjejś śmier­ci. Nieznajomy wie, że dom czy też mieszka­nie, którego szuka, zobaczył co najmniej dwu­krotnie w swoich snach. Kiedy wszystkie kło­poty będą poza nim, kiedy ogród będzie upo­rządkowany, a meble ustawione, zapomni

o              trudach — ale tego wieczóru czuje, jak wspomnienia z podróży i wędrówki po mie­ście krążą wraz z krwią w jego żyłach. Ludzie . z Bullet Park udają, że nie przybyli do tego miasta — ale wyrośli tu i zapuścili korze­nie ale to nieprawda. Przyjeżdżają i wy­jeżdżają, a większości tych przeprowadzek, oprócz rozgardiaszu, wozów meblowych, wy­soko oprocentowanych pożyczek, towarzyszą łzy i rozpacz.

.-r*- Oto nasze centrum handlowe *** infor­muje Hazzard. Mg Mamy szerokie plany, jeśli chodzi o jego rozwój. A to Powder Hill — do­daje wskazując głową oświetlone wzgórze po prawej stronie^— Jest tam dom, który chciał­bym panu pokazać. Cena wywoławcza pięć­dziesiąt siedem tysięcy. Pięć sypialni, trzy ła­zienki...

Migocą światła Powder Hill, z kominów unosi się dym, różowy pluszowy pokrowiec na sedes spadł ze sznura do suszenia bielizny. Jeśliby dostrzegł go z oddali jakiś gnuśny, za­palczywy wyrostek włóczący się po terenach golfowych, wydałby mu się ten kawałek ró­

żowego pluszu statutem, laurem, rycerskim godłem i sztandarem Powder Hill, za którym ciągną w mocnych angielskich butach legiony wymieniających się żonami, antysemickich, rozjuszonych alkoholem duchowych bankru­tów. Niech krew zaleje! — pomyśli chłopak. Szlag niech trafi te jasne światła lamp, przy których nikt nie czyta, tę nieustanną muzykę, której nikt nie słucha, i te koncertowe forte­piany, na których nikt nie umie grać. Krew niech zaleje te białe domy, zadłużone hipo­tecznie aż po same rynny. Niech będą prze­klęci ich właściciele, którzy ograbili oceany z ryb, żeby żywić norki, i potem szyć sobie z nich futra, niech będą przeklęte ich półki biblioteczne, na których stoi tylko jedna książka 4^. oprawiony w różowy brokat spis telefonów. Niech będzie przeklęta ich hipo­kryzja i czcze frazesy, ich karty kredytowe i rabat, jaki udzielają szaleństwom ludzkiego ducha, niech będzie przeklęta ich nieskazi­telność i ich rozpusta. A przede wszystkim niech będą przeklęci za to, że pozbawili życie siły, barw i zapału tego wszystkiego, co mu nadaje sens. Wyć! Wyć! Wyć!

Ale chłopak, jak to chłopak, może się my­lić. Weźmy na przykład takich Wickwire'ów, których biały dom pan Hazzard i jego klient mijali (cena 65 000 dolarów).

Jeśliby ów młodzian pragnął zaatakować panujące w Bullet Park stosunki społeczne, państwo Wickwire okazaliby się wspaniałym

obiektem. Pełni uroku osobistego i zapału, błyskotliwi i zdolni — terminarz spotkań to­warzyskich zawsze mieli wypełniony szczel­nie od Święta Pracy do Czwartego Lipca. Byli społecznikami w pełnym tego słowa znacze­niu — celebrantami, którzy dzięki swej bły­skotliwości i urokowi osobistemu nadają wła­ściwy ton życiu towarzyskiemu. Stanowili ten rodzaj ludzi, którzy rozumieją, że spotkania towarzyskie i przyjęcia mają równie istotne znaczenie dla dobrobytu społeczeństwa jak poczynania miejscowej kliki rządzącej, insty­tucje użyteczności publicznej czy oświata. Widząc, że społeczeństwo, w którym żyją, pó- siada tak mało Ołtarzy — właściwie tylko cztery i żaden z nich nie jest ołtarzem ofiar­nym — jako ofiarni i poważnie traktujący swe obowiązki obywatele, postanowili zbu­dować prowizoryczny ołtarz, na którym mog­liby, w dosłownym niemal tego słowa znacze­niu, składać ofiary z ciała i krwi. Bez przerwy spadali ze schodów, uderzali się o kanty meb­li i rozbijali swoje samochody. Kiedy zjawiali się na jakimś przyjęciu, byli zawsze nieskazi­telnie ubrani, ąle pani Wickwire często trzy­mała prawą rękę na temblaku, a jej mąż krył oczy za ciemnymi okularami, a chorą nogę wspierał na lasce ze złotą gałką. Ona prze­wróciła się gdzieś i zwichnęła rękę, on zaś te­raz, w zimie, złamał nogę, ciemne okulary zaś kryły podbite oko, czerwonofioletowe, przy­pominające księżyc w zimową noc, księżyc, |

w jaki często wpatrują się nieśmiali, stę­sknieni chłopcy. Właściwie państwa Wickwi- re niemal zawsze widywało się poturbowa­nych — z ręką na temblaku, obandażowaną albo oklejoną eleganckim plastrem. Ale to zupełnie nie umniejszało ich świetności.

To ich poważne zaangażowanie najłatwiej ocenić, kiedy po trwającej trzy dni bez przerwy biesiadzie towarzyskiej, uświetniają­cej każdy normalny weekend, w poniedział­kowy ranek budzi ich ze snu blask słońca. Gdy zadzwoni budzik —~ on myśli, że to tele­fon. Dzieci nie ma w domu -7-^mieszkają w in­ternacie przy szkole — jest więc pewny, że coś się musiało im stać: zachorowały albo ma­ją jakieś kłopoty. Kiedy uprzytamnia sobie, że to budzik, a nie telefon, spuszcza stopy na podłogę. Stęka. Klnie. Wreszcie wstaje. Czuje się zupełnie pusty wewnątrz, jak ktoś, kto dopiero niedawno został wypatroszony i pamięta jeszcze, 00 człowiek odczuwa, kie­dy ma pełny brzuch. Ona jęczy zbolała i przykrywa twarz poduszką. On, niby strzęp człowieka, schodzi na dół do łazienki. Spoj­rzawszy w lustro czuje, jak krew odpływa mu z twarzy, i wydaje głośny okrzyk przerażenia. Przekrwione oczy, twarz pobrużdżona zmar­szczkami, a jasne włosy wyglądają tak, jakby je ktoś nieumiejętnie ufarbował. Przez chwilę posiada niezwykłą moc — potrafi sam siebie przestraszyć. Zwilża twarz wodą i goli bro- .dę. To wyczerpuje całkowicie jego energię,

wraca więc do sypialni i oświadcza, że poje- dzie do pracy późniejszym pociągiem. Kładzie się do łóżka i naciąga koc na twarz, żeby nie widzieć światła. Teraz ona jęcząc i popłaku­jąc wstaje z łóżka, okrywa szlafrokiem swój urodziwy tyłeczek «i wchodzi do łazienki. Jed­nakże przechodząc koło lustra przezornie za­myka oczy. Wraca do sypialni, kładzie się do łóżka i też przykrywa twarz poduszką. Leżą teraz oboje, głośno jęcząc. Wtedy on przysu­wa się do niej i przez dwadzieścia minut z obolałymi plecami oddają się wielce męczą­cemu zajęciu.^— miłości — po którym oboj­gu pęka z bólu głowa. On spóźnił się już na pociąg o ósmej i o ósmej dwadzieścia dwie; odszedł już także ten o ósmej trzydzieści. „Kawy" — szepcze. Znowu wstaje z łóżka i schodzi na dół, do kuchni. Na widok pustych butelek stojących rzędem na półce nad zle­wem wydaje okrzyk pełen bólu.

Ustawione jak posążki bogów w panteonie wyrzutów sumienia, sprawiają wrażenie, jak­by go chciały zmusić, żeby padł na kolana, jakby pragnęły wymóc na nim modlitwę. „O, puste butelki, pełne miłosierdzia puste butelki, okażcie litość biednemu przez wzgląd na interesy tych, co was napełniają." Jednak­że puste butelki wyglądają okrutnie i suro­wo. Ich etykietki — Dżin, Burbon, Scotch — przypominają srogie twarze chińskich demo­nów. Jest całkowicie pewny, że nawet gdyby padł na kolana i spróbował je przekupić —

•okazałoby się, że .nie mają miłosierdzia. Wy­rzuca je więc do kosza na śmieci ale w ten sposób bynajmniej nie pozbawia ich si­ły. Stawia na ogniu czajnik z wodą i trzy­mając się ściany, jak ślepiec posuwa się w I stronę sypialni, skąd dobfegają pojękiwania żony.

'— Och, chcę umrzeć... Och, jakżebym | chciała umrzeć... .

              Uspokój się, kochanie — łagodzi o- chrypłym szeptem. —-No, uspokój się.

Wyjmuje czyste ubranie, koszulę, krawat, jakieś buty, a potem znowu kładzie się do łóżka i naciąga koc na głowę. Dochodzi już dziewiąta i ogTÓd tonie w potokach słońca. Słychać, jak na rogu ulicy zatrzymuje się au­tobus odwożący dzieci do szkoły -JSwłaśnie trąbi na synka Marsdenów. I tak tydzień roz­poczyna cudowną procesję kolejnych dni. Czajnik zaczyna gwizdać.

On po raz trzeci wstaje z łóżka, schodzi do kuchni i parzy kawę. Przynosi filiżankę dla siebie i żony. Teraz ona wstaje, myje twarz nie patrząc w lustro i wraca do łóżka. On już w kalesonach też kładzie się z powrotem. Przez następną godzinę oboje miotają się po całym domu — z góry na dół, z dołu na górę, wybiegają do ogrodu i wracają z powrotem, starają się doprowadzić wszystko do ładu, aż w końcu on ubiera się i zmęczony, w po­nurym nastroju, z zawrotami głowy i nudno­ściami, wyczerpany miłością, dociera do swo­

jego Getsemani pociągiem o dziesiątej czter­dzieści osiem.

Nie ma ani trochę pozy w zachowaniu Wickwire'ow w te poniedziałkowe ranki — tym lepiej dla tego wyrostka.

Naszemu nieznajomemu Bullet Park wyda się może oazą spokoju — może odniesie wra­żenie, że znalazł się w jakimś zakątku kraju, gdzie nie docierają przeraźliwe krzyki mew, gwizd pociągów, jęki bólu i miłości, huk mło­tów, odgłos strzałów; nawet dziecko 'nie ćwi­czy ma pianinie w tym miejscu wysterylizo- wanym z jakichkolwiek dźwięków. Mijają dom Howestonów (siedem sypialni, pięć ła­zienek, cena sześćdziesiąt pięć tysięcy dola­rów) i Welcherów (trzy sypialnie, półtorej ła­zienki;^ cena trzydzieści jeden tysięcy do­larów). Wiatr unosi w blasku reflektorów żół­te liście wiązu, jakąś kartę kredytową, fryt­ki, rachunki, bilety i popiół. „Czy to miasto ma swoje pieśni?" *— zastanawia się nasz przybysz. Owszem, ma. Ma piosenki, które śpiewa się dzieciom, i takie, które śpiewają same dzieci, ma piosenki śpiewane przy goto­waniu, przy myciu i ubieraniu się. Ma pieśni kościelne („Rzucamy, Panie, do Twych stóp nasze korony..."), madrygały, piosenki ludo­we. Ma też trochę regionalnych melodii. Pan Elmsford (sześć sypialni, trzy łazienki — pięć­dziesiąt trzy tysiące dolarów) odkurza swój zaplamiomy śpiewnik, którego treści nigdy nie zdołał nauczyć się na pamięć, i śpiewa:

Hotchkiss, Yale, małżeństwo bez miłości,

Trójka dzieci 1 dwadzieścia trzy laty pracy W Zjednoczeniu Universal Tuffa.

O, życie pełne rozczarowań,

O, dlaczego mnie wszystko omija?

Ludzie zaczynają przesuwać się do drzwi, że­by wyjść, zanim rozpocznie drugą zwrotkę, ale on już śpiewa dalej:

Dlaczego smak popiołu ma wszystko,

Ni błyskotliwej kariery, ani nadziei na przyszłość.

Kelnerzy opróżniają popielniczki, barman opuszcza żaluzje na półki z butelkami, gaszą już światła, a on śpiewa dalej:

Tak chciałem, tak chciałem, tak się starałem, Wiedziałem, co 1 jak robię,

Czemu więc jest mi tak smutno,

Czemu — myślę dziś sobie.

-— Zamykamy, proszę pana — przypomina­ją. — Jesteś pan ostatni!

Są też pieśniarze-optymiści:

Bullet Park rośnie stale,

Bullet Park tu zostanie,

Bullet Park wciąż pięknieje,

Moim zdaniem, drogi panie! *

Dane statystyczne? Nie mają żadnego zna­czenia. Procent rozwodów zmniejsza się, licz­ba samobójstw utrzymywana jest w tajem­nicy, a ilość wypadków drogowych wynosi

Tłumaczyła Ludmiła Marjańska.

przeciętnie około dwudziestu dwu na rok. Główną ich przyczyną jest kręta szosa, która przebiega tak, jakby ją nakreśliło dziecko grubą kredką. Zimy są tu zbyt surowe dla owoców cytrusowych — natomiast o wiele za łagodne dla miejscowej białej brzozy.

Hazzard podjechał pod biały dom z oświet­lonymi oknami.

              To jest właśnie nieruchomość, która, jak sądzę, będzie panu odpowiadała. Mam nadzie­ję, że nie zastaniemy właścicielki w domu. Nie można powiedzieć, żeby miała głowę do interesów. Mówiła mi, że wychodzi. — Nim zdążył zadzwonić do drzwi, pani Heathcup już je otworzyła. Widać było, że przygotowy­wała się do wyjścia, ale nie ubrała się jeszcze całkowicie. Ujrzeli przed sobą krępą kobietę

o              złotosiwych włosach opadających w strą­kach; miała na sobie płaszcz kąpielowy. Czu­bek jednego z jej srebrnych pantofli zdobiła sztuczna róża, ale drugi pozbawiony był tej ozdoby.

-r- A, bardzo proszę. Mogą sobie panowie wszystko obejrzeć — powiedziała swobodnie, nieco ochrypłym głosem. — Mam nadzieję, że się państwu spodoba i nabierzecie ochoty do kupna. Jestem już zmęczona tymi wizyta­mi. Ludzie stale się tu kręcą, nanoszą błota, a potem decydują się na coś innego. To ślicz­ny dom, wszystko tu działa bez zarzutu, mogę dać na to słowo honoru. Wiele osób z sąsiedz­twa sprzedało domy posiadające niebezpiecz­

ne instalacje, zakażone zbiorniki na wodę, nieszczelne przewody gazowe i kanalizacyjne, przeciekające dachy. U mnie riic takiego nie znajdziecie; dopóki żył mój mąż, pilnował, żeby wszystko było we wzorowym porządku, i tylko dlatego sprzedaję ten dom, że teraz, kiedy on odszedł, nie mam tu już nic do ro­boty. Absolutnie nic. W takim mieście jak nasze samotna kobieta nie ma co robić. Panu­ją tu u nas istne prawa plemienne. Wdowców, rozwodników i ludzi samotnych starszyzna plemienna wyprasza za drzwi. Pięćdziesiąt siedem tysięcy — oto moja cena. Nie jest to cena wywoławcza, ale ostateczna. Zainwesto­waliśmy w ten dom dwadzieścia tysięcy dola­rów — mąż co rok sam wszystko malował — oczywiście póki nie umarł. W styczniu malo­wał kuchnię — poświęcał na to wszystkie weekendy, a także nooe, naprawdę! Potem kolejno odnawiał half, salon, jadalnię i sy­pialnie, a gdy przychodził styczeń — znowu zaczynał wszystko od początku, od kuchni. Tego dnia, gdy zasnął w Panu, malował wła­śnie jadalnię. Byłam na górze. Mówiąc „za­snął”, nie twierdzę, że umarł we śnie. Kiedy malował, usłyszałam, jak mówi do siebie: „Nie zniosę tego dłużej!" Do dziś nie wiem, co miał na myśli. Potem wyszedł do ogrodu i zastrzelił się. I wtedy właśnie zrozumiałam, jakich mam sąsiadów. Choćbyście państwo przeszukali cały świat, nie znajdziecie takich dobrych, troskliwych sąsiadów, jak ludzie

w Bullet Park. Jak tylko usłyszeli, że mój mąż umarł, zaraz przyszli mnie pocieszyć. Przyszło chyba z dziesięć albo i dwanaście osób. Wypiliśmy sobie troszeczkę i tacy byli dla mnie serdeczni, że nieomal zapomniałam

0              tym, co się stało. To znaczy wydawało mi się, że w ogóle nic się nie stało. O, proszę, bo jest salon. Cztery i pół na osiem. Zapra­szaliśmy na cocktaile po pięćdziesiąt osób

1              nigdy nie było ciasno. Sprzedam państwu dywan za połowę ceny. Czysta wełna. Jeśli pańska żona potrzebuje firanek, jestem pew­na, że też ooś się znajdzie. Czy państwo ma­cie córkę? Ten hall byłby cudownym miej­scem na przyjęcie weselne. Kiedy panna mło­da rzuca wiązankę ślubną... A tutaj jadalnia...

Stół był nakryty na dwanaście osób: głębo­kie talerze, kieliszki do wina, lichtarze, sztuczne kwiaty.

              U mnie stół jest zawsze nakryty — wy­jaśniła pani Heathcup. —Od miesięcy nikogo nie przyjmuję, ale mąż nienawidził widoku pustego stołu. Więc zawsze wszystko tak ustawiam — jakby na pamiątkę. Pusty stół robił na nim przygnębiające wrażenie. Zmie­niam nakrycia raz albo dwa razy w tygodniu. Mamy tutaj cztery kościoły. Znacie państwo pewnie miejscowy klub „Gorey Brook"? Jest tam dobre boisko golfowe zaprojektowane przez Pete Ellisona, cztery korty tenisowe i basen. Mam nadzieję, że państwo nie je­steście Żydami? Ja nie posiadam basenu

i szczerze mówiąc to jest trochę niewygodne. Kiedy ludzie zaczynają rozmawiać o różnych środkach chemicznych, które stosują w swo­ich basenach, człowiek śię czuje wyłączony z rozmowy. Ale mam przygotowany koszto­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin