Philip K. Dick - Oko Sybilli.pdf

(3819 KB) Pobierz
Clans of the Alphane Moon
Przełożyła
Magdalena Gawlik
REDAKCJA
: W
UJO
P
RZEM
(2011)
J
AK STWORZYĆ KSIĘGĘ OPORU
,
KSIĘGĘ PRAWDY W IMPERIUM FAŁSZU LUB KSIĘGĘ PRAWOŚCI W
IMPERIUM WIERUTNYCH KŁAMSTW
? J
AK TEGO DOKONAĆ
,
STOJĄC TWARZĄ W TWARZ Z WROGIEM
?
N
IE W STAROŚWIECKIM STYLU
,
SIEDZĄC W ŁAZIENCE
,
ALE W TECHNOLOGICZNYM PAŃSTWIE
PRZYSZŁOŚCI
? C
ZY WOLNOŚĆ I SUWERENNOŚĆ MAJĄ SZANSĘ NA ZAISTNIENIE W NOWYCH
WARUNKACH
? T
O ZNACZY
,
CZY NOWE TYRANIE STŁUMIĄ PROTESTY
? C
ZY TEŻ NASTĄPIĄ NOWE
REAKCJE W DUCHU
,
JAKIEGO NAM NIE SPOSÓB PRZEWIDZIEĆ
?
P
HILIP
K. D
ICK W WYWIADZIE UDZIELONYM W
1974
ROKU
(
Z
„O
NLY
A
PPARENTLY
R
EAL
")
1
(NIE) SZCZĘŚLIWA LOTERIA
Bob Turk toczył właśnie pięćdziesięciogalonowy zbiornik z wodą na swoją hodowlę
ziemniaków, kiedy na odgłos przeraźliwego huku podniósł głowę i na przymglonym
marsjańskim niebie ujrzał statek. W podnieceniu pomachał ręką. Następnie odczytał napis
wymalowany na boku statku i jego radość nieco przygasła. Wielki, powgniatany kadłub,
który właśnie zniżał się w kierunku lotniska był, statkiem cyrkowym i przyleciał na czwartą
planetę w interesach. Napis głosił:
PRZESIĘBIORSTWO ROZRYWKOWE SPADAJĄCA GWIAZDA
PRZEDSTAWIA:
WYBRYKI NATURY, SZTUCZKI MAGICZNE, WYCZYNY KASKADERSKIE
ORAZ KOBIETY!
Ostatnie słowo wymalowano największymi literami.
Lepiej powiadomię radę osady, pomyślał Turk. Porzuciwszy zbiornik z wodą, potruchtał
do dzielnicy handlowej, z trudem wdychając rozrzedzone powietrze nienaturalnego,
kolonizowanego świata. Ostatnia wizyta jarmarku pozbawiła ich większości plonów – które
posłużyły jako forma zapłaty artystom – nie pozostawiając w zamian nic prócz sterty
bezużytecznych gipsowych figurek. To nie może się powtórzyć. Chociaż...
Czuł w sobie niezaspokojoną potrzebę rozrywki. Dotyczyło to również pozostałych
mieszkańców osady; wszyscy domagali się urozmaicenia. Rzecz jasna artyści zdawali sobie z
tego sprawę, na tym żerowali. Obyśmy tylko nie stracili głowy, pomyślał Turk. Wymienili
nadmiar żywności i włókien, nie to, co jest nam potrzebne... upodabniając się do gromady
dzieci. Lecz życie w kolonii było monotonne. Wożenie wody, zwalczanie robactwa, łatanie
ogrodzeń, wieczne dłubanie przy na wpół autonomicznej maszynerii rolniczej, która
podtrzymywała ich egzystencję... to nie wystarczało, było pozbawione – kultury. I krzty
uroczystego nastroju.
– Hej! – zawołał Turk, docierając do ziemi Vince'a Guesta. Vince siedział na swojej
jednocylindrowej orce z kluczem maszynowym w dłoni. – Słyszysz ten hałas? Jarmark!
Zaczną się przedstawienia, tak jak w zeszłym roku, pamiętasz?
– Pamiętam – odparł Vince, nie podnosząc głowy. – Zabrali mi cały zapas dyń. Do diabła
z wędrownymi artystami. – Jego twarz pociemniała.
– To nie ci sami – wyjaśnił Turk, stając przed nim. – Nigdy wcześniej ich nie widziałem,
mają niebieski statek, który wygląda, jakby zwiedził już kawał świata. Wiesz, co zrobimy?
Pamiętasz nasz plan?
– Też mi plan – odburknął Vince, zwalniając zacisk klucza.
– Talent to talent – paplał Turk, usiłując przekonać nie tyle Vince'a, ile siebie. Jego słowa
przeczyły temu, co czuł. – No dobrze, Fred jest nieco stuknięty, ale ma talent. Chcę przez to
powiedzieć, że testowaliśmy go miliony razy i sam nie wiem, dlaczego nie przyszło nam do
2
głowy, aby wykorzystać go przeciwko jarmarkowi w zeszłym roku. Teraz jednak jesteśmy
zorganizowani. Gotowi.
– Wiesz, co zrobi ten głupi dzieciak? – zapytał Vince, podnosząc głowę. – Przyłączy się
do cyrku, odjedzie z nim i będzie używał swoich umiejętności na korzyść tamtych. Nie
możemy mu ufać.
– Ja mu ufam – skwitował Turk i pobiegł w kierunku widniejącego na przeciw skupiska
zakurzonych, zniszczonych budynków osady. Z daleka widział przewodniczącego rady,
Hoaglanda Rae, krzątającego się przy swoim sklepie. Hoagland wypożyczał mieszkańcom
różnego rodzaju sprzęt i wszyscy byli od niego zależni. Bez przyrządów Hoaglanda nie
strzyżono by owiec ani nie wykonywano innych prac przy gospodarstwie. Nic dziwnego, że
Hoagland stał się ich politycznym – i ekonomicznym – przywódcą.
Hoagland wyszedł na ubity dziedziniec i przysłonił ręką oczy. Otarłszy złożoną chustką
pot z mokrego czoła, powitał Boba Turka.
– Tym razem inni? – zapytał zniżonym głosem.
– Tak – odparł z bijącym sercem Turk. – Damy im radę, Hoag! Jeśli tylko rozegramy to
właściwie, to znaczy, kiedy Fred...
– Nabiorą podejrzeń – odparł z namysłem Hoagland. – Nie wątpię, że inne osady też
próbowały wziąć ich podstępem. Mogą mieć u siebie któregoś z tych, jak ich zwą,
antypsionicznych. Fred jest psi, a jeśli tamci mają antypsi...
– Powiem rodzicom Freda, żeby odebrali go ze szkoły – przerwał Bob Turk. –
Natychmiastowe pojawienie się dzieci nie wzbudzi niczyjego zdziwienia. Zamknijmy na to
popołudnie szkołę, niech Fred wmiesza się w tłum, rozumiesz, o co chodzi? On nie wygląda
dziwnie, takie jest przynajmniej moje zdanie. – Zarechotał.
– To prawda – odrzekł z godnością Hoagland. – Chłopak Costnerów wydaje się całkiem
normalny. Tak, spróbujemy, zresztą tak właśnie głosowaliśmy, jesteśmy do tego zobowiązani.
Idź uderz w dzwon, niech tam ci wiedzą, że mamy co dać w zamian. Chcę tu zobaczyć stertę
ułożoną ze wszystkich jabłek, orzechów, główek kapusty i dyń. – Pokazał palcem miejsce. – I
za godzinę mam trzymać w ręku spis rzeczy, razem z trzema kopiami. – Hoagland wyjął
cygaro i przypalił je zapalniczką. – Do roboty.
Bob Turk posłusznie rzucił się do wykonywania poleceń.
Kiedy wędrowali przez południowe pastwisko wśród owiec o czarnych pyskach
przeżuwających twardą, suchą trawę, Tony Costner zwrócił się do syna.
– Myślisz, że dasz radę, Fred? Jeśli nie, powiedz. Nikt cię do niczego nie zmusza.
Gadanie,
pomyślał Fred. W oddali widział rozstawiony przed statkiem jarmark. Kramiki,
jaskrawe chorągwie i tańczące na wietrze metalowe proporce... i płynące z głośników
nagrania – a może instrumenty były autentyczne?
– Jasne – mruknął. – Dam sobie z nimi radę, ćwiczyłem od czasu, kiedy pan Rae dał mi
znać. – Na potwierdzenie swych słów sprawił, że leżący na wprost niego kamień poderwał się
3
w górę i zatoczywszy w powietrzu szeroki łuk, z ogromną prędkością poleciał w ich kierunku,
by zaraz z powrotem opaść na brunatną, podeschłą trawę. Owce zmierzyły go obojętny mi
spojrzeniami i Fred wybuchnął śmiechem.
Niewielka grupa mieszkańców osady, w tym dzieci, rozproszyła się między straganami.
Chłopiec zauważył, że maszyna ze słodyczami pracowała pełną parą, poczuł zapach prażonej
kukurydzy i z zachwytem dostrzegł pęk wypełnionych helem balonów niesionych przez
wymalowanego na kolorowo karła w przebraniu włóczęgi.
– Musisz szukać konkurencji z naprawdę cennymi nagrodami, Fred – przypomniał mu
szeptem ojciec.
– Wiem – odparł, przystępując do sondowania straganów.
Nie potrzebujemy lalek,
stwierdził w duchu.
Ani skrzynek ze słoną wodą.
Gdzieś na jarmarku krył się prawdziwy łup. Mógł to być albo jedno ręki bandyta, albo
wirujące koło, albo stół do gry w bingo. Na pewno tam się znajdował. Fred wyczuwał jego
obecność. Przyspieszył kroku.
– Hm, może zostawię cię samego, Freddy – rzucił słabym, napiętym głosem jego ojciec.
Wzrok Tony'ego padł na jedną z estrad z dziewczętami. Mężczyzna łakomie utkwił w niej
spojrzenie. Jedna z dziewcząt była już – nagły łoskot ciężarówki sprawił, że Fred Costner
odwrócił się, zapominając o sterczących piersiach rozebranej dziewczyny. Ciężarówka
przywiozła towar, za który mieszkańcy mieli otrzymać bilety.
Chłopiec ruszył w jej stronę, zastanawiając się, ile tym razem Hoagland Rae uznał za
stosowne poświęcić, mając świeżo w pamięci poprzednie dotkliwe naruszenie zapasów. Było
tego sporo i Fred poczuł przypływ dumy: osada pokładała ogromną wiarę w jego możliwości.
Naraz nieomylnie poczuł w nozdrzach fetor psi.
Emanował z budki stojącej po prawej stronie i chłopiec natychmiast obejrzał się w tamtym
kierunku. Oto czego tak usilnie strzegli wędrowni kuglarze, jedyna gra, gdzie nie mogli sobie
pozwolić na przegraną. Zwrócił uwagę, że za przynętę służył jeden z wybryków natury. Był
pozbawiony głowy i urzeczony Fred wlepił w niego wzrok.
Wszystkie organy zmysłów bezgłowego, jego oczy, nos oraz uszy, jeszcze w łonie matki
przeniosły się na inne części ciała. Usta na przykład ziały na środku klatki piersiowej, z
ramion zaś połyskiwały białka oczu. Bezgłowy był wprawdzie zdeformowany, ale nie ułomny
i Fred z miejsca obdarzył go wielkim szacunkiem. Bezgłowy mógł widzieć, słyszeć i
wyczuwać zapachy na równi z innymi. Na czym jednak polegał jego udział w grze?
Bezgłowy siedział w koszu zawieszonym nad kadzią pełną wody. Tuż za nim Fred
Costner ujrzał tarczę oraz kilka piłek w zasięgu ręki i pojął reguły zabawy: kiedy piłka trafiała
w tarczę, bezgłowy wpadał do kadzi. Uruchomienie zdolności psionicznych służyło temu, by
upadek nie doszedł do skutku. Smród był nie do zniesienia. Chłopiec jednak nie potrafił
określić, skąd pochodził, czy od strony bezgłowego, czy operatora budki, czy też osoby
trzeciej, jak dotąd niewidocznej.
Operatorem była młoda, chuda kobieta ubrana w spodnie, sweter i tenisówki. Wyciągnęła
piłkę w stronę Freda.
– Gotowy do gry, kapitanie? – zapytała z szyderczym uśmiechem, który jasno świadczył o
tym, że możliwość wygranej nie wchodziła w rachubę.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin