Gregory Benford - 6- Żeglując przez wieczność.pdf

(2785 KB) Pobierz
In The Ocean of Night
Przełożyli:
Maria i Cezary Frąc
Tom
6
sześcioksięgu Centrum Galaktyki
redakcja: Wujo Przem
(2015)
Dla Marka, Alyson i Joan, który w trakcie dziesiątków lat pisania tego cyklu
dorośli bardziej, niż można by opisać to w powieściach.
1
PROLOG
METALOŻERCA
Czarne dziury mają swego rodzaju pogodę.
Płyną z nich strumienie światła. Ich jądra zamieszkuje czerń, lecz tarcie rozgrzewa
opadający gaz i pył. Strumienie te pełne są po brzegi wymuszonego promieniowania. Miotają
nimi burze. Rozgrzane do białości tornada wirują i zasysają.
Z ogromnej dziury w samym środku Galaktyki bije na zewnątrz twardy, jadowity blask.
Napiera bezustannie na stłoczone masy, które go okrążają, rozpychając się na swoich
wyznaczonych orbitach. Grawitacyjna gardziel spłaszcza strumienie w wiecznie zapadający
się ku środkowi, cierpiący z powodu pogody dysk.
Ciśnienie gorących fotonów tworzy pędzący wszystko przed sobą wiatr. Z wyjątkiem
pasących się światłożerców. Dla nich ten wielki trący dysk jest źródłem pożywienia.
W dysku rozkwitają kwiaty ognia, wyrzucające ostre jęzory ultrafioletu. Burze światła.
Nad i pod dyskiem akrecyjnym, w unoszących się chmurach fotony rozbijają molekuły na
atomy, odzierają atomy do gołego ładunku, ubijają cząsteczki na miazgę. Chmury składają się
z okruchów, pyłu, ziaren. Są już skazane przez tarcie ciężkości, jak prawie wszystko tutaj.
Prawie. Dla cienkich jak pajęczyna, unoszących się stad fotony są krynicą, źródłem życia.
Wiszą jak żagle wydęte elektromagnetycznym wiatrem. Pławią się w jadzie. Trwają.
Światłożerce pasą się cierpliwie. Niektóre są inframi, inne ultrami – nastrojonymi na
wchłanianie konkretnych wycinków widma elektromagnetycznego.
Każdy gatunek ma charakterystyczny połysk i kształt. Każdy funkcjonuje w obrębie
ewolucyjnej konieczności, rozkładając wielkie płaskie płaty receptorów. Każdy posługuje się
pieśnią, żeby zachować orbitę i kąt.
Częściową obroną przeciwko tej gniewnej pogodzie jest informacja. Dane telemetryczne
przemykają między płachtami stad. Stada śpiewają do siebie świetlnie w wieczny promienny
dzień.
Unosząc się na ciśnieniu światła, rozpościerają się wielkie molibdenowe skrzydła
wykończone na wysoki połysk. Namierzają, halsują na wietrze: magnetyczne momenty
obrotowe w zespolonej dynamicznej sumie. Ich wiecznym, posuwistym tańcem rządzą
decydujące siły. Zawiaduje nim inteligencja, którą ledwo wyczuwają, maszyny grasujące na
dalszych, ciemniejszych szlakach.
Te apodyktyczne formy potrzebują energii z tego paleniska, a jednak same nie
zapuszczają się zbyt blisko. Mądre i świadome własnej wartości nie podejmują ryzyka.
Czasami stada zamierają. Ogromne migoczące płachty złuszczają się. Wiele wpada w
okryte całunem obłoki molekularne, które wkrótce same się wygotują. Inne tworzą opadający
bezwładnie wir. Na długo przed zderzeniem z połyskliwym dyskiem twardy blask rozpuszcza
ich kratownice. Wybuchają i płoną, siejąc zgubną, śmiercionośną energię.
2
Teraz po spirali zsuwa się leniwie większe zagrożenie. Opuszcza się z kryjówki gęstego,
turbulentnego pyłu. Opada w kierunku zarządzającej masy, samej czarnej dziury. W pewnej
chwili wstrzymuje opadanie rozpostartymi skrzydłami luster. Skrzydła przechylają się z
gracją na fotonowej bryzie.
Soczewki obracają się, żeby wybrać ofiarę. Światłożerce zbijają się w gromadę,
lekceważąc nakazy ponadczasowego programowania. A może zostały porwane przez
strumień magnetyczny. Przyczyna nie ma znaczenia. Drapieżnik opuszcza się wzdłuż osi
samej Galaktyki.
Tutaj nawigowanie jest proste. Daleko w dole rotacyjny biegun Zjadacza Wszystkich
Rzeczy stanowi punkcik absolutnej czerni w środku powolnie wirującego, rozżarzonego
dysku.
Stłoczone światłożerce wyczuwają opadający byt. Rozległe żeglujące stada poszukiwaczy
światła rozszczepiają się, złuszczają, ukazując głębsze ciemnozłote płaszczyzny. Ich życie
sprowadza się do połykania światła i wydalania wiązek mikrofalowych. Ich wewnętrzny świat
obraca się wokół połykania, przemyślanego trawienia i systematycznego wydalania.
Łagodne przewody pokarmowe uciekają, natomiast te skupione bliżej osi mają niewielki
moment pędu i nie mogą się obracać na magnetycznym punkcie podparcia. Niejasno
przeczuwają swój los. Ich syczące mikrofale załamują się.
Niektóre śmigają w dół, mając nadzieję, że drapieżnik nie odważy się podejść tak blisko
Zjadacza. Inne zbijają się w jeszcze liczniejsze gromady, jakby liczba gwarantowała
bezpieczeństwo. Wręcz przeciwnie.
Metalożerca składa swoje lustrzane skrzydła. Smukły i szybki przyspiesza, rozbija stado
swoim pancerzem, zagarnia je strumieniami. Metalowi żniwiarze rozpruwają światłożerce.
Strzępy pędzą w dół czarnych korytarzy. Pola elektrostatyczne rozdzielają pierwiastki i stopy.
Ognie fuzji czekają na zmaltretowane szczątki. Tutaj rozdzielanie jest doskonale
nastrojone, dostarczając czyste sztaby każdego pożądanego stopu. Wynikiem ostatecznej
analizy jest masa i światło. Światłożerce żyły dla światła, a teraz kończą jako masa.
Smukły metalożerca nie raczy zauważać złuszczających się warstw, ich gigahercowych
krzyków paniki. Są planktonem. Połyka je, nie rejestrując ich pieśni, bólu, lęku przed
śmiercią.
A przecież metalożerca też jest częścią skomplikowanej równowagi. Gdyby on i jego
rodzaj przepadły, orbitująca społeczność uległaby degeneracji, stałaby się mniej urozmaicona,
monotonnie jednolita, niezdolna dostosować się do kaprysów Zjadacza. Mniej byłoby
ujarzmionej energii, mniej odzyskanej masy.
Metalożerca trzebi mało efektywne światłożerce. Podporządkowany pradawnym kodom,
wyostrzonym z biegiem czasu przez naturalną selekcję, wybiera słabsze. Łatwiej złapać te,
które ześliznęły się na bezproduktywne orbity. Znajduje też upodobanie w smaku tych, które
dopuściły do zmatowienia płatów receptorów pod wpływem soczystych pierwiastków
3
śladowych wypluwanych przez gorący dysk akrecyjny. Metalożerca poznaje je po
nakrapianym, ciemnym odcieniu.
W każdej piekielnie gorącej chwili miliony takich małych śmierci kształtują mechasferę.
Drapieżniki są liczne, ale nie brakuje też pasożytów. Tu i ówdzie na wypolerowanej
powłoce metalożercy widnieją skałoczepy i pąkle. Te kluchy pomarańczowego brązu i
ziemistej żółci żywią się przypadkowymi odpadkami ofiar. Umieją lizać przemykające wiatry
materii i światła. Oczyszczają metalożercę z niechcianych naleciałości – resztek i pyłu, który
z biegiem czasu może zatkać nawet najbardziej odporne mechanizmy.
Cała ta gmatwanina unosi się na ciśnieniu fotonów. Światło jest tutaj cieczą wylewającą
się z rozżarzonych burz daleko w dole w wielkim trącym dysku. Bogate żniwa zasilają
rozciągającą się na setki sześciennych lat świetlnych mechasferę – pajęczyna jej sektorów i
przęseł przypomina armaturę niewyobrażalnego miasta.
Wszystko to ześrodkowane jest wokół jądra czarnego zapomnienia, mrocznej krynicy
nieprzebranego bogactwa.
Na krawędzi oślepiającego dysku, nieświadome tutejszej pogody, wiruje osobliwe
plamiste zniekształcenie w tkaninie przestrzeni i czasu. Niektórzy nazywają je Klinem, gdyż
wbija się głęboko, a inni określają mianem Labiryntu.
Wygląda jak niewielkie załamanie w wyjącym szaleństwie. Tkwiąc na krawędzi anihilacji,
rozgłasza swoją sztuczną butę.
A jednak żyje. Pyłek orbituje bezustannie obok najstraszliwszej naturalnej otchłani w
Galaktyce: Zjadacza Wszystkich Rzeczy.
OTCHŁAŃ CZASU
Stan wewnętrzny: miejsce bezchmurne i gładkie, bez definicji:
– Mechaniczni się skupiają, Nigel.
– Czujesz ich?
– Wyraźnie. Mogą się teraz manifestować w wirach magnetycznych.
– Są cholernie sprawni.
– Wyczuwam ich. Nadciąga coś złego.
– Dzięki za ostrzeżenie, kochanie. Ale muszę wziąć do galopu tego chłopca, Toby’ego, a
to zajmie trochę czasu.
– I tak nie mógłbyś nic dla mnie zrobić.
– To aż nazbyt prawdziwe. – Uśmiechnął się bez cienia wesołości.
– Dam ci znać, jeśli gęstości energii zmienią się na gorsze.
Pokiwał głową i przestrzeń bez definicji zniknęła.
Był z powrotem w pustym pokoju, siedział naprzeciwko młodego człowieka i próbował
ubrać w słowa bezgraniczny ciąg zdarzeń, który doprowadził go do tej chwili.
„...nie mógłbyś nic zrobić...”.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin