Pola Gojawiczyńska - RAJSKA JABŁOŃ.rtf

(1947 KB) Pobierz

POLA  GOJAWICZYŃSKj

Rajska jabłoń

 

TOM PIERWSZY

I

Nowa Kwiryna przyszła na świat jesienią dwudziestego dru­ giego roku. Stało się to na skutek pomyłki Romana, który zwa­ żył pewnej klientce żądającej pół funta cukru I funt, no, po­ wiedzmy dla ścisłości, niecały font. Klientka była ubogą dziewczyną o rozwichrzonej bujnej blond fryzurze, i ta fryzu­ ra zasłoniła twarz Romana stojącego za ladą, tak że Kwiryna na próżno dawała mu znaki mitygujące. Cukier ów zdobyła tylko dzięki swej przedsiębiorczości po niesłychanych staraniach i zabiegach, umyśliła go więc zachować dla klientki stałej i do­ brze płacącej. Ale Roman nie tylko zdawał się o tym zapomi­ nać, on posuwał się nawet do tak niebywałego roztargnienia! Nigdy nie zwracała mu uwagi przy klientach, teraz jednak po­ stanowiła zapobiec szkodzie.

-              Czyś ty się nie pomylił, Romanie?

- Nie. Pół funta cukru.

W głosie jego zabrzmiało coś gniewnego, to uderzyło ją i powstrzymało dalsze pytanie. Spojrzała jeszcze raz na Roma­ na, a potem na dziewczynę i zacisnęła usta. Zauważyła, że by­ li zmieszani. W tej chwili rozległy się uderzenia w sufit. To garbata ciotka dawała znać o posiłku. Roman powstał. Nie ja­ dali razem południowego posiłku, a obiad odkładano na wie­ czór. Nieraz jednak przekomarzali się: kto pójdzie pierwszy? Dziś Roman powstał, rzekł: - Zaraz wrócę - i wyszedł. Sły­

szała trzask stopni, odgłos drzwi na górze, a potem śpieszne dreptanie ciotki. Garbata ciotka nosiła pantofle na wysokich obcasach, aby się podwyższyć.

Na razie nic się nie stało. Kwiryna obiecała sobie powrócić do tej sprawy. Tego dnia odbywały się zapisy do szkoły na No­ wolipkach i Kwiryna otworzyła obydwie połowy drzwi, aby uchronić szyby od strzaskania. Co chwila wpadał zdyszany berbeć, łomocąc nowym obuwiem, z szyją uwięzioną w sztyw­ nym kołnierzu nowej bluzy szkolnej, z ramionami ruchomymi niczym skrzydła wiatraka. - Wody sodowej... — Kwiryna, sto­ jąc, brzęczała szklankami: - Z sokiem, bez? Z malinowym, cy­ trynowym?... - Dziewczynki wchodziły spokojniej, po dwie, trzy i dzieliły się jedną szklanką, ceremoniując. - Proszę cię, skosztuj, ja i tak nie wypiję wszystkiego.

Liście akacji gęsto przetkane złotem, pokryły skwer. Wsparci

o              żelazne sztachety czekali rodzice na wynik wstępnych egzami­ nów. Okna szkoły szeroko otwarte, całe pierwsze piętro nad skle­ pem panien Ziemskich, tchnęły jakąś głuchą ciszą mimo licznych głów dziecinnych sterczących nad pulpitami. Ciągle jeszcze na­ pływały gromadki maruderów. Strzępy rozmów wpadały do skle­ pu i zdawały się tu gasnąć w ciszy. Matki, trzymając mocno w swych (Boniach dłonie dzieci, udzielają im zbawiennych rad, kładą im w głowy: - Nie bój się, przecież cię w szkole nie zjedzą. Nie znasz tej nauczycielki czy co? Ona mieszka w domu Majew­ skich... Ukłoń się, żebym ci nie potrzebowała o tym przypominać. Czytaj głośno i wyraźnie. Nie zrób mi wstydu, pamiętaj!...

Podniecone, roztaczają przed dziećmi - czy przed sobą? - oszałamiające perspektywy. - To nie tak jak za moich czasów, teraz jak się tylko będziesz dobrze uczył, możesz zajść dokąd zechcesz... - Ho, ho! Jeszcze ministrem zostaniesz!... - Pod sztachetami trysnął serdeczny śmiech. Wzniósłszy oczy, do­ strzegła jednak Kwiryna na twarzach oczekujących, mimo drwiny, wstydliwie skrywaną nadzieję. Prawdę powiedziaw­ szy, każdy myślał sobie: „Hm... dlaczegóż by nie? To jest moż­ liwe... to nie jest nieprawdopodobieństwem”.

Panny Ziemskie, stojąc na stopniach sklepu, okazywały ży­ we zainteresowanie potomstwem swych klientek. - Czy to jest Czesio? - dziwiły się. - No, no, nigdy bym go nie poznała w tym mundurku!... Zupełny młodzieniec!... - Chwaląc urodę, dobre wychowanie, wzrost i wagę lub ubolewając nad mize- ractwem, skarbiły sobie względy matek, zyskując przy tym te­ mat do rozmów wieczornych po zamknięciu sklepu, kiedy to, siedząc we dwie w czyściutkim pokoiku za sklepem, wzboga­ cały i rozszerzały swe monotonne i samotne życie życiem, tro­ skami i nadziejami innych.

Kwiryna spenetrowała wystawę mydłami. Znów zmieniły wystawę. Odkąd w wielu domach zaprowadzono wreszcie elektryczność, panny Ziemskie usunęły ogromny rezerwuar z naftą, zajmujący pierwsze miejsce w sklepie, i położyły na­ cisk na inne działy. Toteż wystawa stała się wystawą jakiegoś składu, a nie mydłami. Kwiryna dostrzegła z dala obnażoną pannę na reklamie, z gołymi ramionami i udami, skutecznie wskazującą na konieczność pielęgnacji ciała i urody przez ku­ powanie kremów, pudrów, wody kolońskiej, soli kąpielowej, perfum. Kto by się tego był spodziewał po pobożnych, zapię­ tych pod szyję pannach Ziemskich!

Ale poszły tylko za wskazaniami czasu.

Przemknęła z roztargnieniem oczyma po świeżo odnowio­ nym froncie cukierni Kaca. Na drugim rogu, vis-à-vis, otwarto niedawno nową owocarnię. To wszystko jeszcze było świeże, błyszczące i świetne, odcinało się jaskrawo od ochlapanych błotem kamienic i oderwało Kwirynę na chwilę od jej rozmy­ ślań. Wszedłszy na chodnik, by spojrzeć na front domu, który za kilka dni będzie jej domem, dostrzegła w oknie pierwszego piętra garbatą ciotkę tkwiącą znów na swym posterunku cie­ kawskiej. Upudrowana, z włosami nastroszonymi, ze złotym medalikiem na szyi, niczym osoba żyjąca z własnych funduszy. Zobaczywszy Kwirynę, cofiięła się w głąb. Dobrze, że ma choć tyle poczucia, próżniak.

A więc Roman już wrócił?

Stał za ladą, nad rozłożoną gazetą. Kwiryna przypomniała sobie poranne zajście i minęła go bez słowa. Za chwilę zacznie się przedobiedni ruch w sklepie, a okazało się, że Romana te­ raz nie można spokojnie zostawić samego. Weszła do mieszka­ nia zadyszana i nakazała natychmiastowe podanie obiadu.

-              Czy Kwiryńcia nie umyje rąk? Przygotowałam wodę.

To Roman zaprowadził zwyczaj mycia rąk przed i pojedze­ niu, ale Kwiryna odsunęła ten wymysł od siebie dumnie, za­ równo jak i umizgi ciotki. Zjadła obiad byle jak, nie patrząc, co je, głośno, rozpryskując zupę i z brzękiem odsuwając talerze. Garbata ciotka zastrzygła uszami, jej nos wydłużył się i za­ ostrzył ciekawością, to zmusiło Kwirynę do zapanowania nad sobą. Gdy zeszła na dół, środek sklepu, zapełniony ludźmi, brzęczał jakby pieśnią monotonną, podrywaną głosami spie­ szących się, niecierpliwych czy po prostu wesołych. Bi Ósemkę masła! Herbaty! Kawy! Cukru! Sera szwajcarskiego! Trzy śle­ dzie - Kwiryna zajęła swe miejsce przy kasie i przyjmowała należności, wydając resztę, zerkając na wagę, wyławiała wzro­ kiem z ciżby kogoś zacniejszego, aby zabarwić swój głos od­ cieniem życzliwości i poszanowania. Roman za ladą dwoił się i troił w jej oczach. Zawsze tak, w ostatniej chwili wszyscy na­ raz pędzą do sklepu, kobiety, zabawiające się gawędą, przy­ tomnieją przed samym obiadem. - Skocz no do Kwiryny po mąkę! ach! zabrakło mi soli! cukru! octu! - Roman piął się na drabinki, wybiegał za przepierzenie, gdzie stały beczki, wycią­ gał ramiona, schylał się, dziękował, kłaniał, pytał o zdrowie, zmęczony, lecz panujący nad zmęczeniem, z twarzą pobladłą, z chłopięcym kosmykiem włosów na czole. Wątły, szczupły. Wówczas, pomna wysiłków i kosztów, jakie włożyła w ratowa­ nie go po rozlicznych chorobach niewoli, postanowiła wziąć pomoc do sklepu. To postanowienie bladło z chwilą, kiedy ruch w sklepie ustawał. Jeszcze zawsze będzie na to czas.

Roman nie pomylił się już więcej.

Kwiryna znajduje w tym jakąś pociechę i odzyskuje spokój.

O              tej porze klientela zmienia się i dobre samopoczucie jej

wzrasta przy wtórze zamówień, które świadczą o sutych obia­ dach, przekąskach i deserach. Żądano sardynek, orzechów, se­ ra i najlepszych śledzi, statecznie i cicho wybierano wina. Słu­ żące z bogatych kupieckich domów prosiły o pierniki i miód, owoce i szproty. Ktoś nawet zapytał o kawior. Kawior?...

Kwiryna powinszowała sobie dobrego zaopatrzenia sklepu, takiego towaru nie ma w pobliżu. Wojny skończyły się, przeta­ sowano karty i ona miała przewidzieć, że karty będą przetaso­ wane, a w dzielnicy zamieszkają ludzie nowi, nie ta dawniejsza biedota, co to ani umrzeć, ani żyć. Dawniejsza biedota też się zmieniła, ludzie zawsze posuwali się po trochu naprzód, ale wojna przyspieszyła bieg, uczyniono wielki skok. Podniosły się zarobki, osiągano posady nauczycielskie, urzędnicze i tak dalej, coraz wyżej. Ludzie też wygłodzili się pod każdym względem i teraz chcieli jeść, spożywać, apetyty mieli niezgor­ sze i na coraz to lepsze rzeczy. To było do przewidzenia.

Przez otwarte drzwi wtargnął gwar głosów, cichy plac oży­ wił się. W szkole ukończono zapisy i ukazały się osłupiałe mat­ ki w towarzystwie zabeczanych dzieciaków. Nie było już wol­ nych miejsc. Stara szkoła nie zdołała pomieścić wszystkich.

-Zdał, zdał! Wszystko umiał doskonale! Cóż z tego, kiedy nie ma miejsc!

Pokazywano sobie karteczki odsyłające dzieci do szkół na Dzielną, na Orlą, Leszno, Bóg wie dokąd. Ci, którzy mieszka­ li blisko szkoły, oburzali się. - To ja.mam szkołę pod nosem, a dzieciaka będę gnać tyli świat! - Mówiono też o dwóch zmia­ nach, szkoła pójdzie na dwie zmiany, rano i po południu.

              Co za przewrót w domach!... Obiad na osóbki!

Nikt teraz nie wstępował do sklepu na sodową wodę. Kwiry­ na, stojąc we drzwiach z ramionami skrzyżowanymi na pier­ siach, przysłuchiwała się rozmowom. Oskarżano nauczycielkę, jak gdyby to ona winna była brakowi miejsc, a to, że mieszka w domu Majewskich, że jest swoja, nie było już zaletą, lecz wa­ dą. — Wiadoma rzecz - mówiono i że nie skończyła szkół, nie­ douczona, a przy tym córka szewca, nie umie sobie poradzić

z władzami szkolnymi. - Kwiryna nie wiedziała, czy się śmiać, czy oburzać na głupotę i podłość ludzką. O, znała ich, znała i traktowała, jak na to zasługiwali, z góry, bez złudzeń.

Panny Ziemskie rozpływały się we współczuciu i pociesza­ niu: niezadługo będą budować nową szkołę na Nowolipkach, wielki gmach. Słyszały to od samego kierownika, gdy kupował wodę kolońską. Ale czekaj tatka latka!

-Po coście tyle dzieci narodziły?! - krzyknął gruby głos spod akacji.

Tłuściutka i różowa pani Bauman, żona portiera ze szpitala ewangelickiego, ze zgorszeniem wzniosła ramiona. Bezwstyd­ ni! Oto do czego doszło! Kwiryna wybuchnęła śmiechem. Ale w tej chwili śmiech zamarł w jej gardle, dostrzegła dziewczy­ nę, blondynkę, z chłopakiem trzymającym się jej boku. Miała oczy utkwione w sklep, ponad ramionami Kwiryny, zmieszana i uśmiechnięta. Kwiryna obejrzała się. Za jej plecami stał Ro­ man z twarzą tak samo ożywioną

-              No i co? Przyjęty? - krzyknął. Dziewczyna skinęła głową i pociągnęła brata za rękaw. Kwiryna patrzyła za nimi, szli w Mylną. Po czym wycofała się z drzwi sklepu.

Miała tylko krok do kasy, ale gdy tam zasiadła, usłyszała swój własny oddech, głośny ze zmęczenia. Przeczekała, aż to minie, potem spytała: - Co to za dziewczyna? - Roman, za la­ dą już, odpowiedział: - Dziewczyna?... nawet nie wiem. - Na­ wet nie wiem! i krzyknęła Kwiryna szyderczo. — A że zapro­ wadziła brata do zapisu, to wiesz? - Otworzył szeroko oczy: - Tego się łatwo było domyślić.

Chciała milczeć naprawdę, nie chciała mówić dalej, ale już się zaczęło! - Co cię to jednak obchodzi? i spytała i nie otrzy­ mała odpowiedzi. Wtedy krzyknęła: - Cukier jej też przeważy­ łeś dziś rano!!

Wzruszył z gniewem ramionami i usunął się w bok, za sło­ je stojące na ladzie.

To była pierwsza ich sprzeczka i Kwirynie pociemniało w oczach. Zaledwie wczoraj, gdy leżeli w łóżkach przed snem,

powiedziała mu, że doszła wreszcie do ładu z Majewskimi i kupuje dom. Akt hipoteczny sporządzą w tym tygodniu, przy­ puszcza go do połowy domu. Połowa domu i połowa sklepu... A już dziś poczuł się w prawie! Kwiryna czuje gwałtowne zwekslowanie, dotąd obracała się w kole określonych myśli i kombinacji, ale teraz zmuszono ją do innego wysiłku. Ogar­ nęło ją oszołomienie. Co to za dziewczyna? Gdzie się zwącha- li? Jak dawno? Czy jeszcze się z nią nie zszedł, a tylko się do niej zaleca w ten głupi sposób? Kwiryna wstawała nieraz

o              świcie i pędziła na dworzec Gdański, Wschodni, Główny, aby przyspieszyć ekspedycję towaru, i zostawiała Romana sa­ mego. Prześlepiła taką rzecz, pod samym nosem!... Usiłuje przypomnieć sobie twarz dziewczyny - smarkula, ledwo roz­ winięta, chuda jak patyczek, w jakiejś bluzczynie na płaskiej piersi. I mimo wzburzenia nie może się powstrzymać, aby nie policzyć szybko w myślach, ile takie chuchro potrzebuje, aby się odgryźć. Potrzebuje więcej niż jakikolwiek inny człowiek.

Spojrzała ze wzgardą na męża. Stojąc przed półkami, Ro­ man ustawia słoje konfitur, dobierając gatunki, rozmiary i wiel­ kość. I nagle, jakby zasłona zsunęła się z jej oczu, Kwiryna wi­ dzi drugą stronę tej sprawy, teraz dopiero czuje, że traci coś więcej niż jakieś tam pół funta cukru! Uczuwa przeszywający ból, nie może sobie dać rady z tym bólem szczególnym, tego jeszcze nie doświadczyła nigdy - co to jest?! I zakryła twarz rę­ ką, by nie wydać z siebie krzyku, głosu nieopanowanego, jak­ by po raz drugi, w bólu, przychodziła na świat.

Ale czy może sobie pozwolić na chwilę zapomnienia, czy może na chwilę odbiec myślą od sklepu? Oto zaczyna się przedwieczorny ruch, a środek sklepu znów rozbrzmiewa gło­ sami. Ludzie tylko na to czyhają, na roztargnienie. Kwiryna przyjęła banknot i oprzytomniała. Zerknęła na twarz klienta, a potem na pieniądze. Naturalnie, fałszywe. I twarz, i pieniądz. Znów ją chciano nabrać.

Uważać, uważać, uważać! Patrzeć na ręce Romana, patrzeć na ręce kupujących. Ciągle, aż do późnego wieczora, gdy żalu­

zje zaskrzypią i Roman zasłoni ostatnie okno. I wtedy jednak ogarniają niepokój.

-Zamknąłeś dobrze?

I Tak, tak, bądź spokojna.

Właściwie żaluzje powinien zasuwać stróż, ale trzeba by mu za to oddzielnie płacić, i jeszcze pytanie, czy można mu zaufać. Gdy jednak dom prawnie przejdzie w ich ręce, stróż będzie to musiał robić bez dopłaty, a Roman go przypilnuje.

Zamknęli jeszcze małe, ciężkie drzwi i jęli wstępować na schody. Słychać było, jak w mieszkaniu garbata ciotka drepce prędko z kuchni do pokoju. Stopnie zatrzeszczały pod ich kro­ kami. Wówczas z góry otworzono drzwi i garbata ciotka wy­ szła im na spotkanie z lampką w dłoni i przypochlebnym uśmiechem na ustach.

-              Chodźcie, chodźcie! Do stołu już nakryte, łóżka posłane. W piecyku też troszkę przepaliłam.

-              Po co?!

I Dajże spokój, Kwiryno! - rzekł Roman.

Ilekroć występowała, miała ich przeciwko sobie: ciotkę i Romana. Dlaczego dotąd tego nie zauważyła? I odkąd to gar­ bata ciotka zaczęła się pudrować, rurkować włosy i przypinać olbrzymie kokardy do stanika na piersiach? Kwiryna sięgnęła wstecz pamięcią i stwierdziła, że to się stało po chorobie Ro­ mana, gdy wstał już i łaził po domu, a ciotka dotrzymywała mu towarzystwa. Zawarli przymierze za jej plecami, a ona, głu­ pia, była nawet zadowolona, że Roman ma z kim porozma­ wiać, gdy ona jest w sklepie. Jak oni się do siebie czulą! „Pro­ szę cioci...” „Bardzo się Roman dziś zmęczył?”

Dlaczego nikt nie zapyta o zmęczenie Kwiryny?

Przeszła do sypialni, by zdjąć serdak. Nie zapaliła światła, z niedomkniętych drzwiczek piecyka padał czerwony blask. Swoją drogą, to miła rzecz taki piecyk. Jednakże mieszkanie jest duże, zima dopiero idzie i ogrzanie tych landar pochłonie wiele węgla. Wyprostowała się i jęknęła, od całodziennego sie­ dzenia przy kasie bolały ją wszystkie kości. Zdjęła serdak i zo­

il

stała w swetrze granatowym, zapiętym pod szyję. Chciała prze­ czesać włosy, lecz nie znalazła na komódce grzebienia, szuka­ ła go na oknie, gdzie dostrzegła błysk zbitego lusterka. Szyby lśnią od światła ulicznej latami. Czuby akacji rzucają cień aż na sufit. Gołe, nieosłonięte okna występują ostro z ciemnych ścian. Z miejsca, na którym teraz stoi, pierwsze piętro front, trzy pokoje z kuchnią, Kwiryna patrzy wraz ze swoim domem licznymi oknami w perspektywę Nowolipek. Ma już za sobą uliczkę Mylną, a dom, wysunięty naprzód, stoi na czele trójką­ ta kamienic. W tej chwili czuje się wrośnięta weń stopami mocno wspartymi o podłogę, ramieniem o mur, jest częścią je­ go nierozdzielną, to ona i dom patrzą oczyma okien. Świat przybliżył się, odkąd tu zamieszkała. Skwer i akacje. Żelazne, niskie sztachety. Jakże to inaczej wygląda, gdy się patrzy z okien pierwszego piętra własnej kamienicy, a nie jako prze­ chodzień z ulicy Mylnej. Dużo się zmieniło. Ale pod cukiernią Kaca tak samo drepcą dziewczyny.

Z kuchni dobiegły ją wesołe głosy ciotki i Romana. Zawsze, gdy jej nie ma, rozmawiają takimi innymi, podniesionymi i ożywionymi głosami. Zawsze mają sobie wtedy coś do po­ wiedzenia ciekawego. Kwiryna odnalazła grzebień i przycze­ sała włosy. Jej kroki głucho rozległy się w pustawym miesz­ kaniu. Ci tam zamilkli, gdy stanęła na progu. Ręka ciotki z drewnianą kopystką zawisła nad miską, Roman, czerwony od ognia, odwrócił się szybko. - Zachciało mi się placków kar­ toflanych! - krzyknął.

Kwiryna ze złością odsunęła krzesło i zasiadła do stołu. Znów wyjdzie dużo tłuszczu, mimo że na stole postawiono otwarte pudełko szprotów, ser i kiełbasę. Garbata ciotka rzuci­ ła kopystkę, by nalać zupę na talerze. Oczywiście, lampa znów rozkręcona była do niemożliwości, dziwne, że szkło dotąd nie pękło. Kwiryna przykręciła lampę i zabrała się do zupy, jednak tak była rozgoryczona, że jedzenie więzło jej w gardle. Roman, z talerzem placków i gazetą, zajął swe miejsce przy stole, ale ciotka, spłoszona, usunęła się z jedzeniem aż pod płytę. Ro-

man próbuje zagaić rozmowę: - To nie ma sensu tak późno ja­ dać obiad... - Można mu powinszować zręczności, Kwiryna wzrusza ramionami i wstaje. Naturalnie Roman chciałby, aby podczas największego ruchu zamykano sklep. Tak jak widział to u Niemców. Ona jednak nie straciła, dzięki Bogu, zdrowego rozsądku.

Żar w piecyku jeszcze nie wygasł, a rozesłane łóżka ciągną do spoczynku. Roman nadszedł z lampą i gazetą. Rozbierając się, ze względu na nieosłonięte okna, przykuca wstydliwie mię­ dzy łóżkiem a komodą. Kwiryna nie zwraca uwagi na te głup­ stwa, ściąga sweter przez głowę; jej pyszne ramiona, gołe, ry­ sują się na tie szyb, obwiedzione linią światła. Olbrzymi, czarny warkocz uwolniony od szpilek padł głośno na plecy. Roman, ułożywszy się, odkręcił światło, by móc czytać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin