Pola Gojawiczyńska - POWSZEDNI DZIEŃ DWOJE LUDZI - OPOWIADANIA.rtf

(964 KB) Pobierz

POLA

GOJAWICZYŃSKA

POWSZEDNI DZIEŃ

 

 

Powszedni dzień

 

Pan Kazimierz Smoleński wstąpił w związek małżeń­ ski z panią Werą Kozłowską. W takim to a takim ko­ ściele, w wielkiej asyście i gali, wielebny udzielił im swego błogosławieństwa.

Maria zajęczała nieomal głośno. Sąsiad przy drugim stoliku spojrzał na nią zza wielkich okularów niebie­ skimi, wyłupiastymi oczyma. Skryła twarz za płachtą gazety, nasłuchując z trwogą. W- kącie ponad bufetem śpiewało ochrypłe radio... ,,On nie powróci już, więc szkoda twoich łez, on nie powróci juuuż"...

Jakim sposobem znalazła się tutaj? W tej chwili z całego swego życia przypomniała sobie ten moment, . kiedy siedząc w gabinecie szefa w upokorzeniu i obłę­ dzie bełkotała o złowrogich ulicach, ciągnących ją tak nieprzeparcie, o oknach jednego mieszkania, zamknię­ tych na głucho, o balkonie, na którym zwiędły i sczer­ niały czerwone pelargonie...

Małe, złośliwe, pokręcone litery druku tańczą na kratkowanym obrusiku... Pan Kazimierz Smoleński...

Z zaciśniętymi zębami, z kroplami potu na czole, z seroem walącym jak młot zaczyna wyciągać z o- mglonej pamięci obrazy. Chce stąd wyjść — lecz gdzie jest? Dokąd pójdzie? Jak to się stało?

W ciemnym przedpokoju, po zwykłej rozmowie, ostatnie pożegnanie. Zawsze tak, gdy się żegnali, mó­ wili sobie najważniejsze. Ale zawsze było to słowo: „Do jutra". Aż tego wieczora powiedział: ,,Bądź dziel­ na". Stali naprzeciw siebie, nie podając sobie rąk, bez uścisku i pocałunku. I może dlatego, że milczała, mó­

wił dalej. O pewnych zobowiązaniach i stanowisku,

o              splocie spraw zaciskających przeklętą obręcz...

Chciała wynieść coś z tej porażki, tak jak się unosi jakiś drogi przedmiot z pożaru. Niechby już nie mówił!

Musiała stać i słuchać, i patrzeć, jak oto schodził z wysokości, na których go umieściła, i rozpadał się w drobne gruzy, w malutkie, zwietrzałe kamyki — w proch. Był więc tak marny? Umiał więc położyć na szali coś, co przeważyło uczucie? Widziała, jak bladł, jak skurcz bólu targał jego wargi wypowiadające te usprawiedliwienia. W jakimś błysku jasnowidzenia chciała krzyknąć:

              Nigdy nie przeżyjesz takiej chwili, nigdy! Bę­ dziesz przeklęty w miłości! Będziesz miał wszystko in­ ne, tylko nie to!

Pomyślała nagle, że ona tylko z nich dwojga posia­ dała tajemnicę. Rzekła z litością:

              Dobrze już, dobrzel odejdź!

Ale oto nadeszły dnie upadku, nadeszły noce tęs­ knot. Głowa stała się ciężka od wspomnień, chwiejne nogi wiodły ją zawsze w znane ulice wśród jesiennego deszczu, okropnych głosów miasta, ryków, huków, nawoływań i szeptów. Ukazywała się jakaś odwrotna strona życia, ciemna kraina cierpienia. Drzewa na skwerach zanosiły się lamentem, liście wirowały wkoło z złowieszczym szelestem. Krzyk kolorowych astrów, ściętych lodowatym tchnieniem, zastygła stru­ ga krwi winogradu na murze...

Przechodzień, który ją minął, nie był — nim! nie był — tamtymi Zrozpaczone usta mełły jakieś słowo obelżywe, aby nim przygwoździć, zabić i zbrudzić nie­ potrzebną miłość. Lecz zgłodniałe oczy wybiegały na­ przód, szukały, uderzały w obojętne, puste twarze. Wędrownica zanosiła się od wewnętrznego szlochu. Nie była w możności odejść od tych, dawniej szczęśli­

wych, ulic. Nie była w możności oderwać stóp od bruku.

Pierwsza noc przespana głucho w obcym, czarnym miasteczku. A pokój, odnajęty od pani Gertrudy Go- lombek, wdowy po dozorcy kopalnianym, jest tak Iprzytulny". Żaden przedmiot niczego ci nie przypomi­ na, śpij! Wszystko tu jest nieznane. Ręczniki mówią: „Dzień dobry!" Serweta życzy: „Smacznego!" Hafto­ wany laufer przypomina o Bogu; jasiek pod głowę szepce: „Dobranoc!" A przepisy domowe w sionce w osiemnastu paragrafach czegoś zabraniają i coś na­ kazują.

Maria składa gazetę, uspokojona. Wie już wszystko. Ma przecież dokąd iść.

              Płacić!

Drzwi się otwierają, wchodzi pan i pani. Pies-wil- czek zza bufetu zaczyna warczeć. Pan mówi podniesio­ nym głosem:

              Kundlu jeden, na kogo warczysz? Na kogo? Na swego dobrodzieja?

Pies poznaje i zaczyna się łasić. Pani ma paziowską fryzurę, kapelusz z piórkiem i modny paltocik z fałszy­ wym gronostajem. Pomimo to stoi z boku, porzucona, ponieważ pan zajął się psem. Nie wie, co z sobą po­ cząć. Potem pan wita grubą gospodynię i fertyczną kelnerkę, wreszcie przysiada się do towarzystwa gra­ jącego w karty.

              Pan jest trochę podniecony? — pyta ktoś zło­ śliwie.

Pan wzrusza ramionami.

              Powiedz mi pan, co robić w tej przeklętej dziu­ rze? Oświeć mnie pan z łaski swojej. Nigdy nie pi­ łem w stolicy. Co jednak robić tutaj, między tymi kiełbasami i kiszkami, między tym piwskiem i fają?!

Pan robi kilka niezdecydowanych ruchów i kiwa ręką w stronę swej towarzyszki.

              Przedstawiam wam piękną Elzę, uroczą Elzę. No, siadaj, do licha, siadajże! możesz nam asystować, co? Panowie pozwolą?

Maria wychodzi. Jest wieczór, w oknach błyszczą światła. Czerwone, nie otynkowane domy biegną rów­ niutko, a ulica Wolności jest zupełnie taka sama jak ulica Sw. Marcina. I tu, i tam jest na rogu knajpa, i tu, i tam ryczy radio.

W pokoju na stole, na pluszowej serwecie w czer­ wone róże, leży list. List. Maria zaczyna dygotać. Ogromne litery, ukochane pismo. Usiłuje stać prosto i z daleka, lecz nagle pada na kolana i dotyka czołem sztywnej koperty.

Wstaje, ponieważ słyszy kroki. Wchodzi pani Go- lombkowa w swym niebieskim fartuchu, w oparach wonnej kawy. Dźwiga tacę, zastawioną garnuszkami.

              Na, nie widzieli to pani swego listu? Niepraw­ daż? — pyta swym dialektem.

Maria kiwa głową.

Tej nocy nie śpi. List leży na ciemnej serwecie, wi­ dać go, bieleje w ciemności. Jest to coś z wielkiego szerokiego świata. Gruba, sztywna, piękna koperta. Ręce Kazimierza dotykały tej koperty. Wciśnięta w kąt kanapy, Maria nie odejmuje oczu od białego kwadratu papieru.

Pani Golombkowa budzi się wśród nocy przestraszo­ na. Ktoś mówi, ktoś szepcze gorączkowym szeptem... Pani Golombkowa narzuca suknię, wsuwa nogi w pan­ tofle i drżąc z zimna i strachu, podchodzi do drzwi lo­ katorki. Jest ciemno. Jest cicho. Uspokojona pani Go­ lombkowa wraca do łóżka. Ogromna pierzyna kryje w sobie tak błogie ciepło. Westchnąwszy nad bied­ nymi ludźmi, nad biednymi duszami, które nie za­ znają błogości snu i ciepła, pani Golombkowa za­ sypia.

2le się dzieje jednak w odnajętym pokoju; okropna

noc nie ma końca. Wszystkie pomarłe sprawy, wszyst­ kie klęski i zawody, których taka mnogość jest w ży­ ciu samotnych kobiet, wstają nagle z martwych i od­ żywa ich dawne oblicze, ich wstyd i żałość. Lat trze­ ba, lat, aby zdusić je w sobie, aby zasypać je pyłem niepamięci, wyrzeczeń i zaparcia, trudu i łez, aby prze­ klęte serce opancerzyć zimną stalą nieczułości.

...Wszystko to było kłamstwem... Nigdy już... ni­ gdy już...

Ale oto cudza, namiętna wola przebiega w poprzek tym planom. Bezcenna waga rozmów, wypowiedzeń się najbliższych, bezcenna waga tego, że się widzi znów barwę i wdzięk rozkwitającego kwiatu, ciepło słońca, wymowę muzyki. Bezcenna waga tej „ręki na głowie”, której wszystkie kobiety tak łakną, a często umierają, nie zaznając jej nigdy.

Pani Golombkowa wzdryga się niespokojnie przez sen, słyszy cichy płacz. Budzi się zupełnie, wysuwa głowę spod pierzyny; słyszy teraz wyraźnie płacz w odnajętym pokoju. Lecz nie nakłada już sukni i nie śpieszy pod drzwi, zdjęta dziwnym poszanowaniem dla cudzego cierpienia. Czeka świtu.

Jest jeszcze ciemno, gdy dom zaczyna się poruszać, żyć. W sionkach i kuchniach, w czterech mieszka­ niach na parterze, na pierwszym i drugim piętrze snu­ ją się ciche, człapiące kroki. To kobiety wstają pierw­ sze, aby wyprawić mężczyzn do roboty, dzieci do szkoły. Słychać stękanie, gdy ciężkie kubły węgla dźwigają z komórek podwórzowych po schodach, dźwięk drzwiczek kuchennych, szum wody w kranach i bezustanne człapanie w jedną i drugą stronę. Ileż wiorst dziennie przemierzą tak swymi stopami w przy­ deptanych pantoflach!

W kuchniach na płytach leżą cienko pokrajane, su­ che plastry chleba. Naciera się je potem czosnkiem i cieniutko smaruje smalcem. Po dwie kromy tego

chleba i blaszankę kawy dostają mężczyźni do roboty.

U państwa Fiolka, w mieszkaniu nr 2, rozlega się głos komendy. To Gliwice o godzinie 7 nadają gimna­ stykę ranną. Nikt nie wykonuje ćwiczeń, lecz ten głos, urywany, krótki, mocny, zda się podcinać batem. Pan Fiolka wstaje pierwszy i podrygując śmiesznie w swych jegerach, rozpala ogień. Zanim pójdzie do biura, rozpali ogień, zaparzy kawę, zbiegnie po mleko i nanosi węgla na górę. — Żona moja słabuje dziś — tłumaczy sąsiadkom.

W istocie chce łagodzić ostry spór między panią Fiolka starszą (matką) a panią Fiolka młodszą (żoną). Żona jest delikatnym, chorym stworzeniem, a matka wymaga od niej tak wiele I Pamięta ją zawsze jako młodą, łagodną i śliczną dziewczynę — „słodkie dziew­ czę z Wiednia", które oddało swe serce jemu, panu Fiolce, nie bacząc na skromne jego stanowisko. Za­ wsze to tylko pamięta i nie widzi pożółkłej twarzy, zapadniętych oczu i wychudłych rąk swej żony. Uro­ dziła mu troje dzieci, i jedno po drugim niemowlę umierało. Zeszłego roku pan Fiolka dostał nadpro­ gramową robotę w pewnym banczku i w uniesieniu wziął wspaniały aparat lampowy na raty. Lecz praca ta raptem trwała tydzień: banczek ogłosił upadłość, a dyrektor zwiał. Pan Fiolka został z aparatem i dłu­ gami.

Leżąc w łóżku żona jego rozmyśla o sposobie przy­ gotowania całodziennego „życia" za sumę 1 zł. Dziś dopiero 18, a oni już wydali wszystko! Pan Fiolka za­ ręcza, że dziś wyprosi zaliczkę. Tylko ten dzień, ten jedenl Powtarza się to zresztą przy końcu każdego miesiąca. Pani Fiolka starsza ma powód do obrazy, do gniewnych peror i sprzeczek. Jej syn powinien był ożenić się z pieniędzmi — oto wszystko.

Ekspres z poczty wali do drzwi pani Golombkowej i wręcza list. Znów list? Pani Golombkowa bierze ten

list przez fartuch i stoi niezdecydowana. Wydaje się jej, gdy patrzy na te listy nie rozpieczętowane, że ktoś z bardzo daleka krzyczy i nawołuje.

Puka do drzwi i wchodzi ze swym uśmiechem roz­ weselającym, lecz prędko uśmiech ten zastyga w gry­ mas przestrachu. Lokatorka siedzi wtłoczona w kącik kanapy — nie myła się, to i nie czesała? Srogie jej oczy leżą na listach, a około ust wyżłobiły się dwie linie — dwie zmarszczki. „Jakby się stara zrobiła" — myśli pani Golombkowa. Kładzie list jakby nigdy nic i zaczyna się krzątać.

              Może ciepłej wody do mycia? Może zmienić ręcznik, ja, nieprawdaż?

Przynosi wodę, zmienia ręcznik, naparza kawę. Jej codzienna, szara suknia i błękitny fartuch są niepo­ szlakowanie czyste. Kok wątłych cieniutkich włosów jest mocno skręcony na czubku głowy, żeby „zaś" żaden kosmyk nie śmiał wisieć koło twarzy. Wypro­ stowana niby świeca, w szczelnie opiętym fartuchu, pani Golombkowa wygląda jak żandarm, lecz w jej małych załzawionych oczkach błyszczy życzliwość i troska.

Krzątając się tak, zaczyna rozmowę. O czym może mówić pani Golombkowa? Wybiera sprawy codzienne, co to nikogo boleć nie mogą. Właśnie o pani Fiolka,

o              rodzinie bezrobotnych na parterze, o pannie Elzie na drugim piętrze. Mówi też o swoich córkach, których miała pięć, o synach, których miała sześciu. Za każdą córką szykowała od maleńkości wyprawę w wielkim kufrze. Pomaleńku, powoli —• tu prześcieradło, tu po­ szewka, to znów ręcznik i serweta. Sama to szyła, sa­ ma to rozszywała wstawkami i ozdabiała napisami. Wieczorami darła pierze na pierzyny i poduszki, a także codziennie po południu uczyła dzieci po swo­ jemu, na swoich elementarzach i książce do nabożeń­ stwa — żeby zaś całkiem się nie oszwabili, nie zniem­

czyli. Bo w szkole nikt nie śmiał słowa powiedzieć po polsku.

Córki wydała za mąż, synowie porozpraszali się po świecie — ale i tu jeszcze nie koniec. Zawsze na czło­ wieka jeszcze coś czeka, zawsze jeszcze coś jest do roboty. Jedną córkę mąż rzucił z dwojgiem drobnych dzieci, drugiej — mąż umarł. Pani Golombkowa je wspomaga. Po dawnemu szyje — dla wnucząt, i po dawnemu w palcach jej bezustannie migają druty do robienia pończoch.

Tylko wieczory ma już dla siebie: nakłada okulary i czyta. Takiego smaku do czytania nabrała, a światła żal. Książki bierze z czytelni ludowej.

Tu wtrąca lokatorka, że w książkach opisują nieraz dzielne kobiety, które same ratują majątek rodowy. Taka kobieta dobiera sobie wierną służbę, zawsze się znajdzie także stary, oddany rządca. Ale rzadko kie­ dy opisują w książkach taką sprawę, jak się wychowa jedenaścioro dzieci bez majątku i jak się jeszcze na starość pracuje na wnuki i — hal ha! hal — nabiera się jeszcze smaku do czytania...

Ale pani Golombkowa nie rozumie, co lokatorka chce przez to powiedzieć. Przy tym już zrobiła swoje:' lokatorka umyła się, uczesała i wypiła kawę.

              Nie zechcą to pani przejść się po mieście? To bym tu zaś sprzątnęła pokój?

Znów te domy z czerwonej cegły, znów te jednako­ we ulice, na których rzuca się w oczy nadmiar knajp. Przeklęcie przewidujący człowiek postawił te czerwo- ae domy na czarnej ziemi, okna zaopatrzył w ciemno pomalowane, wielkie ramy: aby zaś deszcz nie prze­ ciekał do izb, zaopatrzył je w wewnętrzne obrzydliwe rynny i zbiorniki wody. Ogromne towarzystwa kopal­ niane budowały te domy „dla swoich”, tworząc całe osady, całe miasta. Wiadomo było z góry, dla kogo się buduje — w izbach nie stawiano pieców. W zimie cała

rodzina bytuje w kuchni, drzwi do izby mieszkalnej są zamknięte. Ściany są zielone od wilgoci. Oto. na co potrzebne są pierzyny, olbrzymie pierzyny.

Z niewygasających pieców-olbrzymów bucha pożar aż na środek ulicy. Potworne, żelazne ramiona dźwi­ gów chwytają żelastwo zwalone na kupę i z hukiem rzucają je w inne miejsce. Dymy zasnuwają niebo —' dymy stykają się z ogromnymi hałdami kopalni cyn­ ku, z czarnymi hałdami kopalni węgla. Z pokolenia na pokolenie ludzie tu żyją, z pokolenia na pokolenie dziedziczą pracę i izby w czerwonych domach. Nie są to przecież nory, można żyć. Lecz niepodobna roz­ wijać się i kształtowaćl Droga ich jest już wytyczona.

Panna Elza przechodzi przez ulicę ufryzowana i u- śmiechnięta zalotnie. Ach, nie wierzcie uśmiechowi Elzy! Jej ojciec jest bezrobotnym, jej starszy brat sie­ dzi za przemytnictwo, w domu jest jeszcze czworo drobiazgu. Ten uśmiech, ten fałszywy gronostaj, ten kapelusz z piórkiem są środkami reklamy, niejako narzędziami pracy. Elza ufa, że to jej pomoże do po­ znania i zdobycia kogoś, kto sprawi ten cud, iż ona dostanie pracę.

Dziś od rana demonstrowali bezrobotni przed gmi­ ną. Wyszedł urzędnik i powiedział, że zasiłki wkrót­ ce będą wypłacone. Może za kilka dni, może już jutro? Rozeszli się pomrukując — nikt nic nie poradzi, trzeba czekać.

Kobiety zaraz pobiegły z garnkami do kuchni Miło­ sierdzia po zupę. Biegną żwawo, a wracają ociężale. Wraz z tym dzbankiem dymiącej zupy dźwigają wiel­ ką zgryzotę. Oto już tak skapiały, zbiedniały, zeszły na psy, że nie rozpalają ogniska w swoich kuchniach, nie warzą strawy, a jak żebraczki stoją w kolejce przed kuchnią Miłosierdzia. Chłopy ich, co ano pójdą po owe zasiłki, wracają klnąc i złorzecząc. Był prze­ cież kopaczem, ładowaczem, ślusarzem — a teraz jest

dziadem. Toteż pochody bezrobotnych upstrzone są lapidarnymi napisami: chleba i pracyl pracy i chlebal Na nic się nie zda wykupienie karty cyrkulacyj- nej — po tamtej stronie granicy taka sama bieda, jeszcze większe tłumy bezrobotnych, jeszcze więcej napisów i demonstracji.

Pani Fiolka starsza, obrażona, wyszła z domu. Nie zważając na te dąsy młodsza pani Fiolka przyrządza obiad: kości na zupę — 40 groszy, kasza — 25, kar­ tofle — 20, włoszczyzna 10. To samo będzie na kola­ cję, należy tylko dokupić chleba. Wstyd jej było ro­ bić te zakupy. Przypomina sobie jednak kobiety z garnkami pod kuchnią Miłosierdzia i czuje się po­ krzepiona. Nastawia więc radio i małe mieszkanko zapełnia się dźwiękami — achl — ,,Nad modrym Du­ najem" I

Z kością w ręku pani Fiolka nieruchomieje nagle. Porywające, słodkie tony kołyszą się, wznoszą, wabią i przenikają na wskroś. Słucha w skupieniu, ze łzami w oczach, z uśmiechem zachwytu na ustach. Biegnie do szafy i wyciąga z pamiątkowego pudła kwiat — różę z zaręczynowej swej sukni — cudowną, atłasową różę. Co za piękny dzień był wtedyl Wirowała w obję­ ciach pana Fiolki w małej sali winiarni na przedmieś­ ciu Wiednia — wśród okrzyków i oklasków przyja­ ciół.

Staje przed lustrem z kwiatem przy piersi. Kwiat już jest stary, pognieciony i bez blasku świeżości, lecz bardziej zmięta i bez blasku jest twarz pani Fiol­ ka. — O Jel — szepce, nagle puszcza różę i charakte­ rystycznym ruchem chwyta za serce... — O Jel... — Uczuwa ból, przysiada na brzeżku krzesła. Lecz wpTędce wstaje, chowa różę i zaczyna przyrządzać obiad.

Radio grzmi w dalszym ciągu. Gwałtowny bełkot cudzoziemskiej mowy, słodki płacz skrzypiec i tajem­

niczy haft tonów fortepianowych, okropne trele pry- madonny i komunikat giełdy — wszystko to tłucze się

0              białe sprzęty kuchenki, o paradne sprzęty świą­ tecznego pokoju, o garnki i rondle.

Między miastem a terenem hut, jak łącznik na dro­ dze, wyrósł mały ogród. Kilkadziesiąt kroków wszerz

1              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin