Ingmar Bergman - Niedzielne dziecko.pdf

(360 KB) Pobierz
tytuł: ” Niedzielne dziecko”
autor: Ingmar Bergman
przełożyła: Halina Thylwe
Prószyński i S-ka
Warszawa 1994
* * *
I
Pamiętam, że stosunek babci i wuja Carla do naszego domu letniskowego był wyjątkowo
krytyczny, ale z różnych powodów. Wuj - choć uchodził za lekko pomylonego, wiedział
niejedno - stwierdził, że nie jest to żaden dom, willa też nie, a już z całą pewnością nie da
się tego nazwać mieszkaniem. Ów fenomen architektury można byłoby ewentualnie uznać
za kompozycję poustawianych obok siebie i jedna na drugiej czerwonych skrzyń.
Zdaniem wuja przypominał trochę gmach Opery Sztokholmskiej.
A więc kilka pomalowanych na czerwono skrzyń z białymi węgłami, ozdobionych tu i
ówdzie białymi gzymsami. Na parterze okna wysokie i przewiewne, na piętrze takie jak w
pociągu - szczelne, ale za to nieotwieralne. Dach kryła zniszczona, połatana papa. W
czasie ulewnego deszczu woda spływała po ścianie górnej werandy do pokoju mamy.
Tapeta w kwiaty była w tym pokoju odklejona i odstawała. Owa zbieranina skrzyń
spoczywała na dwunastu głazach. Między jej dolną częścią a nierównym, wyboistym
podłożem powstała w ten sposób mniej więcej
siedemdziesięciocentymetrowa przestrzeń. Poniewierały się tam siwe, omszone drwa,
stare wiklinowe krzesła, trzy zardzewiałe garnki o niezwykłych kształtach, kilka worków
cementu, łyse opony samochodowe, blaszana wanna ze zdezelowanymi sprzętami
kuchennymi, sterty związanych drutem gazet. Zawsze się tam wyszperało coś ciekawego.
Włażenie pod dom było wprawdzie zabronione, matka obawiała się chyba, że się
pokaleczymy zardzewiałymi gwoździami albo, że zwali się na nas cały ten kram, ale…
Przybytek, czy jak to nazwać, zbudował pastor zielonoświątkowców, Frithiof Dahlberg.
Chciał zapewne przebywać jak najbliżej swojego Boga i Pana. Dlatego obrał sobie
miejsce górujące nad Dufnas.
Kupił taras pod skałą i oczyścił grunt. Najprawdopodobniej pastor Dahlberg myślał, że
Pan, doceniwszy jego zamysł, ześle nań i jego synów wiedzę o sztuce stawiania domów,
której im nie dostawało. Czekając na inspirację, wzięli się do pracy. Po pięciu latach
najróżniejszych przeciwności losu, w czerwcu 1902 roku, dzieło pastora było gotowe.
Podziwiający przybytek członkowie zboru doszukali się w nim pewnych podobieństw do
arki Noego. Noe też nie był cieślą, tylko - dokładnie rzecz ujmując - odrobinę
zapijaczonym szyprem barki kursującej po Eufracie, a dzięki wiedzy jaką dał mu Pan,
zbudował pojemną łódź, zdolną przetrzymać znacznie dotkliwsze ciosy niż te, na które
mogła być narażona skromna siedziba pastora Dahlberga.
Niektórzy wierni uważali, że górna południowa weranda ze szczodrym widokiem na
dolinę, rzekę i wrzosowiska jest odpowiednim miejscem na oczekiwanie sądu
ostatecznego, kiedy to nad granie opodal Gangbro i Basny przyszybują anioły Apokalipsy.
1
Tuż poniżej siedziby głównej niezmordowany pastor wzniósł rzadkiej urody szeregowiec.
Składał się on z siedmiu cel, przykrytych jednym dachem. Do każdej prowadziły
nieszczelne zielone drzwi. Przypuszczalnie przemieszkiwali tutaj goście, kilka dni, a może
tygodni, by wspólną modlitwą i pieśniami umocnić się w swej i tak już niezachwianej
wierze.
Szeregowiec, niekonserwowany i nieremontowany, mocno podupadł i służył obecnie za
siedlisko flory i fauny. Podłogę bujnie zaległa trawa, z okna wychylała się brzoza. Lewe
skrzydło objął w posiadanie troskliwy borsuk Einar z rodziną, w innych celach grasowały
leśne myszy. Na jakiś czas pokoik z brzozą przywłaszczyła sobie sowa, ale się niestety
stamtąd wyprowadziła. W najobszerniejszym pomieszczeniu harcowały półdzika ruda
kocica o złośliwym pysku i sześcioro potomstwa. Tylko matka nie bała się zbliżyć do tej
bestii. Miała szczęśliwą rękę do kwiatów i zwierząt i broniła naszej menażerii przed
wszelkimi zakusami Maj i Lalli, które zajmowały dwie środkowe cele. Lalla prowadziła
kuchnię, a Maj była dziewczyną do wszystkiego po trochu. Więcej o nich potem.
Całości dopełniał przesadnie duży, walący się wychodek, którego surowe, niemalowane
ściany pyszniły się na skraju lasu. Było w nim miejsce dla czterech osób; z nieoszklonego
okienka w drzwiach roztaczał się wspaniały widok na Dufnas, na skrawek zakola rzeki i
na kolejowy most. Otwory różniły się wielkością: mały, mniejszy, malusieńki i tyciuteńki.
W
tylnej ścianie, na dole, znajdowała się niewielka klapa, teraz rozchwierutana i nie do
zamknięcia. Ilekroć Maj i Linnea wpadały do wychodka na krótką pogawędkę i małe
siusiu, pobierałem z bratem najwcześniejsze nauki z kobiecej anatomii. Patrzyliśmy i
zdumiewaliśmy się. Nikt ani pomyślał o łapaniu nas na gorącym uczynku. Nigdy nie
przyszło nam do głowy studiować od dołu ojca, matkę czy opasłą ciotkę Emmę. Nawet w
pokoju dziecinnym obowiązuje niepisane tabu.
Umeblowanie przybytku było heterogeniczne. Pierwszego lata matka załadowała cały
wagon sprzętami nie od pary, pochodzącymi z plebanii w mieście. Babcia dorzuciła to i
owo ze strychu i piwnicy w Varoms. Matka dumała i planowała, uszyła zasłonki, utkała
dywan i okiełznała tę cudaczną zbieraninę najróżniejszych, wzajem sobie nienawistnych
elementów, tworząc harmonijną całość. Pokoje, tak jak je pamiętam, tchnęły
przytulnością. Właściwie w tym osobliwym dziele pastora Dahlberga czuliśmy się lepiej
niż w wielkopańskim, wysmakowanym Varoms babci, położonym kwadrans drogi
piechotą przez las.
Wspomniałem na początku, że wuj Carl dosyć krytycznie oceniał “tę melinę, która nie jest
domem”. Babcia też nie była zachwycona, ale z innych powodów. Maminą decyzję
wynajęcia majstersztyku Dahlberga uważała za cichy, acz oczywisty bunt. Latem
przywykła do obecności dzieci. Dlatego tolerowała odwiedziny zięciów i synowych. Tego
lata urzędowała w Varoms z wujem Carlem, który z różnych przyczyn, zwłaszcza
finansowych, nie mógł się nijak temu przeciwstawić. Wujowie Nils, Folke i Ernst
wyjechali z rodzinami do zagranicznych kurortów. Tak więc babcia została z wujem
Carlem i dwiema podstarzałymi służącymi, Siri i Almą, które niechętnie ze sobą
rozmawiały, mimo że pracowały razem przeszło trzydzieści lat. Lalla, też z babcinego
sztabu, nieoczekiwanie doszła do wniosku, że mama potrzebuje wszelkiej możliwej
pomocy, i na początku czerwca przeniosła się do Dufnas, gdzie w prymitywnych
warunkach wyczarowywała przepyszne klopsiki i
niezrównane pieczone szczupaki. Lalla znała mamę od jej młodzieńczych lat i była wobec
niej niezłomnie lojalna, owa lojalność budziła jednak strach. Matka właściwie nikogo się
nie bała, ale zdarzały się dni, kiedy nie miała odwagi wejść do kuchni, by spytać Lallę, co
upichci na obiad.
2
Podwórko było okrągłe i wyżwirowane, pośrodku widniała kolista plama trawy ze
szczątkami przerdzewiałego zegara słonecznego. Przed kuchnią panoszyła się imponująca
plantacja rabarbaru, a wszystko razem opasywała nieco zmierzwiona, jeszcze nie ścięta
łąka, której jakieś sto metrów dalej kładły kres nadwątlony płot i ściana lasu. Las, gęsty i
zaniedbany, podpełzał stromym zboczem pod skałę, urwisko pochylało się trochę, co
podczas burzy mściło się echem. Szaro-różowa góra kryła w sobie głęboką grotę, możliwą
do zdobycia po śmiertelnie niebezpiecznej wspinaczce. Nie wolno się było do niej zbliżyć,
dlatego nęciła. Górę okalał płytki kamienisty potok; wijąc się wzdłuż naszego płotu,
niknął
gdzieś pod polami, by na północ od Solbacki połączyć się z rzeką. Latem prawie
całkowicie wysychał, wiosną rwał, zimą szemrał mrocznie i niespokojnie pod cienkimi
powłokami szarego lodu, a w porze jesiennych deszczów śpiewał wysoko, niejednostajnie.
Woda była czysta i zimna. W zakolach tworzyły się głębokie bajorka, raj dla strzebli,
czegoś w rodzaju uklei, świetnej przynęty na sznury haczykowe do wędkowania w rzece
lub Svartsjon. Na zboczu opodal porośniętej poziomkami ziemnej piwniczki marniał
sędziwy sad, wciąż rodzący sercówki i jabłka. Stroma leśna ścieżka prowadziła do
Berglundów, właścicieli największego gospodarstwa w Dufnas. Stamtąd braliśmy mleko,
jaja, mięso i inne niezbędne wiktuały.
Wąska dolina, urwiste skały, puszcza, rwący potok, pagórkowate pola i głęboko
wrzynające się w parów koryto rzeki, posępnej i zwodniczej, wrzosowiska i granie
stanowiły krajobraz mało romantyczny, dramatyczny i niepokojący. Natura nie była ani
życzliwa, ani zbyt szczodra. Owszem, rosły tam poziomki, konwalie, zimoziół, słodkie
leśne dary lata, ale skąpo, rozważnie. Kaskady kolczastych malin, burze ogromnych, ostro
pachnących paproci na stokach, miliony pokrzyw, umarłe drzewa, wiatrołomy, głazy
porozrzucane przed wiekami przez olbrzymów, trujące bezimienne grzyby o
napawających strachem właściwościach.
Przez dziewięć letnich miesięcy mieszkaliśmy w dahlbergowym przybytku, który
przycupnął
pod urwiskiem opodal puszczy, opanowującej stopniowo łąkę i malutki trawnik. Gdy z
południowego wschodu nadciągała nawałnica i od rozległych wrzosowisk za rzeką gnał
wicher, sklecone do kupy czerwone skrzynie trzeszczały, w nieszczelnych oknach
gwizdało i zawodziło, a zasłony wydymały się złowieszczo. Jakiś admirator dzieci
wmówił im, że sprzyjający podmuch uniesie Dahlbergówkę w powietrze i posadzi ją na
skale. Razem z rodziną Bergmanów, z leśnymi myszami i mrówkami. Tylko mieszkańcy
szeregowca, borsuk Einar, Lalla, Marta i Maj mieli wyjść z tego cało. Nigdy do końca w
to nie wierzyłem, ale kiedy zrywała się straszliwa wichura, skwapliwie wskakiwałem do
łóżka Maj i prosiłem, by czytała mi coś z “Allt for Alla” lub z “Allers Familjejournal”.
Już wtedy miałem kłopoty z rzeczywistością. Granice były zamazane i wyznaczali je
dorośli.
Widziałem i słyszałem: tak, oczywiście, to jest niebezpieczne, a to bezpieczne. Nie ma
Zgłoś jeśli naruszono regulamin