Graham Greene - Sedno sprawy.pdf

(1117 KB) Pobierz
Le pécheur est au coeur même de la chrétienté…
Nul n’est aussi compétent que le pécheur en
matière de chrétienté.
Nul, si ce n’est le saint.
CHARLES PÉGUY
Księga pierwsza
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Wilson siedział na balkonie hotelu. Różowe kolana oparł o żelazną balustradę. Była niedziela.
Dzwon katedry wzywał na ranną mszę. Po drugiej stronie Bond Street tkwiły w oknach
gimnazjum młode Murzynki w granatowych szkolnych bluzkach, próbując bezskutecznie ułożyć
w fale włosy skręcone jak druciane sprężyny. Wilson gładził młodzieńczy zarost i dumał
czekając na gin z piołunówką.
Siedział patrząc na Bond Street, z twarzą zwróconą ku morzu. Jego bladość zdradzała, że
niedawno zszedł na ląd; dowodził tego także brak zainteresowania pensjonarkami z przeciwka.
Był niby luźna wskazówka barometru, stojąca wciąż jeszcze na »Pogodzie«, podczas gdy jej
towarzyszka dawno przesunęła się ku »Burzy«. Czarni kanceliści sunęli pod balkonem w
kierunku kościoła, ale ich żony w jaskrawych popołudniowych sukniach – błękitnych i
wiśniowych – nie budziły zainteresowania w Wilsonie. Był na balkonie sam, nie licząc
brodatego Hindusa w turbanie, który już przedtem próbował mu wróżyć. Ani godzina, ani dzień
nie nadawały się dla białych ludzi; znajdowali się z pewnością na plaży, o osiem kilometrów
stąd, ale Wilson nie miał samochodu. Czul się nieznośnie samotny. Po obu stronach szkoły
blaszane dachy schodziły ku morzu. Karbowana blacha nad głową Wilsona dzwoniła i zgrzytała,
kiedy lądował na niej sęp.
Ukazało się trzech oficerów marynarki handlowej z konwoju, który stał w porcie. Zostali
momentalnie otoczeni przez małych chłopców w szkolnych czapkach, których monotonna
paplanina dochodziła słabo do uszu Wilsona niby wierszyk dziecinny: – Pan kapitan chcieć zyk,
zyk, moja siostra ładna dziewczynka nauczycielka, pan kapitan chcieć zyk zyk. – Brodaty
Hindus marszczył się nad jakąś zawiłą kalkulacją na odwrocie koperty – horoskop czy koszty
utrzymania? Kiedy Wilson znów spojrzał na ulicę, oficerowie już sobie wywalczyli przejście, a
chłopcy roili się wokół samotnego marynarza: poprowadzili go triumfalnie w kierunku burdelu
opodal posterunku policji, niby do ochronki.
Czarny boy przyniósł gin. Wilson ciągnął go powolutku, bo nie miał nic lepszego do roboty,
chyba wrócić do swego dusznego, brudnego pokoju i czytać powieść albo wiersze. Wilson lubił
wiersze, lecz pochłaniał je skrycie jak narkotyk. „Skarbczyk poezji” towarzyszył mu wszędzie,
ale zażywał go nocą, w małych porcjach – szczypta Longfellowa, Macaulaya, Mangana.
Powiedz, jak roztrwoniłeś skarbiec twego ducha,
Jak cię przyjaźń zdradziła, miłość oszukała…
Miał gust romantyczny. Na pokaz trzymał Wallace’a. Namiętnie pragnął niczym nić odróżniać
się zewnętrznie od innych ludzi: nosił wąsy niby krawat klubowy – był to najwyższy
współczynnik pospolitości – ale zdradzały go oczy, psie oczy, oczy setera, żałośnie skierowane
ku Bond Street.
– Przepraszam – odezwał się jakiś głos – czy pan Wilson?
Spojrzał na mężczyznę w średnim wieku, ubranego naturalnie w szorty khaki, z wychudzoną
Zgłoś jeśli naruszono regulamin