Thomas Berger - Żyć, nie umierać.pdf

(1527 KB) Pobierz
Thomas Berger, urodzony w 1924 roku w Cincinnati, to znakomity pisarz, ceniony
zarówno przez krytyków literackich, jak i przez czytelników. Jego twórczość znana jest
polskiemu czytelnikowi m.in. z cyklu powieści Wariat w Berlinie, inicjującego słynną
tetralogię o Carlo Reinharcie, bohaterze bezbronnym wobec
agresywności współczesnego świata; ze wspomnień Jacka Crabba, żywej kroniki
Dzikiego Zachodu (Mały
Wielki Człowiek, Powrót Małego Wielkiego Człowieka); z opowieści o
małomiasteczkowej Ameryce lat
trzydziestych (Wielka draka); ze wspaniale opowiedzianej legendy o królu Arturze (Artur
Rex); oraz parodi
klasycznego dreszczowca szpiegowskiego (Czyli nigdzie).
Thomas Berger
ŻYĆ, NIE UMIERAĆ!
Tłumaczył Tomasz Bieroń
ZYSK I S-KA
WYDAWNICTWO
Tytuł oryginału VITAL PARTS
Copyright © 1970 by Thomas Berger
Ali rights reserved
Copyright © 2004 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j.,
Poznań
Opracowanie graficzne seri i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Redaktor serii Tadeusz Zysk
Postaci i zdarzenia w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych
osób, żyjących lub
zmarłych, jest przypadkowe i nie zamierzone przez autora.
Wydanie I ISBN 83-7298-238-4
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl
Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA” 45-301 Opole, Małopolska 18
Mojemu przyjacielowi i wydawcy, Richardowi W. Baronowi
Reinhart wysupłał się z frotowego szlafroka i powiesił go na drzwiach łazienki za
wyszywaną metkę („Wielgas”, nazwa firmy wysyłkowej zaspokajającej potrzeby ludzi o
dużych gabarytach), zasłaniając tym
samym widoczny w lustrze komiczny i nieestetyczny obraz swej nagości.
Poczłapał do muszli klozetowej, umieścił swe wielkie pośladki na turkusowym pokrowcu
deski, wsparł
podbródek na dłoniach i przystąpił do przeglądu wybranych wydarzeń dnia, począwszy od
incydentu, do
którego doszło w porze lunchu w męskiej toalecie restauracji Gino’s.
Stojąc nad jednym z porcelanowych naczyń, przeczytał na-bazgrane długopisem tuż nad
chromowym
przyciskiem spłuczki wezwanie: „Make love not war i zrób to ze mną”, podpisane
„Chuck”. „PS: Jeśli jesteś zainteresowany, zostaw swój numer”.
Reinhart potoczył wokół nerwowym spojrzeniem i zobaczył tylko pewnego rzeczowego
jegomościa, który
wypłukał pod kranem okulary, otrzepał z wody i wytarł do sucha papierowym
ręczniczkiem. Założywszy
czarne plastikowe zauszniki, szerokości szpatułek, z powrotem na swoje miejsce,
nieznajomy obrzucił
Reinharta przenikliwym, surowym spojrzeniem. Reinhart postanowił huknąć go pięścią w
twarz, gdyby
okazał się nachalnym „Chuckiem”. A może ten człowiek żywił podejrzenia co do
Reinharta?
Okularnik zreflektował się podczas wychodzenia i, już w drzwiach, wsadził z powrotem
głowę pod dziwnym
kątem, aby spytać:
— Czy my się skądś nie znamy?
^Oo — pomyślał natychmiast Reinhart, złapany na przygotowaniach do oddania moczu
— no to pięknie”,
stwierdził jednak, z obrzydzeniem do siebie, że zamiast przyjąć postawę wrogości i
moralnego oburzenia,
czuje się słaby i pełen winy.
Domniemany pedryl zrobił dwa kroki wstecz i znalazł się z powrotem w ubikacji.
— Jasne, że tak: jesteś Reinhart. Bob Sweet. Chodziliśmy razem do ogólniaka.
Po paru drinkach Sweet uparł się, że postawi mu lunch. Reinhart nie jadł śniadania. Był
sporadycznym
odchudzaczem i korzystał z nadarzających się okazji, takich jak poranne nud-ności. Dwie
Krwawe Mary
szybko uderzyły mu do głowy. Patrząc na gładkie oblicze Sweeta, przypomniał sobie
trądzik z lat szkolnych.
Nie zostało po nim ani śladu, lecz był czas, że Sweet słynął ze swoich pryszczy.
Reinhartowi zrobiło się
nieznośnie smutno i zamówił kolejnego drinka w kolorze posoki. Sweet mówił o
interesach. Reinhart już od
dawna był świadom tego, że jego młodzieńcze marzenie o syntezie przedsiębiorczości i
kultury poszło w te
same diabły, co wysportowana sylwetka. Sweet umiał zarabiać pieniądze (z tego, co
mówił), był szczupły i
zakrztusiłby się swoim porterem na wzmiankę o Boskiej komedi . Do której Reinhart
zresztą nie zaglądał w
po-naddwudziestoletnim okresie od ukończenia studiów. Jednak Reinhart był również pod
kreską. Jeśli więc
można się było z kogoś śmiać, to nie ze Sweeta.
— Zupełnie przypadkowo mnie tutaj znalazłeś — powiedział Sweet, tak jakby Reinhart
go szukał; cóż, taki
styl miał ten człowiek sukcesu. — Czysty przypadek — powtórzył. — Zatkał mi się
gaźnik w comanche. W
przeciwnym razie jadłbym lunch w Nowym Jorku. — Słusznie podejrzewając, że Reinhart
nie do końca
zrozumiał, Sweet dodał: — W moim samolocie.
— Tak. Tłok na naszych lotniskach jest skandaliczny. Czekanie i załatwianie formalności
czasem trwa dłużej
niż sam lot.
— Nie załapałeś. — Sweet wycelował w niego zakrwawionym koniuszkiem noża do
steku. — Nie mówię o
komercyjnych przewoźnikach. Mam własny samolot.
— To rzeczywiście dobrze ci się powodzi. Własny aeroplan.
— Przepraszam cię, ale fachowcy nigdy nie mówią „aeroplan”, tylko „samolot”.
Posłuchaj pilota, jak następnym razem polecisz.
Reinharta z jakiegoś powodu uraziło, że został poprawiony, chociaż zdał sobie sprawę, że
każda dziedzina
ma swój żargon. Sweet, którego biznesowy radar był nastrojony na wykrywanie emocji
okazywanych przez
dowolnego interlokutora, podczas gdy na jego własnych rysach malowała się strategiczna,
z pozoru niczego
nieświadoma pewność siebie, postanowił szybko uśmierzyć ból:
— Nie bierz tego osobiście.
Zastosowany środek był niewłaściwy, aczkolwiek Reinhart potrafił docenić motywację,
która się za nim kryła.
Z pewnością wolał to, niż gdyby Sweet okazał się człowiekiem niewrażliwym na uczucia
innych. Jednak
właśnie ów akt, żeby się tak wyrazić, uprzejmej delikatności Sweeta, przypomniał
Reinhartowi o sprawie
znacznie poważniejszej niż rozziew pomiędzy doczesnymi osiągnięciami Sweeta a jego
własnymi.
Zerkając znad kurczaka z jarzynami w cieście, z którego skórki zielony groszek gapił się
na niego niby
wyłupiaste oko ropuchy, powiedział:
— Sweetie. — To szkolne przezwisko mimowolnie wyszło mu z ust. — Coś ci powiem,
Sweetie. Nie ma nic,
co nie byłoby osobiste.
— Mój Boże, już od lat nikt się tak do mnie nie zwrócił. Starzejemy się, Reinhart.
Reinhart oślepił wyimaginowanego gada widelcem, nadział nań trochę rzekomego
kurczaka, zaniósł go do
kontenera ust, umieścił tam, przeżuł i połknął to niepotrzebne przypomnienie, że w Gino’s
znośne są tylko
steki, lecz stek okazał się zbyt twardy dla wyjmowanego mostka Reinharta.
Przezwisko Sweetie magicznie otworzyło zasoby pamięci Reinharta. Nie dość, że Sweet
zajmował pierwsze
miejsce w klasie w kategorii najobfitszego trądziku, skutkiem czego powszechnie
uchodził za fanatycznego
onanistę, to jeszcze Sandy 0’Connel , mniejszy od niego chłopiec, podczas jakiejś utarczki
przy poidełku
uderzył go w klatkę piersiową i Sweetie, który miał wtedy ze czternaście lat, zgiął się w
pół i rozszlochał jak dziewczyna. Po tym wydarzeniu przez całe lata był częstym celem
ataków na obszar mostkowy, chociaż do
napastników w żadnym razie nie zaliczał się Reinhart, w którym bojące się własnego
cienia wymoczki
budziły raczej obrzydzenie niż sadyzm. Gdyby zadano mu pytanie: „No to co ma zrobić
kiepsko zbudowany
facet?”, odpowiedziałby: „Ćwicz mięśnie”, tak jak on to robił. W owych czasach Reinhart
nie kwestionował
amerykańskiej zasady samodoskonalenia, z tej prostej przyczyny, że w jego przypadku
zasada ta była
skuteczna. Sprowadź sobie hantle z Yorku, Pensylwania, używaj ich regularnie, a po kilku
latach staniesz się
muskularnym monolitem. Potem nie ćwicz przez parędziesiąt lat i pozwól, by wysoka
temperatura życia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin