Elizabeth A. Lynn - 01 - Wieża Strażnicza.pdf

(1897 KB) Pobierz
Elizabeth A. Lynn
znana też, jako:
Wieża Czat
redakcja:
Wujo Przem
=2012=
Kraina Arun jest wytworem fantazji. Między przedstawionymi tu ludźmi, zwyczajami i
wydarzeniami a światem rzeczywistym zachodzi podobieństwo czysto przypadkowe, choć
jest jeden wyjątek. Opisana tu sztuka cziri pod pewnymi względami przypomina aikido,
wschodnią sztukę walki wręcz, stworzoną przez mistrza Moriheiego Ueshibę. Jest to zabieg
celowy. Pisarze powinni pisać o tym, na czym się znają. Wdzięczna za otrzymaną wiedzę,
autorka uprzejmie dziękuje swoim nauczycielom.
1
2
Rozdział
1
Ogień trawił zdobytą twierdzę Tornor.
Ryke miał okopconą twarz i skórę zdartą na nadgarstkach za sprawą łańcucha. Łupało go
w skroniach. Gdy tak leżał na wewnętrznym dziedzińcu, nie odróżniał już wspomnień od
majaków. Nad zewnętrznym murem, gdzie minerzy Kola Istora wysadzili fragment
umocnień, dostrzegał kłęby dymu. Wyczuwało się silny swąd spalenizny. Z tyłu, w głównej
sali zamku, syczały płomienie.
Śmierć poniósł Athor, pan twierdzy. Padając na ziemię, Ryke widział jego brodę,
czerwoną od krwi z licznych ran. Półprzytomny z wysiłku, oczekiwał, że lada chwila mury
zamczyska zatrzęsą się i rozsypią z hałasem... Nic podobnego się nie wydarzyło. Ściany stały
na swoim miejscu, choć polegli wszyscy strażnicy dowodzeni przez Ryke'a. Zamarznięci na
bezdusznym śniegu, spoczywali pod bramą, której bronili do ostatka. Ryke wyobrażał sobie,
jak wiosną zjawiają się kobiety z wioski, żeby odkopać z roztopów ciała swych mężów i
synów.
Kręciło mu się w głowie. Potoczył się po kamieniu, rozmyślając, ilu jego towarzyszy
przeżyło i co Kol Istor zamierza z nimi zrobić... No i z nim. Pogodził się z tym, że zginie
razem z żołnierzami. Wciąż przypuszczał, że nie ujdzie stąd z życiem. Nie pragnął śmierci,
lecz trudno było rozbudzić w sobie chęć do życia, skoro odszedł Athor, została naruszona
równowaga sił i uległ zburzeniu dotychczasowy porządek rzeczy. Zastanawiał się, czy Kol
Istor zaciągnął go na dziedziniec i zakuł w kajdany, bo chciał wymierzyć mu przykładną karę.
Pod policzkiem czuł szorstki kamień. Zadrżał. Gdzieś z wnętrza warowni zbudowanej na
planie wielkiego prostokąta dobiegło gdakanie i głosy kobiet goniących za kurami. Zima
przyszła niedawno, przed dwoma tygodniami, więc nie przywykł jeszcze do chłodów. Tej
nocy nareszcie przestał padać śnieg. Nie, pomyślał w otępieniu. To było dwa dni temu...
3
Mimo dreszczy niekiedy przysypiał. Po przebudzeniu spróbował odtoczyć się na bok.
Ktoś kopnął go w żebra.
Podniósł wzrok. Doskonale widoczny na tle niebieskiego zimowego nieba, stał nad nim
Kol Istor: czarne włosy, czarna broda, okrągła, ogorzała twarz człowieka z południa.
– Właśnie ugaszono pożar – oznajmił lekkim tonem, jakby gawędził z przyjacielem, a nie
zakutym w łańcuchy i poniżonym wrogiem. – Te barany wolały podpalić kuchnię, niż się
poddać. – Przykucnął. Nosił kolczugę i długi miecz. Jego żelazny hełm wyglądał na stary
rondel. Śmierdział popiołem. – Ciepło ci?
– Lepiej się nie zbliżaj! – ostrzegł ktoś stojący za nim.
– Milcz! – Rosły, barczysty mężczyzna przewiercał Ryke'a swymi ciemnymi oczami,
jakby pojmany dowódca straży był kozą przeznaczoną na ubój. – Dzielnie walczysz –
powiedział. – Nie odniosłeś ciężkich ran, prawda? Nic oprócz porządnego guza. Padłeś
ogłuszony i to cię ocaliło. Żadnej złamanej kości. Jesteś młody. Powiodło ci się lepiej niż
twojemu panu.
Ryke usiadł powoli. Chętnie rzuciłby się na łotra, lecz tak osłabł, że nie zdołałby nawet
zakołysać ciężkimi żelaznymi kajdanami.
– Athor nie żyje.
Kol Istor zachichotał.
– Nie miałem na myśli starca, tylko młodego księcia.
– Errela? – Ryke zamrugał oczami. Dokuczliwy dym gryzł go w oczy. Od dwóch dni nie
spał, głowa mu ciążyła. Zgarnął trochę śniegu i przetarł twarz, usiłując zebrać myśli. Errel,
jedyny syn i dziedzic Athora, brał udział w łowach, kiedy przed pięcioma dniami pod
zamkiem zjawił się Kol ze zbrojnym hufcem. Errel dotąd nie wrócił. Tak Athor, jak i
dowódcy straży zakładali, że nic mu się nie stało, Również Ryke pocieszał się tą nadzieją. –
Nie dostaniecie go.
– Jest z nami. – Kol Istor wstał i dał sygnał swemu towarzyszowi. – Niech wstaje!
Mężczyzna zbliżył się i bezceremonialnie podźwignął Ryke'a grubymi łapskami. Oparty o
mur, Ryke poczekał, aż nogi przestaną mu dygotać. Kol przyglądał mu się z niewielkim
zainteresowaniem. Nie wyglądał na wybitnego wodza. W powszechnym mniemaniu wojna
przychodziła tylko z północy. Tam, wśród skał, narodziła się wojna, którą później
zahartowały kolejne starcia zbrojne. Chwilowo między Arunem a krajem położonym dalej na
północ, Anhardem-za-Górami, obowiązywało kruche zawieszenie broni. Athor z Tornoru,
zawsze na baczności przed najeźdźcami z Anhardu, puszczał mimo uszu docierające do
twierdzy pogłoski, powtarzane przez kupców z południa. Ci mówili o dowódcy najemników,
który rósł w siłę w Galbareth, krainie spokojnych farm i złotych łanów zboża. A jednak ten
człowiek wypowiedział wojnę zaprawionym w bojach żołnierzom Tornoru i zwyciężył.
– Bierzcie go! – zarządził Kol.
Przemierzyli dziedziniec i doszli do bramy. Ryke z trudnością poruszał się po śliskim
śniegu. Chłodny wiatr pomógł mu otrząsnąć się z otępienia. W jasnych promieniach słońca
żołnierze Kola przywracali porządek na zamku. Pod murem leżały w szeregu trupy. Wszyscy
w bojowym rynsztunku oprócz jednego nieszczęśnika w skórzanym fartuchu kucharza. Z
daleka nie dało się go rozpoznać...
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin