15 - Lin Carter, L. Sprague de Camp - Conan z Wysp).pdf

(799 KB) Pobierz
LIN CARTER
L. Sprague de Camp
CONAN OF THE ISLES
Przełożył
J.D.
CZĘŚĆ 15
redakcja:
Wujo Przem
(2013)
„…i w końcu, o Książę, stało się, że rebelia Asalanty została zdławiona i daremnym było
wskrzeszenie ze zbutwiałego prochu z archeońskiego grobowca ponurego cienia Xaltotuna.
Zawiodły nawet czarodziejskie moce Yah Chienga, żółtego czarodzieja z mrocznego i
demonami nawiedzanego Khitaju. I wtedy to Conan z Aquilonii złożył koronę i porzucił tron
najpotężniejszego królestwa Zachodu, zapuszczając się w nieznane, gdzie na zawsze zniknął z
ludzkich oczu.
KRONIKI NEMEDIAŃSKIE
1
Z głębiny dziejów, z zapomnienia,
gdzie jeszcze śpi pradawny stwór.
Cienie przybyły na milczenia skrzydłach,
szkarłatnych niczym piekieł trzewia.
„Proroctwo Epemitreusa”
1.
CZERWONE CIENIE
Król Conan siedział na sędziowskim tronie w sali sprawiedliwości. Za oknami błękit nieba
rozpościerał się nad pełnymi kwiatów ogrodami Tarancji, stolicy Aquilonii. Między niebem a
zielenią ogrodów wznosiły się wieże z białego kamienia, złote kopuły świątyń i pokryte
czerwoną dachówką dachy domów i pałaców. Na całym zachodzie hyboriańskiego świata nie
było piękniejszego i bardziej majestatycznego miasta.
Dobrze utrzymane ulice Tarancji roiły się od przechodniów. Tysiące kobiet i mężczyzn na
grzbietach koni, mułów i osłów, w lektykach, rydwanach lub wozach zaprzężonych w woły
bez przerwy podążało ku swoim celom. Po wodach Khorotasu krążyły lekkie łodzie
przypominające roje wodnych owadów. Dwadzieścia lat twardych, ale i rozumnych rządów
Conana Wielkiego uczyniło Aquilonię najpotężniejszym i najzasobniejszym krajem, jakiego
od zarania świata dotąd nie widziano.
Wewnątrz sali bogato ubrani szlachcice, dworzanie w jedwabiach i mieszczanie w jasnych
togach z oznakami cechów zawieszonymi na piersiach stali w milczeniu, podczas gdy król
wymierzał sprawiedliwość. Dzisiaj miało zostać rozpatrzonych kilka spraw o niezwykłym
znaczeniu, dlatego w sali sprawiedliwości znalazła się połowa wysoko urodzonych
Aquilończyków. Oprócz młodego Gonzalvia, wicehrabiego Poitain i jego ojca, starego
Trocero, jak zawsze szczupłego i wytwornego w szacie ze szkarłatnego aksamitu, byli tu
również hrabia Monaro z Couthen, baron Guilaime z Imiru, a także dostojny, śnieżnobrody
starzec – Dexitheus, arcykapłan Mitry.
Groźni wojownicy z królewskiego legionu Czarnych Smoków stali przy drzwiach i pod
ścianami, a słońce błyskało na ich hełmach uwieńczonych skrzydlatymi gestiami oraz grotach
włóczni.
Wszystkie oczy zwrócone były na podwyższenie, na którym dwa trony wynosiły się
ponad tłum. Poniżej gruby kupiec nerwowo miął w palcach fałdy swej szaty, podczas gdy
jego adwokat zawile tłumaczył coś patrząc na króla.
Conan z wysokości swego tronu spoglądał groźnie w dół na drżące strony sporu. W głębi
duszy czuł wstręt do tych nudnych, rozwlekłych i pełnych zawiłości spraw, z ich żałosnymi
kłamstwami, wyrachowaniem i powodującymi ból głowy komplikacjami. Jakże pragnął
2
cisnąć koroną w tłustą gębę tego chciwego głupca, potem wybiec z sali, ścisnąć udami boki
ogiera i pognać na całodzienne polowanie w północnych lasach!
Niech piekło porwie takie królowanie! – pomyślał. – To wysusza całą ikrę w ciele
mężczyzny, czyniąc go starym, gderającym nudziarzem, nie mającym dość krwi w żyłach,
aby zamachnąć się dwuręcznym mieczem. Bez wątpienia, po dwudziestu latach noszenia
korony prawdziwy mężczyzna ma prawo rzucić precz honory i tytuły i ruszyć ostatni raz ku
przygodom zbryzganym krwią, zanim Czas zetnie go swą nieubłaganą kosą.
Conan spojrzał ukradkiem na drugi, niższy tron, na którym siedział jego syn, książę Conn,
dziedzic królestwa Aquilonii. Młodzieniec miał dwadzieścia lat i przygotowywał się, by
przejąć koronę najpotężniejszego królestwa Zachodu. Stary król uśmiechnął się dyskretnie,
ujrzawszy znudzony, buntowniczy grymas na twarzy młodego Conna. Niewątpliwie ten
młodzik też marzył o tym, by zrzucić z siebie ciężką, paradną szatę i wyruszyć na polowanie
czy spędzić noc z dziewkami w nadbrzeżnej oberży. Wspomniawszy własną gorącokrwistą
młodość, Conan zachichotał w duchu.
Rzeczywiście, książę Conn był bardzo podobny do swego ojca. Miał takie same,
nachmurzone, ciemne brwi ponad oczyma pałającymi błękitnym ogniem. Taka sama była
smagła twarz z kwadratową szczęką, obramowana czarną grzywą przyciętą w kwadrat. Takie
samo było też krzepkie ciało o jędrnych muskułach napinających jedwab i aksamit na
szerokich ramionach oraz wysoko sklepionych piersiach. Syn Conana górował głową i
ramieniem nad wszystkimi mężczyznami w sali, wyjąwszy tylko swego tytanicznego ojca,
największego wojownika, jakiego świat znał kiedykolwiek.
Czas nie pokonał jeszcze króla Conana. Prawda, że wiele srebra błyszczało mu w gęstej,
czarnej grzywie i krótko przyciętej brodzie, która otaczała jego srogie usta i żelazne szczęki.
Ubyło mu też trochę ciała, co upodobniło go do wysuszonego starego wilka z północnych
stepów. Zimna ręka Czasu wyryła głębokie bruzdy na posępnym czole Cymmerianina i
pokrytych bliznami policzkach. Ciągle jeszcze niewzruszona żywotność wrzała wewnątrz
olbrzymiej postaci. Gorące ognie dawnych furii wciąż tliły się w jego oczach, a paraliżujący
uchwyt Czasu nieznacznie tylko nadwątlił siłę mocarnych dłoni, giętkość ścięgien i prężność
muskułów.
Conan siedział na srebrnym tronie tak, jakby dosiadał bojowego rumaka. Berło
sprawiedliwości trzymał niczym żelazną, bojową maczugę, mogącą unieść się w każdej
chwili i strzaskać czaszkę wroga. Bogata szata obwieszona klejnotami i złotymi łańcuchami
nie mogła ukryć bijącej od niego dzikiej, pierwotnej siły. Gdziekolwiek by nie był – na
hałaśliwej uczcie, w ciszy i kurzu biblioteki lub jedwabistym wnętrzu alkowy – ten posępny
barbarzyńca z mgłą okrytych pustkowi Cymmerii wszędzie przynosił ze sobą groźny nastrój
pola bitwy.
Minęło już ponad dwadzieścia lat od chwili, gdy zrządzenie losu oraz jego własna,
nieugięta wola wyniosły go spośród rzeszy bezimiennych awanturników na olśniewający tron
najpotężniejszego i najwspanialszego królestwa Zachodu.
3
Blisko pół wieku przeszło od tamtej nocy, kiedy to obdarty, szalony młodzik z zerwanym
łańcuchem w ręku wydostał się z hyboriańskiej zagrody dla niewolników, wyruszając w
drogę, która zaprowadziła go na najwyższy szczyt potęgi i chwały. Conan Cymmerianin w
bitwach i wojnach przemierzył pół świata, wyrąbując sobie krwawą ścieżkę przez tuzin
królestw, od burzliwych brzegów Oceanu Zachodniego, po mgliste doliny bajecznego
Khitaju.
Jako złodziej, pirat, najemnik, przywódca tajemnych bractw, generał armii kilku królestw,
Conan ryzykował życie zaznając wszystkich przygód, cudów i przyjemności, jakie tylko mógł
dać ten świat. Z ręki potężnego Cymmerianina ginęły demony, smoki i pełzające
okropieństwa z pradawnych wieków. Tysiące wrogów poczuło w trzewiach chłód jego ostrza.
Wojownicy w zbrojach, źli czarnoksiężnicy, wodzowie dzikich barbarzyńców i pyszni
królowie. Nawet wieczni bogowie uciekali czasami przed bojową furią Conana.
Jednak przygoda, która zaczęła się owego gorącego, wiosennego dnia tutaj, w sali
sprawiedliwości pałacu w Tarancji, osiem tysięcy lat po zatonięciu Atlantydy, a siedem
tysięcy lat przed powstaniem Egiptu i Sumeru, była najdziwniejszą i najbardziej niesamowitą
ze wszystkich, które do tej pory złożyły się na historię życia Cymmerianina. Zaczęło się nagle
i nieoczekiwanie. W jednej chwili Conan patrzył gniewnie na grubego kupca i jego
elokwentnego adwokata, w następnej zaś spojrzał zdziwiony na salę, zatrzymując wzrok na
postaci swego starego, wiernego przyjaciela, hrabiego Trocero z Poitain, który
niespodziewanie zachwiał się na nogach.
– Nie! Na wszystkie diabły Piekieł. Nie!
Chrapliwy krzyk starego arystokraty, wibrujący obłędnym przerażeniem i rozpaczą,
przerwał wywód adwokata. Zdumione oczy obecnych zwróciły się ku zataczającemu się
Trocero. Mogłoż to być, że stary hrabia Poitain przybył do sali sprawiedliwości pijany?
Jednak widok bezkrwistej twarzy, wykrzywionej malującym się na niej potwornym
strachem, natychmiast odpędził takie podejrzenie. Krople zimnego potu zabłysły na białym
obliczu hrabiego, a zsiniałe wargi poruszały się jak w agonii. Ciemne obwódki otoczyły
wytrzeszczone oczy.
– Trocero! – wykrzyknął Conan. – Co ci jest?!
Król wstał z tronu, widząc jak jego przyjaciel i współpracownik wyciąga przed siebie
ręce, próbując odepchnąć niewidzialnego napastnika. W sali zapadła cisza. Syn Trocero rzucił
się przez ciżbę, by podtrzymać ojca. Hrabia padł na kolana.
– Nie, mówię nie! – krzyknął. – Nie możesz… nie odważysz się! Och, Isztar i Mitro! –
podniósł głos w udręce przerażenia.
I wtedy uderzył Strach.
Spod żebrowanego sklepienia sali spłynęły szkarłatne cienie, tak blade i bezcielesne jak
pasemka wyblakłej, czerwonej mgły. Były to cienie Strachu.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin