PRZEŻYŁEM STAROBIELSK -dr med. ZBIGNIEW GODLEWSKI.doc

(200 KB) Pobierz

PRZEŻYŁEM STAROBIELSK
dr med. ZBIGNIEW GODLEWSKI [1]

Wrześniowe drogi

Na wojnę zostałem powołany 25.8.1939 r. i wcielony do 3 dywizjonu 32 pułku artylerii lekkiej w Rembertowie. W nocy z 26 na 27.8. 3 dywizjon zajął stanowisko bojowe pod Łomżą, w miejscowości Kupiski Stare.
Do obowiązków lekarza w nowej sytuacji należało: kierowanie dywizyjnym punktem opatrunkowym, nadzór lekarski nad ewentualnym zagrożeniem przeciwgazowym, utrzymanie łączności z nadrzędną jednostką wojskową, utrzymywanie kontaktu z ludnością cywilną i prowadzenie ambulatorium dla niej, nadzór nad wybijaniem znaków tożsamości dla żołnierzy całego dywizjonu.
4.9., wobec groźby okrążenia przez Niemców, dywizjon otrzymał rozkaz natychmiastowego zwinięcia stanowisk obrony artyleryjskiej, szybkiego marszu {w nocy) za Ostrołękę i rozwinięcia tam obrony. Dwa dni później znowu rozkaz rozwijania stanowisk artylerii i maszerowania w niewiadomym (dla mnie) kierunku wśród wycofujących się w pośpiechu wielu różnych jednostek wojskowych.
W nocy 6 lub 7.9. mój oddział został zaatakowany przez niemiecką broń maszynową, a ponieważ jechałem na końcu kolumny, utraciłem łączność ze swoimi. Próbując odnaleźć oddział, dostałem się w pewnej chwili na szeroką drogę z budynkami. Na jednym z nich zauważyłem napis: „Szpital Wojenny". Jak się później dowiedziałem - był to szpital w Ostrowi Mazowieckiej. Wstąpiłem tam. Okazało się, że leżało w nim bardzo dużo rannych; lekarzy i pielęgniarek nie było. Wszystko pozostawało pod opieką dwóch pań z okolicy. Rannym i chorym starałem się cokolwiek pomóc, chociaż nie było to łatwe bez pomocy fachowej i fizycznej, więc przynajmniej wszystkim, którzy nie otrzymali, wstrzyknąłem surowicę przeciwtężcową. Po kilku godzinach zostaliśmy zawiadomieni, że zbliżają się Niemcy. Panie zapraszały mnie do swojego domu. Początkowo miałem zamiar pozostać w szpitalu, ale gdy po jakimś czasie poproszono mnie o usunięcie konia, którym przyjechałem, gdyż ściągnie to na miejscową ludność represje, wsiadłem nań i udałem się w kierunku mostu na Narwi.
Niestety, most, zdaje się kolejowy, był częściowo zwalony. Pozostawiłem więc konia, a sam po żelastwie mostu, a czasem brnąc w wodzie, dostałem się na południową stronę Bugu. Przenocowałem u gospodarza, rano udałem się prawdopodobnie w kierunku Treblinki. Tani wśród tłumu wojskowych odnalazło mnie paru żołnierzy z mego batalionu, zawieruszonych - podobnie jak ja - podczas nocnego marszu. Dowiedziałem się również, jakoby w Sokołowie Podlaskim miano tworzyć z rozbitków jakąś dywizję. Szybko tam podążyliśmy jakimś wozem. Zatrzymaliśmy się gdzieś za Kosowem Podlaskim. Okazało się, że rzeczywiście wojsko zaczyna się gromadzić, ale nie ma jeszcze dowództwa.
Parę dni później zorganizowano jakąś dywizję, zdaje się siódmą. Ponieważ nie mieli żadnego lekarza, przyjęli mnie bardzo chętnie mianując naczelnym lekarzem i polecając mi dowodzenie trzema karetkami sanitarnymi z obsługą. Jedną miałem odesłać na lotnisko, gdzie znajdowali się ranni po jego zbombardowaniu, a po powrocie karetki - ewakuować wszystkich do szpitala wojennego w Siedlcach. Podstawową przeszkodą w wykonaniu zadania był całkowity brak benzyny. Kazano nam ją zdobyć z jakiegoś zbombardowanego polskiego pociągu towarowego. Po zlaniu minimalnych resztek benzyny ze wszystkich karetek jedną udaliśmy się na poszukiwanie owego pociągu. Kryjąc się i maskując, bo Niemcy traktowali tę benzynę jako przyszły swój łup, toteż strzegli go z samolotów, ostrzeliwując zbliżających się ogniem kaemów, dotarliśmy do celu, zdobyliśmy całą dużą metalową beczkę benzyny. Następnie jedną karetkę wysłałem na lotnisko, a dwiema z rannymi, wśród których znajdowało się również dwóch Niemców, wyruszyliśmy w nakazanym kierunku. Nękani ciągłymi nalotami lotniczymi, dojechaliśmy do szpitala wojennego w Siedlcach, który mieścił się w klasztorze. Naczelny lekarz szpitala, płk dr Bolesław Szarecki, odmówił przyjęcia rannych ze względu na przepełnienie szpitala i skierował nas do innego zakonu. Podczas rozmowy z przeorem okazało się, że niemieckie kolumny pancerne przedarły się do miasta i ostrzeliwały je. Wszystko, co było na szosie - moje karetki również - w popłochu ruszyło przed siebie. Piesi i część wozów konnych posuwali się polami wzdłuż szosy. Pobiegłem tędy i ja, aby dopędzić karetki. Gdy do nich dotarłem, były oblepione uciekinierami, stojącymi gdzie się dało. Usiłowałem wskoczyć do samochodu, ale ktoś zamierzył się pięścią, dopiero szofer czy któryś z sanitariuszy ułatwił mi doczepienie się. Tak przybyliśmy do Białej Podlaskiej, ale i tam nas nie przyjęto, lecz skierowano do Brześcia.
Napotykając różne przeszkody, doznając nieprzyjacielskich nalotów, dobiliśmy do celu. W bezludnym prawie mieście i takim samym szpitalu oświadczono, że z Brześcia wojsko ewakuowało się do Kowla. Przed budynkami zobaczyliśmy wyrzucony z magazynów różny sprzęt szpitalny, i nie tylko. Zabraliśmy po kocu, ja wziąłem fartuch lekarski, lnianą bieliznę i kilka jakichś drobiazgów. Nie pogardziliśmy też mięsnymi puszkami konserw, a ja wspaniałym plecakiem z kożuszkiem na klapie. To wszystko bardzo przydało mi się w dalszej wędrówce wojennej.
Drogę z Brześcia do Kowla parokrotnie mylili nam dywersanci. Raz był to ubrany w nowiutki mundur policjant, drugi - również ubrany w elegancki mundur niby polski harcerz. Po całonocnej jeździe przybyliśmy do koszar w Kowlu. Zameldowałem się u dowódcy pułku (nazwiska nie pamiętam),

który stwierdziwszy, że nie poddałem się, jak inni, całkowitej rezygnacji, kazał mi objąć kierownictwo nad całą znajdującą się tam służbą zdrowia. Oprócz zwykłych czynności musiałem organizować punkty opatrunkowe dla nowo tworzących się batalionów obrony Kowla. Wśród grupy sanitarnej z różnych jednostek znajdowała się chyba kompania Szkoły Podchorążych Sanitarnych. Do na większych moich osiągnięć z tamtego okresu zaliczam zdyscyplinowanie dużej grupy żołnierzy chorych wenerycznie (zagroziłem wyrzuceniem za koszary) oraz wykrycie (osobiste) dywersyjnego zablokowania wody pitnej dla całych koszar. Po usunięciu z rur wodociągowych czopów z pakuł woda zaczęła płynąć normalnie.
Parę dni po 18.9., po przemowie radiowej Naczelnego Wodza Rydza-Śmigłego, wyruszyliśmy z koszar (chorzy na paru wozach). Dotarliśmy do miejscowości Werby, gdzie wobec władz sowieckich i wyższego oficera polskiego z białą opaską na ramieniu kazano nam złożyć wszelką broń. Następnego dnia, po nakarmieniu, popędzono do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie wszystkich załadowano do wagonów towarowych. Po paru dniach podróży przed Baranowiczami udało mi się wysiąść i 27.9. udać pociągiem do Białegostoku.
Nie mając żadnych dokumentów, otrzymałem tu odpis ukończenia miejscowego gimnazjum. Był to jedyny oficjalny dokument, którym się wówczas posługiwałem. Munduru nigdy nie zdjąłem, ale w pewnym momencie musiałem usunąć dystynkcje podporucznika. Z Białegostoku chciałem dostać się do moich rodziców, mieszkających w Płudach pod Warszawą. Pieszo lub przygodnymi pojazdami dotarłem pod Małkinię. Tu znajdował się nadgraniczny punkt wymiany osób. Nie mając odpowiednich przepustek i zaświadczeń, zostałem zatrzymany, odwieziony najpierw do dawnych koszar 42 pp w Białymstoku, a następnie, po kilku dniach, dużym transportem wagonów towarowych do obozu na terenie Związku Sowieckiego.


Przyjazd do Starobielska

Był październik 1939 r. Pociąg stanął na jednej z setek stacji, nie wywołując już żadnego zainteresowania, nie budząc ze snu zobojętniałych głodem, pragnieniem, dusznością, jednostajnym rytmem przebytych tysięcy kilometrów. Po pewnym jednak czasie zbudził nas hałas, stukanie karabinów w drzwi i głośne krzyki: „Sobirajties' k wysiadku!" - szykujcie się do wysiadania. Zaskoczyło to nas po tylodniowym transporcie, poza tym byliśmy tak zniedołężniali, że gdy po kilku minutach otwarto drzwi wagonu, prawie nie ruszyliśmy się; przebywających tak długo bez światła, zaczęło ono silnie razić i powiększać naszą niezdarność. Ale krzyki „bojców" oraz nasadzanie bagnetów dla postrachu zmobilizowały silniejszych. Zaczęto powoli zsuwać się na peron, innym trzeba było pomagać, a jeszcze innych po prostu taszczyć. Najgorzej było z „piwnicznikami" leżącymi na dolnej podłodze wagonu. Każdego z wysiadających raził zwykły blask dnia, zamykali oczy i chwiali się. Szturchańce „bojców" jednak pomagały, chociaż parę osób było tak wycieńczonych, że musiano je ciągnąć do dwuszeregu, w którym stała już część z innych wagonów.
Po oswojeniu się ze światłem zobaczyliśmy, że jesteśmy bardzo bladzi, jakby postarzali, z pochylonymi plecami, jak po ciężkiej chorobie. Po długim, jak zwykle, sprawdzaniu, w którym zawsze się mylili, w końcu padł rozkaz: „Szagom!" - w kolumnie maszerować. Silniejsi pomagali słabszym. Kolumna, pomimo popędzania i grożenia bagnetami, coraz bardziej się rozciągała. Jeszcze gdy staliśmy na peronie, udało mi się przesylabizować nazwę stacji - Starobielsk - nic nie mówiącą ani mnie, ani nikomu.
O ile pamiętam, goniąc nas, pozwalali na krótkie odpoczynki. Za każdym razem, gdy się obejrzałem, kolumna coraz bardziej się rozciągała, musiało nas być wielu. Widziało się różne ubrania, najwięcej wojskowych w mundurach polowych, co oznaczało powołanych rezerwistów. Niektórzy mieli na sobie galowe mundury. Wśród nich wyróżniał się pewien pułkownik, obwieszony orderami. Okazało się później, że był w tym stroju na nabożeństwie, gdy do miasta weszli bolszewicy i zagarnęli go. Ja sam, mając długie buty, tzw. oficerki, ale dość wygodne, współczułem niektórym oficerom w tak ściśle dopasowanych, że chód ich zdradzał, jakie musieli przechodzić katusze. Co do ubiorów - to część miała ubrania cywilne jak ze starszego brata i już stare. Przypomniało mi się, że gdy 27.9. pojawiłem się w polowym mundurze i furażerce na rynku w Białymstoku, od razu otoczyli mnie Żydkowie, wciągnęli do jakiegoś podwórza i zaproponowali za darmo zamianę munduru na cywilne ubranie. Myślę, że robili to tylko z autentycznej przyjaźni, a nie dla interesu. Gdy za żadne skarby nie chciałem zdjąć munduru, stukali się palcami w czoło.
Warto chwilę zatrzymać się nad bagażem. Ja miałem nasz polski, wspaniały plecak wojskowy z cielęcym futerkiem na klapie. Ileż razy wychwalałem tę robotę. Dzięki futerku nie przemakał, można było również na nim siedzieć na mokrej ziemi, a czasem, po rozłożeniu, nawet przespać się w kucki. Część miała właśnie takie plecaki, inni zielone brezentowe lub zwykłe, sportowo-wycieczkowe. Niektórzy jednak dźwigali worki, ciężkie walizy, a pewien chorąży uginał się pod dwoma okutymi kuferkami. Gdy nań spojrzałem, wyjaśnił: „Niosę gażę na stan (jakiegoś tam) oddziału, musiałem nawet porzucić własny bagaż. Dobrze, że o tym mówimy, w razie czego poproszę, aby pan był świadkiem". Podziwiałem jego odpowiedzialność, chociaż zdałem sobie sprawę, że ten papierkowy skarb może nie być nic wart. Inny znów (zresztą było ich kilku) dźwigał dwie wielkie, wypełnione walizy; po pewnym czasie, podczas postoju, otworzył je i zmniejszył ich zawartość do jednej, rozdając część innym.
Po krótkim odpoczynku zbliżamy się do jakiejś osady czy miasteczka o tej samej nazwie, co stacja. Przechodziliśmy wśród ubożuchno wyglądających, prawie jednakowych chatek z gliny, krytych słomą. Gromadząca się coraz liczniej ludność przyglądała się nam ze współczuciem. Gdy ktoś krzyknął - Polacy, dało się słyszeć żałośnie podawane dalej: „Polaki" i jeszcze przyjaźniejsze, choć smutne spojrzenia. Tylko wyrostki mieli drwiące miny, a niektórzy rzucali w nas kamykami lub końskim łajnem, ale baby zaraz ich przepędzały.
Po przejściu przez osadę już z dala dojrzeliśmy wysokie słupy z drutami kolczastymi i budkami strażniczymi, a wkrótce również dość wysoki mur. Szliśmy z mieszanymi uczuciami - strachu i zadowolenia, że ten marsz, mimo iż nie tak długi, nareszcie się skończy. Po dłuższym dreptaniu w miejscu, po kilkakrotnym przeliczaniu (myślę, że mogło nas być kilka setek) w końcu wprowadzono nas do środka i pozostawiono samym sobie. Ponieważ zgubiłem swego przyjaciela, kolegę z uniwersytetu, sam zacząłem szukać jakiegoś miejsca pod dachem. Nie mogąc nic znaleźć, wszedłem do jakiejś skrzyni, podobnej do dużej trumny (być może koryta) i podkładając rozłożony plecak pod tułów, od razu zasnąłem.
Zbudziło mnie gwałtowne szarpanie; był to mój przyjaciel Barć, ucieszony, że mnie w końcu odnalazł. Było już ciemno, ale mocne reflektory oświetlały chyba cały obóz. Kolega podsunął mi menażkę gorącej strawy; nigdy czegoś smakowitszego nie jadłem. Za chwilę się opamiętałem i poczęstowałem przyjaciela. „Już jadłem" - skwitował, więc dalej łapczywie pożerałem. Gdy skończyłem, drwiąco zapytał: „A może byś chciał drugie danie?" Za chwilę przyniósł mi delicje w postaci kaszy z jakimś sosem. Gdy skończyłem, patrząc
mi prosto w oczy zagadnął: „Jak się zapatrujesz, abym tym samym pociągiem wyjechał stąd?". I zaraz wyjaśnił, że szykuje się wyjazd szeregowych i chyba podoficerów z terenów zajętych przez Niemców. Widocznie moja mina wyrażała taki strach (nie o niego, lecz o siebie), że zaraz wycofał się i poszedł do jakiegoś kaprala z jego stron, który go do tego wyjazdu bardzo namawiał. Po dłuższej chwili wrócił i oświadczył, że dużo ludzi jedzie i wszyscy go namawiają do jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Serdecznie ucałowaliśmy się. Zdałem sobie sprawę, że rozstaję się z prawdziwym przyjacielem. Później dowiedziałem się, że dojechał on do celu, ale zaraz go aresztowano, osadzono w więzieniu, tyle że jako lekarz pracował w więziennym szpitalu. Już po powrocie do kraju spotkałem go przypadkowo, ale zamieniliśmy tylko kilka zdań, bo nadchodził jego pociąg. Niedługo potem zmarł.
Tymczasem postanowiłem ostrożnie zorientować się w terenie. W centralnym miejscu stała baniasta, dobrze zachowana cerkiew, tyle że bez krzyży. Dookoła widziało się mury, zasieki z drutów i patrzące oczy „bojców" z ich wysokich budek obserwacyjnych. Działały one bardzo deprymująco. Wkrótce odnalazłem jakiś długi tajemniczy budynek z desek. Okazało się, że to obozowa latryna na bardzo wiele osób. Później stała się ona miejscem przekazywania najciekawszych wiadomości, tzw. jopów (skrót powiedzenia „jeden oficer powiedział").
Odnalazłem również kuchnię i zostałem poczęstowany jakąś kaszą. Przy okazji dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy, a mianowicie: że od paru tygodni jest tu wielu mężczyzn, że prawie od razu po wkroczeniu na nasze tereny wschodnie Sowieci zaczęli masowo zwozić tu Polaków, segregując ich i stopniowo wywożąc, że przez jakiś czas znajdować się tu mogło nawet kilkanaście tysięcy osób. Mój informator wiedział to od tych, którzy przybyli tu przed nim. On sam także widział wszystkie budynki przepełnione i ludzi koczujących na dworze, czego dowody można było jeszcze zobaczyć na trawie i na ziemi. Obecnie, gdy ludzi zaczęto stopniowo wywozić, jest już wygodniej i nie tak głodno, przedtem bowiem dla wielu nic nie zostawało. Zapytałem jeszcze, gdzie radzi mi zamieszkać i kiedy wydają posiłki? Wskazał kilka prawie pustych baraków; on sam, o ile pamiętam, mieszkał w „cyrku" (tak nazywano mniejszą cerkiew). Polecił szybko przyłączyć się do jakiejś grupy, bo posiłki w zasadzie wydawano trzy razy dziennie, ale do wiader. Zaproponowałem mu narąbanie drzewa, na co bardzo chętnie się zgodził, co też za chwilę z przyjemnością uczyniłem, nabierając coraz większej siły. W podobnych okolicznościach otrzymałem jakąś lurę i kaszę na obiad oraz herbatę (namiastka) na kolację.
Oglądając różne budynki, znalazłem nieduży, ale długi baraczek, prawie pusty, i zdecydowałem, że tu na razie zamieszkam. Paliło się światło, więc stwierdziłem, że tylko gdzieniegdzie prycze są zajęte. Wybrałem górną na najwyższym, zdaje się, trzecim piętrze. Zanim się jednak ułożyłem, udałem się z moim plecakiem, którego ani na chwilę nie wypuszczałem z rąk, do pompy. Był już wieczór, mało ludzi się kręciło, mogłem więc zdejmując różne części ubrania myć odpowiednie części ciała, tzn. głaskać dłonią, mydła bowiem nie miałem. Po skończeniu tej wspaniałej ablucji wdrapałem się na swoją pryczę i rozłożywszy pod głową plecak oraz zakrywszy oczy furażerką, a tułów płaszczem, oddałem się myślom: „Na razie żyję, jestem pod dachem, leżę wprawdzie na pryczy, ale nie w takiej ciasnocie, jak w pociągu. Ale co z nimi - rodzicami, braćmi, przyjaciółmi, co z krajem?".
Nagle wyrwał mnie z marzeń silny ból w okolicy karku. Odruchowo sięgnąłem palcami i natrafiłem na coś maleńkiego. Uniosłem głowę, przybliżyłem to coś do oczu i o mało nie krzyknąłem, że to niemożliwe. Tak, to była prawdziwa wielka wesz... Uniosłem się na tyle, na ile pozwalał sufit nad głową i zacząłem przeglądać koszulę, inne części bielizny i mundur. Wszędzie znajdowało się to świństwo. Ktoś nieco dalej leżący wszczął alarm: „Patrzcie! Co za brudas i świnia, wszarz! Wyrzucić go, won!". Zaczęli się podnosić inni i gromadnie, czołgając się na kolanach, zbliżać do mnie. Tak samo i ci z niższych pięter. „Won, wyrzucić go, wynoś się ty parszywa owco, ty brudasie!". Zawołałem: „Nie jestem żadnym brudasem, ale lekarzem. Jeśli mam wszy, to wskutek długotrwałego transportu i niemożności wykąpania się. A poza tym, chyba widzicie, jakie masy ludzi spały tu przed nami. W tych warunkach jeśli ja je mam, to i wy musicie je mieć". Po moich wywodach tylko część zbliżyła się wojowniczo do mnie, reszta zaś przyznała, że i oni prawdopodobnie mają wszy, bo ich ciągle coś gryzie. Wielu pytało: „Jak wygląda wesz?". Stwierdziłem, że jest za ciemno na poszukiwanie robactwa, ale jutro powinno się zgłosić władzom obozowym, że są wszy oraz zażądać kąpieli i mydła. Poza tym powinno się wynieść wszystkie rzeczy, opróżnić całkowicie prycze, usunąć resztki słomy, no i często przeglądać ubranie. Obiecałem im pokazać, jak powinien wyglądać taki kilkakrotny przegląd bielizny i ubrania. Po tej przygodzie poukładaliśmy się i wkrótce zapadła cisza.
Rano rozpoczął się bieg po śniadanie. Później przystąpiłem do rąbania drzewa, trzymając stale wszystkie moje rzeczy przy sobie. Dopiero gdzieś koło południa mieszkańcy zaczęli wymiatać słomę oraz ze wstydem i obrzydzeniem przeglądać bieliznę. Wkrótce po naszej interwencji zaprowadzono nas grupami do miejskiej łaźni. Rozbieraliśmy się w dość zimnej sali, a potem czekaliśmy na swoją kolejkę. Byliśmy bardzo zażenowani, gdy nago musieliśmy przechodzić obok rosyjskich kobiet, wręczających nam po kawałeczku mydła. Co wstydliwsi starali się jakoś ukrywać swoje „klejnoty", wówczas Rosjanki śmiały się i mówiły: „Poczemu sciesniajeties?". Kąpaliśmy się pod prysznicami, przy czym czas kąpieli był bardzo ograniczony.
Po paru dniach pobytu przywieziono i ustawiono obok cerkwi kilkanaście naszych karabinków ręcznych; były one przedmiotem ciągłych drwin. Rozchodziły się również różne wiadomości, jak np. że będzie rewizja. Wówczas w latrynie pojawiło się moc różnych strzępków listów i innych dokumentów. Wielki strach ogarnął wszystkich; właściwie nie wiadomo, kto rozpowszechnił wiadomość, że u kogo znajdą polskie pieniądze, ten zostanie ukarany. Następnego dnia niedaleko cerkwi leżało wiele milionów obanderolowanych naszych tysiączłotówek. Wspomniany uprzednio chorąży płatnik specjalnie mnie odnalazł i dyskretnie przypomniał: „Na wszelki wypadek będzie pan świadkiem, że musiałem to uczynić, zapewniam jednak, że nie wszystko to jest moje. Wielu powyrzucało do ubikacji, ja nie potrafiłem tak profanować naszego pieniądza". Rzeczywiście, w dole latryny widziało się wiele strzępów tego naszego papierkowego złota. Gdy Sowieci dojrzeli je koło cerkwi, nadziewała całymi paczkami na bagnety, m.in. naszych karabinów, kręcili nimi i naśmiewali się. Ściskaliśmy tylko pięści z upokorzenia i bezsilności.
Po kilku dniach przyjechał nowy duży transport oficerów. Byli, podobnie jak my po przybyciu, wycieńczeni, z podkrążonymi oczyma, obrośnięci i przestraszeni. Po sprawdzeniu część z nich rozlokowano, resztą zajęliśmy się my.
Parę dni potem nagle, bez uprzedzenia, do obozu wkroczyła większa liczba „bojców". Obstawili wszystkie baraki oraz ściągnęli dosłownie wszystkich zewsząd - z kuchni, latryn itp. Krzycząc: „Sobirajties s wieszczami, wsie!" - wyprowadzili nas pod groźbą bagnetów i karabinów z obozu. Szliśmy gdzieś w nieznanym kierunku. Dopiero teraz zobaczyliśmy, jak jest nas dużo. Do tej pory Sowieci praktycznie nie interesowali się nami, tyle tylko, że co parę dni kazali wypisywać nowe „woprosy", w których należało podać stopień, zawód, dane o rodzicach itp. Obecnie przyjęli wrogą i bezwzględną postawę.
Znowu mogliśmy się przekonać o bardzo przychylnym stosunku miejscowej ludności do nas. Teraz przybyły miejscowe i okoliczne baby (chłopów powołano na wojnę) w fufajkach, spodniach i walonkach, okręcone w chusty i właściwie pozbawione w tym stroju jakiejkolwiek urody. Prowadzono nas blisko nich. Współczuły nam, pomimo że „bojcy" ciągle grozili im bagnetami. One jednak nie bardzo się ich bały. Niektóre zachowywały się dość odważnie, czasem nawet wyzywająco. Nam, pędzonym jak złoczyńcom, to ich przychylne zachowanie sprawiło specjalną pociechę.
Tuż za szeroką drogą, za obozem, znajdował się okazały młyn, do którego dostarczano głównie słoneczniki, niezbyt zresztą dorodne. Przywożono je małymi furkami, często mającymi koła na osiach z drewna, a zimą, gdy spadł śnieg - saneczkami. Była to obowiązkowa dostawa dla państwa. W zamian odbierano odpowiednią ilość wytłoczonego oleju (praktycznie prawie jedynego tłuszczu) i wytłoków na paszę, chociaż jedli to i ludzie. Po minięciu młyna prowadzono nas jeszcze godzinę lub więcej. Później zatrzymano, nie pozwalając wychodzić z szeregów. Godziny mijały, było coraz chłodniej, zaczął padać deszcz ze śniegiem i trudno było wytrzymać w takiej pozycji. Zaczęliśmy się niecierpliwić, ale każde zbliżenie się „bojca" z karabinem uspokajało nas. Dreptaliśmy w miejscu i dla rozgrzewki robiliśmy przysiady. Po dobrych kilku godzinach kazano nam maszerować z powrotem. Powoli, spisując nazwiska, wpuszczano nas pojedynczo za bramę obozu. Było coraz zimniej i ciemniej, ale reflektory oświetlały nas tak silnie, że musieliśmy odwracać oczy. Nagabywani „bojcy" nic nie odpowiadali, w końcu jednak któryś z podoficerów wytłumaczył, że to „godowszczyna waszego prazdnika i defilady, uże wy zabyli 11 listopada?". Wtedy dopiero, przynajmniej ja, uświadomiłem sobie radosną ich zemstę - uczczenie w taki sposób naszego święta, połączone prawdopodobnie z ustaleniem i spisaniem aktualnego stanu jeńców.
Starobielsk był początkowo miejscem, do którego zwożono mężczyzn, nie tylko oficerów. Tutaj przeprowadzano ściślejszą segregację i rozwożono dalej: do tajg, kopalń, posiołków, bardziej podejrzanych do więzień, oficerów zaś do innych obozów.

Stosunek bolszewików do nas

Podczas podróży nie patyczkowali się z nami. Stykaliśmy się prawie wyłącznie ze zwykłymi „bojcami", którzy nas konwojowali. Starsi rangą rzadko pokazywali się w pobliżu, chyba że dochodziło do jakichś zakłóceń. Nadzorowali nas raczej z oddalenia.
W wagonach towarowych, którymi nas wieziono, nie było nikogo z „opiekunów". Możliwe, że znajdowali się i strzegli nas z budek dla kolejarzy w niektórych wagonach. Przez szczeliny w wąskim okienku dało się zauważyć, że za każdym razem, gdy tylko pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji, wzdłuż peronu natychmiast pokazywali się wartownicy. Gdy dłużej waliliśmy w drzwi wagonu podczas postojów, czasem podchodzili, stukali kolbami karabinów i wołali: „Pocisze!". A gdy np. nie mogąc sobie dać rady z załatwieniem potrzeb naturalnych nie ustępowałem, wartownik odsuwał drzwi wagonu, robił małą szparkę, wsuwał koniec bagnetu i groźnie pytał: „Nu, czto?". Gdy swoim bardzo słabym rosyjskim wykrztusiłem, że muszę iść do „ubornoje", odpowiedział, że należy się załatwić w wagonie. Wtedy zacząłem wrzeszczeć, że nie mogę, i domagałem się starszyny (podoficera). W końcu przyszedł ze starszyną, który początkowo nie chciał się zgodzić, potem jednak, wobec mego uporu, pozwolił mi zejść. „Bojec" kazał kucać zaraz na peronie. Proszę wybaczyć, że tak długo trzymam się tego wstydliwego tematu, przecież należało się stosować do warunków, jakie stworzono, jednakże tak na oczach wszystkich nie mogłem osiągnąć rezultatu. Uprosiłem go, abyśmy przeszli za stojące obok wagony towarowe. Gdy usiłowałem tam ulżyć naturze, pospieszał mnie kłuciem bagnetu. Nagle, ni stąd ni z owad, zaczęły się zbliżać kobiety. Gdy zerwałem się, stanęły obok i jak najnaturalniej dziwiły się: „Kakoj wojennoplennyj! Poczemu sciesniajeszsia?". Dlaczego wstydzisz się? Później ktoś opowiadał, że do ubikacji, którą akurat był zmuszony zajmować, weszła jakaś sowiecka kobieta. Gdy zawstydzony poderwał się, usłyszał to samo pytanie: „Poczemu sciesniajeszsia?".
Trzeba podkreślić, że ze słownictwa sowieckiego prawie całkiem wyeliminowano obrzydliwe przekleństwa dotyczące matki, tak bardzo charakterystyczne dla okresu carskiego. Piszę to dlatego, że nigdy nie słyszałem, aby kogoś z nas „rugano", tzn. wyzywano obraźliwymi słowami. Ta uwaga nie ma na celu pomniejszenia nieraz bezwzględnego zachowania bolszewików wobec Polaków. Sowieci straszyli, grozili i brutalnie popychali nawet osłabionych i wycieńczonych marszem czy długim transportem. Szczególnie pozwalali sobie na to bez świadków. Słyszałem, że w okresie zbliżania się Niemców, podczas pędzenia ludności polskiej z naszych ziem wschodnich w głąb Rosji, dobijano tych, którzy nie mogli maszerować, nie mówiąc już o tysiącach Polaków, którzy zginęli. W każdym razie w stosunku do nas, transportowanych, przynajmniej na początku zachowywali pewne pozory.
Przykładem może być taki fakt, którego byłem przypadkowym świadkiem. W początkowym okresie naszego pobytu w Starobielsku z polecenia sowieckiego komendanta obozu, który, trzeba przyznać, zachowywał pozory spokojnego i właściwie kulturalnego człowieka, budowaliśmy baraki. Było tak zimno, że to, co zdołano wybudować w dzień, nocą, przynajmniej częściowo, rozbierano do podgrzewania baraków. Pewnego razu widziałem, jak rozdrażniony sowiecki komendant pokazywał naszemu komendantowi - majorowi, z zawodu inżynierowi architektowi z Warszawy - rozebraną część dachu nowo stawianego baraku. Podziwiałem naszego majora, który przyjmował tę uwagę zupełnie spokojnie i z godnością. Owszem, przyznawał, że postępujemy źle, ale jednocześnie usprawiedliwiał tym, że jesteśmy bardzo źle ubrani, a w barakach jest zimno. W tym momencie nasz komendant zauważył, że paru naszych dźwiga na opał dużą belkę. Zauważyłem i ja, ale nie zdążyłem uprzedzić. Wówczas major odwrócił uwagę komendanta, wskazując kogoś bardzo drżącego z zimna w bardzo mizernej marynareczce. Jednocześnie dawał z tyłu znaki, aby porzucić belkę.
Inny przykład. Ze względu na błotnisty teren na niektórych dróżkach zastaliśmy już poukładane wąskie chodniczki z pojedynczych desek. Kiedyś przechadzając się zauważyłem, że na taki chodniczek od strony dowództwa sowieckiego wchodzi komendant obozu. Moja fantazja (a jak świadkowie i ci, którym później opowiadałem, orzekli - głupota) kazała mi nie zejść z chodnika i nie ustąpić najwyższej władzy obozowej. Ach, jaką miałem satysfakcję, gdy komendant grzązł w błocie omijając mnie. Ktoś, kto był w obozach niemieckich, powiedział mi, że tam nie od komendanta, ale od zwykłego żołnierza za podobne „niezauważenie" groziło co najmniej skopanie. Pozwalam sobie przytoczyć ten mój nierozsądny, dzisiaj rozumiem, wyczyn, aby podać przykład stosunkowo łagodnego odnoszenia się do nas. Pisze o tym również w swej książce „Wspomnienia starobielskie” Józef Czapski, z którym miałem zaszczyt przejść tę samą drogę w ZSSR.
Nie wiadomo, jaki był powód stosunkowo „łagodnego" traktowania nas na początku, a w końcu nagłego zniszczenia. Czy zmieniły się ich zamiary, czy czekali na przebieg wypadków, czy też zależało im na rozpracowaniu wszystkich. Za tą ostatnią koncepcją mogłoby przemawiać zbieranie wywiadów w bezpośrednich rozmowach z każdym i sporządzanie w pewnych odstępach czasu co najmniej trzech raportów. Oczywiście, nie wszystko w nich pisaliśmy. W przeciwnym razie chyba nie skazywano by na zagładę różnych wielkiej klasy specjalistów, jak np. światowej sławy inżyniera górnika, różdżkarza Miterę.
O przyjaznym stosunku do nas nie tylko ludności, ale i wojskowych może również świadczyć zachowanie się starego wiarusa z wąsami, który pamiętał może rewolucję. O ile sobie przypominam, był on w stopniu odpowiadającym sierżantowi. Nie słyszałem, aby na któregoś z nas podnosił głos, raczej uśmiechał się przyjaźnie. Podczas wyświetlania filmu „Marsz Napoleona na Moskwę" wyrwało mu się: „Kak tiepier Giermaniec na was". Niby się zapomniał, wszak w tym czasie obaj nasi wrogowie wzajemnie się uzupełniali.
Łagodnie traktowali jeńców magazynierzy wydający produkty. To właśnie oni pomogli nam zorganizować świąteczne menu na Boże Narodzenie. Bardzo życzliwie podchodziła do naszych chorych lekarka Wasilewna.
Osobną grupę stanowili pracownicy NKWD. Podczas badań zachowywali się bardzo różnie. Moje doświadczenie z nimi było następujące: najpierw dali mi arkusze z pytaniami, grożąc karą za podanie fałszywych danych. Podobnej treści kwestionariusze kazano jeszcze wypełniać dwukrotnie w pewnych odstępach czasu. W zależności od odpowiedzi, pełnionych funkcji oraz działalności w kraju stosowano wobec nas zastraszenie lub groźby, wielokrotnie wzywano na przesłuchanie. Wielu z badających umiało doskonale mówić po polsku, wśród nich było chyba kilku Żydów. A jak zaznaczyłem, nie słyszało się, aby kogoś bito czy w inny sposób karano. Tylko nagle ktoś znikał, jak np. pewien oficer, który w większych salach wygłaszał, dla podtrzymania ducha, podniosłe mowy o mesjanizmie Polski - jak dawniej, tak i obecnie. Znikali również księża, jak np. ten, który w czasie spacerów spowiadał i od razu dawał komunię w postaci kulek chleba.

Grupa robocza

Podczas gdy rąbałem drzewo do kuchni, podszedł do mnie pewien porucznik, chyba prawnik, i zaproponował przystąpienie do formującej się grupy roboczej. Zaczął mi tłumaczyć, że najgorsza jest bezczynność itp. Przerwałem mu mówiąc, że wiem o tym bardzo dobrze i dlatego zaraz po przywiezieniu nas tutaj zgłosiłem się do rąbania drzewa. „No to właściwie już jest pan u nas, a jednocześnie będziemy mieli własnego lekarza". Byłem ucieszony i zaproponowałem mu barak, w którym od paru dni mieszkałem. Ostrzegłem, że jeszcze nie udało się wyplenić wszy, ale jest już znacznie lepiej. Po obejrzeniu zaakceptował go i sprowadził swoją grupę oficerów, którzy orzekli, że należy dokonać generalnej przebudowy prycz, a przy okazji jeszcze bardziej odwszyć. Zamiast dotychczasowej konstrukcji centralnej, tak że dookoła prycz szedł korytarz, jeden z inżynierów zaprojektował i przy pomocy nas skonstruował trzypoziomowe prycze przy każdej ze ścian bez okien. W ten sposób wygospodarował pośrodku trochę więcej wolnego miejsca, gdzie postawiliśmy stół, a wolna ściana z oknami dawała oświetlenie.
Nasza grupa była dość zwarta, liczyła ok. 60 osób i rekrutowała się ze stosunkowo młodych osób. Najstarszy, Kosów, gdzieś powyżej czterdziestki, leżący obok mnie z lewej strony, marzył o jednym: aby przynajmniej raz wypić piwo z pianą. Wyprzedzając późniejsze fakty, zarówno on, jak i chyba wszyscy oprócz mnie - jakimś cudem uratowanego - zginęli.
Na czym polegała nasza praca? Mieliśmy wykonywać wszelkie roboty gospodarcze dotyczące naszych pomieszczeń, a więc malowanie ścian i sufitów. Ten dział początkowo obsługiwałem ja i okresowo jeszcze ktoś inny, ale prawie zawsze dodatkowo, jeśli zdążyłem, rąbałem drzewo dla kuchni. Nie wiem skąd, ale zawsze miałem do tego specjalny pociąg. Ktoś, kto wyglądał na chudego i słabeusza (jak się okazało - kładł najsilniejszych w walce judo), sam zgłosił się do wstawiania szyb nie tylko na parterze, ale nawet na drugim piętrze okazałych budynków poklasztornych, które obecnie zajmowali pułkownicy i majorzy. Imponował mi wchodząc po kruchej, wąskiej drabinie, uginającej się przy każdym zdobyciu kolejnego szczebla. Inni brali udział w konstruowaniu nowych baraków, kryciu dachów, rąbaniu drzewa i budowie łaźni na terenie obozu. Kucharze wykonywali swoją żmudną pracę od rana. Najdrażliwszą sprawą było to, że za pracę otrzymywaliśmy tzw. pajok. Tak małą wagę przywiązywałem do tego, że dziś już nie pamiętam, czy polegał on na płaceniu nam jakiejś groszowej sumy pieniędzy, czy też na wydawaniu większej porcji jedzenia. Zarzucano nam, że się wysługujemy i podlizujemy wrogom. Wiem na pewno, że tak czy inaczej było to jakieś bardzo małe beneficjum, natomiast podstawowa korzyść płynęła z tego, że byliśmy związani z pewnym rygorem dnia. Trzeba było wcześnie wstawać - przede wszystkim w ogóle wstawać, bo w wielu grupach (np. w „cyrku") podnoszono się ze swych ciemnych, dusznych legowisk tylko za swą potrzebą, po odebranie miski strawy i gdy płuca wołały o powietrze. Oczywiście, nie dotyczyło to wszystkich, ale bardzo wielu, szczególnie tych, którzy mieszkali w wielkich zbiorowiskach. W naszej grupie roboczej dyżurny robił pobudkę, szedł z kimś z wiadrami po śniadanie, a my w tym czasie myliliśmy się i goliliśmy - tylko niewielu z nas zapuściło brody.
Przypominam sobie, jakie było nasze menu. Na wstępie przytoczę powszechnie znane i powtarzane powiedzenie, spotykane także w postaci napisów na murach tego i następnych obozów, w których przypadło nam przebywać: „Szczi da kasza - piszczą nasza", co oznaczało: „Kapuśniak i kasza — nasze pożywienie". Trzeba powiedzieć, że jedzenie, jakie otrzymywaliśmy, można nazwać stosunkowo dobrym. Rano przynoszono nam jakąś kaszę - owsianą, jaglaną lub jęczmienną - mniej lub bardziej gęstą, namiastkę herbaty (czajok) lub wrzątek (kipiatok). Do tego otrzymywaliśmy dzienną porcję 600 g czarnego, bardzo wilgotnego, a właściwie mokrego chleba. Rzeczywiście, w tak świeżym stanie był dość trudny do spożycia (zwłaszcza dla co delikatniejszych żołądków, a nawet mego, przyzwyczajonego do jadania różnych pokarmów w okresie studenckim, a podczas I wojny światowej - wytłoczyn z lnu, przeznaczonych dla bydła). Toteż ja propagowałem oraz sam stosowałem suszenie chleba, który kładłem na półkę lub wieszałem na ścianie w odpowiednim woreczku. Wielu, zwłaszcza w naszym baraku, spożywało go jednak od razu, ponadto nikt go u nas nie wyrzucał, bo byliśmy po pracy głodni. Natomiast wydelikaceni, leżący całymi dniami, wyrzucali go — i to nie tylko pojedynczymi porcjami, ale całymi bochenkami, jakie przynosili dyżurni do podziału. Szczególnie zdeprawowało ich wydawanie w późniejszym okresie białego chleba, chyba dla wyższych oficerów. Odtąd rozpoczęło się po prostu demonstracyjne wyrzucanie go. Naszej delegacji komendant miał podobno powiedzieć: „U nas nawet nie wszyscy dostają tyle chleba, co wy, tego samego gatunku. Biały chleb jest u nas tylko dla dzieci i chorych". Wyrzucany przez nas chleb komendant kazał zbierać i umieszczać w nieszczelnym pomieszczeniu, jakie kazał wybudować we wnęce cerkiewnej kaplicy. Chciał, aby wszyscy widzieli, m.in. „bojcy", ile tego chleba wyrzucamy. Rzeczywiście, z czasem nagromadziło się go aż po sufit. Pleśniał, wydzielał nieprzyjemny zapach, gromadziły się tam muchy. Komendant był nieustępliwy.
Na obiad otrzymywaliśmy jakąś zupę. Czasem tzw. szczi, w którym było kilkanaście listków kapusty. Bardzo rzadko odczuwało się, że ten kapuśniak jest gotowany na kościach, czasem wyławiało się jakiś zawieruszony kawałek mięsa czy żyłę lub chrząstkę oraz kartofle. Na drugie danie dostawaliśmy najczęściej kaszę na gęsto z niewielką ilością omasty, czasem kartofle i trochę; jarzyn. Na kolację piliśmy „czajok", przegryzając chlebem.
W naszej grupie na ogół pałaszowano wszystko i nawet nie zawsze narzekano. Między pracą nie było na to czasu, a po kolacji kładliśmy się wcześniej spać. Kilku z nas uczyło się języków. Zajmowali się tym głównie podchorążowie, wśród których modny stał się język angielski. Ja uczyłem się z dobrych, bardzo tanich podręczników rosyjskich - jednocześnie angielskiego i niemieckiego. Kontynuowałem także rosyjski. Wskutek tego żadnego języka w stopniu nawet dostatecznym nie opanowałem.
Wielokrotnie będę podkreślał, że w grupach, w których ludzie nic nie robili i nie wychodzili prawie na spacery, zaczęły pojawiać się mniej lub więcej wyraźne psychozy, wychudzenie, ostre lub „bezbarwne" patrzenie w ziemię czy przed siebie, szybkie chowanie się do swych nor. Ubolewałem nad tym i czasem próbowałem do tych ludzi zagadać, zatrzymać - uciekali jednak jakby przestraszeni. Tylko niewielu spośród nie pracujących pod wpływem przyjaznych ludzi, odzyskiwało jaką taką równowagę. Zdarzało się również odwrotnie - w naszej grupie był pewien oficer, z powodu czarnych włosów i ciemnej cery przezywany Cyganem, który pomimo pracy, zresztą nie zawsze wykonywanej, leżał całymi godzinami do nikogo się nie odzywając. Było również dwóch innych z wyższym wykształceniem, znacznie starszych moich kolegów gimnazjalnych, u których pod wpływem złych wiadomości od rodzin, w późniejszych już okresach zaczęły rozwijać się objawy narastającej rezygnacji i otępienia.
Grupa robocza wykonywała także pewne prace na zewnątrz obozu. Robiła to oczywiście pod konwojem. Z położonego w odległości ok. 100 m placu znosiła deski i belki na budowę nowych baraków. Bardzo odpowiadała mi ta praca, mimo że nieraz z trudem taszczyło się we dwóch ciężkie, długie dechy. Wyprowadzano nas przez wielką żelazną bramę, nad którą był napis, nie pamiętam jakiej treści. Obok była wartownia, gdzie stało zawsze paru „bojców" na straży.
Za bramą znajdowaliśmy się od razu wśród tłumu mieszkańców. Były to głównie kobiety, przeważnie starsze, ubrane w fufajki, czyli kurtki-waciaki i takież spodnie. Głowy miały okręcone chustkami, a na nogach walonki. Niskie i grube, przypominały na pierwszy rzut oka pingwiny. Później już nigdy nie kojarzyłem tak ubranych kobiet z pingwinami, albowiem taki sam strój pozwolił przetrwać duże mrozy i uratował mnie przed zamarznięciem.
Kobiety te stały przy niewielkich wozach, a zimą przy sankach, czekając na odniesienie do młyna worków słonecznika na zmielenie i przyniesienie w zamian wytłoczyn lub oleju. Wiedziały, że jesteśmy Polakami, patrzyły na nas bardzo przyjaźnie. Często wsuwały nam do rąk podpłomyki. Jedna dała komuś butelkę mleka, co bardzo mu się przydało, bo ustąpiła po nim biegunka, wywołana prawdopodobnie niedobiałczeniem. Ja zachowywałem się hardo, odmawiałem przyjęcia czegokolwiek i dopiero, gdy głośno zawołała: „Jakiż to jeniec!", przeprosiłem, mówiąc, żeby dała komu innemu. Stosunek do nas tych kobiet, jak i staryków (mężczyzn w sile wieku właściwie się nie widziało) był bardzo miły.
Po zapoznaniu się z warunkami w obozie zacząłem przemyśliwać, czy przypadkiem nie udałoby się wydostać na wolność. Wkrótce jednak zrezygnowałem z tego planu ze względu na silną kontrolę obozu, a także nieznajomość kraju i języka.

Higiena w obozie

Bardzo niski jej stan wynikał przede wszystkim z warunków zamieszkania: wielkie skupisko osób śpiących tuż obok siebie, często stykających się oraz kąpiel 1-2 razy na miesiąc z bardzo niewielką ilością mydła. Bielizna była niby prana, ale tylko w zimnej wodzie, nie gotowana, zresztą w coraz większych strzępach. Niektórzy wkrótce w ogóle jej nie mieli. Ubrania również ulegały coraz większemu zniszczeniu, tym bardziej że wielu, nie mając bielizny, po prostu w nich spało. Należało się tylko dziwić, że pomimo ogromnego zawszenia nie rozwinął się tyfus plamisty, który, jak wiemy, zabierał tysiące istnień ludzkich w czasie wszystkich większych wojen. Tajemnica tego wyjątkowego zjawiska tkwiła chyba w tym, że akurat szczęśliwie nie znalazły się w tym ogromnym zbiorowisku zakażone tyfusem wszy. Może dlatego też, że przestrzegano w Polsce przymusowych szczepień zapobiegawczych. A poza tym po prostu mieliśmy szczęście.
Wkrótce po ostatecznym sprawdzeniu stanu osobowego obozu, w wymienionym dniu 11.11. sowieckie władze sanitarne wraz z naszymi starszymi lekarzami nakazały przymusowe szczepienia nie tylko przeciw tyfusowi plamistemu i brzusznemu, ale także przeciw innym chorobom przewodu pokarmowego. W baraku roboczym oraz w sąsiednim (w sumie ok. 120 osób) przeprowadzenie szczepień powierzono mnie. Część, po moim zaopiniowaniu, zgłaszała się do ambulatorium prowadzonego przez lekarzy sowieckich. Komendantem ambulatorium był wyższy rangą lekarz sowiecki, jego asystentką wysoka, szczupła, młoda lekarka, z pochodzenia Polka; był tam również stomatolog, paru sanitariuszy, bardzo podstawowe laboratorium oraz pomieszczenie dla fizykoterapii. Ambulatorium mieściło się w małym parterowym baraczku o glinianych ścianach, jak zresztą większość baraków, w których mieszkaliśmy. Pomieszczenie składało się z kilku małych izdebek. Tu przeprowadzano stopniowo badania nas wszystkich. Tu też otrzymałem odpowiednią ilość szczepionki, strzykawkę, igły, środek odkażający.
Wielu chciało uniknąć szczepień, ale przekonałem ich o doniosłości tego zabiegu, szczególnie w warunkach obozowych. Zdecydowanie opierał się temu tylko jeden zdrowo wyglądający inżynier saper, ten, który zaprojektował funkcjonalne ustawienie prycz w naszym baraku. W końcu zażądałem kategorycznie, aby się poddał szczepieniu, grożąc nawet doniesieniem do władz sowieckich. Wprawdzie straszono mnie konsekwencjami natury honorowej, przysyłano wyższych stopniem oficerów itp., jednakże nie uległem. W końcu ów inżynier zgodził się na szczepienie, żądając „obstawy": po trzy osoby miały przytrzymywać każdą jego kończynę, inni mieli to samo robić z głową, tułowiem itp. W sposób typowy wykonywałem, w asyście trzymających i ciekawskich, domięśniowy zastrzyk w pośladek. „Bohater" nawet nie drgnął, za chwilę jednak zawołał: „Doktorze, no prędzej, nie wytrzymam!". Kiedy hurmem krzyknięto, że już po strachu, zerwał się, zapiął spodnie i... rzucił mi się na szyję, chciał pocałować w rękę, krzycząc przede wszystkim, że nic nie bolało oraz że nareszcie przełamałem w nim jedyny strach nad strachy, jakim był zastrzyk. W późniejszym okresie, wykonując w wojsku gromadne szczepienia, parokrotnie spotkałem się z kategoryczną odmową, ale po przeprowadzeniu odpowiednich testów nigdy nie wyraziłem na to zgody.
Moje kontakty z sowieckim ambulatorium, poza wspomnianymi badaniami, dotyczyły trzech wizyt u lekarza. W czasie pierwszej spotkałem właśnie ową lekarkę. Gdy dowiedziała się, że jestem lekarzem, bardzo przyjemnie (zresztą odnosiła się tak do wszystkich, którzy mieli z nią do czynienia) zapytała o specjalność. Wydawało mi się, że najlepiej będzie podać się za pediatrę, co też uczyniłem, chociaż zajmowałem się wszystkimi działami medycyny. Zachwyciła się głośno i w tym momencie otworzył drzwi komendant z sąsiedniego pokoju i odezwał się: „Wasilewna, wy wsiegda gawaritie iz Polaczkami. Nie znajetie, czy eto wosprieszczeno?". Próbowała się bronić, ale zaraz umilkła.
Następna wizyta w ambulatorium była spowodowana powtarzającymi się codziennie, zwykle w godzinach południowych, bólami okolicy nadoczodołowej prawej. Musiałem wtedy kłaść się i trzeć tę okolicę o deskę pryczy. Nie mogąc dłużej znieść bólu, zgłosiłem się do ambulatorium prosząc o nagrzewanie lampą Sollux, bo przykładanie gorącej wody w butelce nie pomagało. Wówczas owa pani doktor z wielkim strachem dała mi zlecenie na kilka naświetlań i kazała szybko wyjść. Po kilku zabiegach wszystko ustąpiło do tego stopnia, że połowę naświetlań mogłem oddać komuś bardzo potrzebującemu. Po raz trzeci poszedłem do ambulatorium w bardzo przykrej dla mnie sprawie natychmiastowego umieszczenia ciężko chorego w szpitalu. Był nim docent Wydziału Lekarskiego, mieszkaniec sąsiedniego baraku. Rozwinęła się u niego rozpadowa gruźlica płuc, pojawiła się zupełna rezygnacja, odmawianie spożywania pokarmów, jak i zgody na szpital. Musiałem dać skierowanie na oddział gruźliczy i być świadkiem oburzenia zarówno samego zainteresowanego, jak i jego współtowarzyszy. Gdy go tam skierowano, oczywiście musiał umrzeć, i to w krótkim czasie.
Wspomniałem już o ogromnym zawszeniu w obozie. W warunkach, w jakich znajdowaliśmy się, pomimo walki, praktycznie nie można było ich wytępić. Czy rzeczywiście nie można? Zawziąłem się i zamęczając mieszkańców mego i sąsiedniego baraku, nakazywałem im i przyzwyczaiłem do codziennych przeglądów. Oprócz tego przeprowadzałem sprawdzanie, na oczach wszystkich, bielizny swojej i innych. Doskonale już poznałem „przytulne" miejsca tego niebezpiecznego i groźnego paskudztwa w okolicy szwów kołnierzyka, pach i innych części bielizny i ubrania. W naszej sytuacji uważałem, że jedyne zadanie, jakie mi pozostało, to była walka z wszami. Nie bardzo przejmowałem się uwagami głupców w rodzaju: „wszobójca", czy unikaniem podawania ręki. W tym swoim zawzięciu i „powołaniu" czasem byłem bliski rezygnacji. Proszę pomyśleć: w sąsiednim baraku zaczęło się pokazywać coraz więcej wszy. „Doktorze, co robić?" - coraz częściej pytano i jednocześnie kpiono z mojej walki. W związku z nastaniem zimy zarządziłem wyniesienie wszystkich „łachów" (były to rzeczywiście łachy, coraz mniejsze szczątki ubrań i bielizny, ale nie do wyrzucenia w naszych warunkach) na mróz, aby wszy zmarzły, co później ułatwiało przegląd. Po tym zabiegu na pewno była parodniowa poprawa, ale potem znowu wielu odnajdywało, i to moc, wszy.
Stwierdziłem, że w naszej walce z wszami coś jest nie w porządku. Zarządziłem zbiórkę i zapytałem, czy wszyscy są obecni. Zauważono, że nie ma kucharza. Przypomniano, że nigdy go nie było podczas odwszania. Znaliśmy go wszyscy jako kucharza nad kucharze, star...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin