Wilbur Smith
LOTSOKOŁA
Saga rodu Ballantyne’ów
tom 1
Przełożył Marcin Wawrzyńczak
Książkę tę, jak wiele innych,
poświęcam mojej żonie
Danielle Antoinette.
ROK 1860
Afryka czaiła się na horyzoncie, jak lwica czyhająca na ofiarę, brązowozłota w promieniach rannego słońca, owiewana chłodem Prądu Benguela.
Robyn Ballantyne stała przy relingu i patrzyła w tamtą stronę. Czekała tak już godzinę przed świtem, długo wyglądając pojawienia się lądu. Wiedziała, że jest tam; czuła jego zagadkową obecność skrywaną przez ciemności i ciepłe, przenikliwe tchnienie ziemi, którym przesycone były wilgotne opary prądu unoszącego wielki statek.
To jej krzyk, a nie majtka z bocianiego gniazda sprawił, że kapitan Mungo St. John wypadł ze swojej kabiny na rufie i wspiął się po schodkach na pokład, a reszta załogi stłoczyła się przy burcie okrętu, by gapić się i gorączkowo dyskutować. Mungo St. John chwycił na sekundę drewniany reling, po czym odwrócił się błyskawicznie i wydał komendę niskim, lecz przenikliwym głosem, który zdawał się docierać do najodleglejszych zakątków okrętu:
– Przygotować się do zwrotu!
Bosman Tippoo zaczął gonić ludzi do roboty za pomocą kawałka liny oraz zaciśniętych pięści. Od dwóch tygodni, z powodu wściekłych wiatrów i ciemnych, nisko wiszących chmur, nie byli w stanie dojrzeć słońca, księżyca ani jakiegokolwiek innego ciała niebieskiego, które pozwoliłoby im ustalić pozycję smukłego klipera. Według niedokładnych obliczeń powinni znajdować się o sto mil dalej bardziej na zachód i ominąć zdradliwe wybrzeże pełne nie oznaczonych na mapie skał i dzikich, pustynnych brzegów.
Kapitan obudził się zaledwie przed chwilą, jego długie, ciemne, splątane włosy falowały na wietrze, policzki miał jeszcze zaróżowione od snu, a na gładkiej opalonej twarzy malowały się gniew i zaskoczenie. Jego oczy były jasne, z białkami odcinającymi się wyraźnie od cętkowanej złotem żółci źrenic. Po raz kolejny, nawet w tym momencie oszołomienia i konsternacji, Robyn zafascynował wygląd tego mężczyzny – niepokojący, groźny, odpychający i tak bardzo pociągający zarazem.
Jego biała płócienna koszula, wepchnięta niedbale w bryczesy, była rozpięta. Skórę na piersi miał ciemną i gładką, jakby ją naoliwiono, a widok gęsto porastających tors czarnych, sprężystych włosów sprawił, że Robyn spłonęła rumieńcem, przypominając sobie ten poranek na samym początku podróży, kiedy to po raz pierwszy wpłynęli na ciepłe, błękitne wody Oceanu Atlantyckiego poniżej trzydziestego piątego równoleżnika, poranek, który był dla niej źródłem wielu cierpień i przyczyną niezliczonych, pełnych niepokoju modlitw.
Tego dnia o świcie usłyszała plusk wody, a potem jej...
renfri73