Żabiński Jan
Z ŻYCIA ZWIERZĄT
TOM 3
chciałbym pisać o raku rzeczy powszechnie znanych. Jest on bardzo popularny, widział go chyba każdy, a jeśli nawet komuś nie udało się zawrzeć z nim znajomości osobistej, to od małego dziecka widywał go na pewno na obrazkach i rycinach jako bohatera przeróżnych bajeczek i opowieści.
Kiedy pomyślę jednak, co zazwyczaj wiemy o raku naprawdę, to wydaje mi się, że sprowadzić to można do dwóch wiadomości: że jest czerwony i że chodzi tyłem. Dorośli, nie-przy- rodnicy, dodaliby może, iż mięso jego łapek i odwłoka (nie wiadomo dlaczego zwanego „szyjką”) jest bardzo smaczne, ale że dużo kłopotu sprawia obłupanie twardego wapiennego pancerza, zanim się człowiek dostanie do tych smakołyków. I to mniej więcej wszystko.
Już sprawa, czy to jest zwierzę wodne czy nie, podlega zazwyczaj dyskusji i sądzę, że niewielu z moich czytelników zdecydowałoby się na ostateczne jej rozstrzygnięcie. Choć bowiem raki spotyka się zawsze w strumieniach, stawach czy jeziorach, to jednak często przewozi się je w koszykach z wilgotnym sianem lub świeżymi pokrzywami, trzymając je w ten sposób nieraz przez kilka dni — zupełnie bez szkody dla ich zdrowia.
Zastanówmy się więc najpierw nad naszymi dotychczasowymi wiadomościami. Zacznijmy od barwy. Na wszystkich obrazkach maluje się raka jaskrawym szkarłatem, ba, nawet jeśli ktoś się zarumieni, mówimy o nim, że „spiekł raka”. Kto jednak widział żywego bohatera tej opowieści, powie raczej, że jest on czarny, brunatny, zielonawy bądź wręcz niebieski, nigdy zaś nie nazwałby jego barwy czerwoną.
Niektórzy z czytelników wiedzą pewno, jak objaśnić tę po
zorną sprzeczność, i poinformują nas, że rąk bywa rzeczywiście czerwony, ale dopiero po ugotowaniu. Wprawiłbym jednak większość osób w kłopot, gdybym zapytał — dlaczego? Otóż może będzie lepiej, jeśli sam to od razu powiem.
Zdarzało mi się obserwować, jak mój synek malował wodnymi farbami obrazki i czasem nie mógł od razu ostatecznie zdecydować, jakiego koloru płaszcz ma mieć bohater jego ilustracji. Najpierw więc malował go farbą niebieską, później jednak wydawało się małemu artyście, że człowiek nie odróżnia się wówczas od rzeki, która też płynęła na obrazku, wobec czego cały płaszcz pociągał farbą zieloną. Wychodziło z tego coś niezbyt ładnego, jąkiś brudnozielony kolor. Wówczas chłopiec nabierał na pędzel pięknej gęstej czerwonej farby w nadziei, że teraz już bohater jego będzie naprawdę bogato i barwnie ubrany. Tymczasem w rzeczywistości malowane miejsce robiło się plamą koloru ciemnobrunatnego i naprawdę ani zieleni, ani błękitu, ani czerwieni dopatrzyć się w tym nie było można.
Piszę o tym, gdyż jestem pewny, iż każdy z czytelników malując wodnymi farbami miał kiedyś podobne kłopoty. Im więcej farb namaże się na jednym miejscu, tym ciemniejszy brunatny kolor otrzyma się w rezultacie. Co to jednak ma wspólnego z rakiem? Zaraz wyjaśnimy. W pancerzu swoim posiada on różne barwiki: i zielony, i niebieski, i czerwony, i brązowy. Czasem niektórych jest mało, a dominuje niebieski — i wtedy rak bywa właśnie tego koloru. Czasem znowu przeważa zielony. Najczęściej jednak wszystkie razem — wspólnie — dają wrażenie barwy czarnobrunatnej. Z tych barwików jednak tylko czerwony jest trwały, wszystkie inne zaś w temperaturze około 100°C rozpadają się i całkowicie płowieją. Po zanurzeniu we wrzątku zatem pozostaje tylko czerwień; i dlatego tę barwę przyjmuje zawsze rak po ugotowaniu.
A teraz druga sprawa — chodzenie tyłem. Kto puścił o raku tę plotkę przed wielu, wielu laty — nie wiem. Każdy jednak, kto ją powtarza, widocznie nigdy nie obserwował żywego raka.
Rak, zaniepokojony, rzeczywiście cofa się tyłem, wystawiając ku nieprzyjacielowi swoje potężne szczypce. Robi to jednakże i pies, warcząc i szczerząc kły, gdy napastuje go jakiś poważny nieprzyjaciel, i kot, i lew w obliczu bliskiego niebezpieczeństwa. Któż bowiem zwracałby się bezbronną częścią ciała do wroga? Chyba po to, aby ułatwić mu atak. Dopiero po wycofaniu się z zasięgu niebezpieczeństwa można, jak się to mówi, „podać tył” i ratować się ucieczką. To samo robi rak. Normalnie jednak zawsze chodzi przodem, toteż tę wiadomość o „chodzeniu tyłem” należy — jak to powiedział Krasicki — „między bajki włożyć”.
A teraz może zastanowimy się wspólnie, czy jest to zwierzę wodne czy lądowe. Taką sprawę przed rozstrzygnięciem trzeba starannie rozważyć. Zazwyczaj spotykamy go w wodzie. Dobrowolnie na ląd wychodzi bardzo rzadko. Jedną z najistotniejszych jednak pod tym względem rzeczy będzie stwierdzenie, jak rak oddycha — czy powietrzem atmosferycznym, czy też korzysta z tlenu rozpuszczonego w wodzie. Otóż o tym mogę czytelników dokładnie poinformować. Rak oddycha skrzela- mi — a więc tlenem z wody. Powstaje zatem pytanie, dlaczego ryby wyjęte na ląd giną zazwyczaj już po kilku godzinach, a nasz rak wytrzymuje te warunki w ciągu wielu dni?
Tę sprawę można wyjaśnić w prosty sposób. Delikatne skrzela ryb, znajdujące się z tyłu po dwóch stronach głowy, osłonięte są bardzo nieszczelnie. Toteż ryby nie duszą się na powietrzu, jak to wiele ludzi przypuszcza. Wręcz przeciwnie — możliwości oddychania mają nawet lepsze niż w wodzie, tylko że skrzela ich po prostu wysychają i wtedy już wcale funkcjonować nie mogą. Natomiast rak ma skrzela umieszczone dużo „racjonalniej”: znajdują się one po dwóch bokach, u nasady każdej nogi chodowej. Wszystko to jest ukryte pod pancerzem, w komorze, do której prowadzi nieduży otwór. Chociaż raka wydostaniemy z wody na powietrze, w jego komorze skrzelo- wej znajduje się jeszcze dużo płynu. Paruje on i wysycha przez jeden niewielki otworek bardzo wolno, tak jak o wiele wolniej wyparowuje woda w butelce niż wylana na płaski ta
lerz. Nic więc dziwnego, że na przesuszenie dobrze osłoniętych skrzeli raka trzeba dużo więcej czasu aniżeli skrzeli rybich. Słuszność naszego tłumaczenia potwierdzają także węgorze, które mają skrzela stosunkowo dość dobrze osłonięte, dzięki czemu są w stanie żyć na powietrzu znacznie dłużej aniżeli inne ryby.
Jest jednak taki okres, w którym rak wydobyty z wody mógłby zdechnąć bardzo szybko. Oto — początkowo kilka razy na rok, później raz do roku (rak bowiem żyje do trzydziestu lat) — gubi on całkowicie swój pancerz. Okres, w którym to się dzieje, nazywa się linką. Stary pancerz pęka i rak wychodzi z niego tak, jak lotnik z kombinezonu, ale już nie w sztywnej i twardej zbroi — tylko w delikatnej i miękkiej białej skórce. Otóż wyjęty wówczas z wody wysechłby bardzo rychło. Jest w tym czasie w ogóle bezbronny i nieporadny. Każdy wróg może go łatwo skaleczyć i zranić, a potężne, twarde szczypce są w tej chwili miękkie i wiotkie. Toteż rak na linienie wybiera sobie jakąś ciemną, najodleglejszą kryjówkę i siedzi tam, dopóki pancerz nie wzmocni się i nie stwardnieje, co trwa zwykle około tygodnia. Organizm raka zresztą był przezorny — już na kilkanaście dni przed linką wyciągał ze starego pancerza sole wapienne i magazynował je w postaci dwóch soczewkowatych kamyków w żołądku. Tych samych więc soli używa potem rak do wzmocnienia swej nowej zbroi.
Zdziwi Państwa może, dlaczego nasz bohater, mając tak znakomitą ochronę, pozbywa się jej co pewien czas. Chwila zastanowienia jednak wystarczy, aby zrozumieć, iż jest to dla niego konieczne — inaczej bowiem nie mógłby rosnąć.
Gdy twarda zbroja nie bardzo już może pomieścić ciała z każdym dniem powiększającego się raka, zostaje zrzucona, nowa zaś, obszerniejsza, pozwala mu znów przez pewien czas rozszerzać swe rozmiary, a skoro stanie się zbyt ciasna — podzieli los poprzedniczki.
W ten sposób wyczerpaliśmy te kilka zagadnień z życia największego stawonoga naszych wód słodkich.
Przystępując do napisania pogadanki
o dużych i małych rakach, jako dalszego ciągu dopiero co opowiedzianej historii o naszym krajowym raku-nieboraku, jestem w kłopocie, jak Wam sprawy tych krewniaków rączych przedstawić. Bo można ten temat potraktować rozmaicie. Należą one do skorupiaków i w potocznym języku wszystkie nazywane bywają „rakami”.
Jeżeli podejdziemy do sprawy z tego punktu widzenia, musimy tu zaliczyć i maleńkie oczliki i dafnie, które pewnie znacie, gdyż stanowią znakomity pokarm dla ryb, a więc każdy hodowca stara się je zdobyć dla mieszkańców swego akwarium. Tu trzeba by zaliczyć również raki zamieszkujące nasze piwnice, a więc raki lądowe, tak zwane stonogi. Wreszcie należy wymienić i kaczenicę, którą gdybyście zobaczyli, wzięlibyście ją raczej za każdy inny stwór niż za krewniaka rączego. Zwierzątko to bowiem wygląda mniej więcej jak pestka od śliwki — tylko białego koloru; w rzeczywistości widać jedynie pancerzyk wapienny, osadzony na centymetrowej długości słupku przyrośniętym na stałe do podłoża. Kaczenice były znane ludziom od wielu setek lat, nikomu jednak przez długi czas nie przychodziło do głowy, iż ma tu do czynienia z rakiem. Bo jeśli oswoiliśmy się już z tym, że na przykład korale — bardzo nisko uorganizowane zwierzęta — są przyrośnięte na stałe do podłoża i zmienić miejsca pobytu nie mogą, to zgodzicie się chyba, że trudno było domyślić się czegoś podobnego u raka. Tymczasem, jak nas uczy zoologia, istnieją zwierzęta stojące już bardzo blisko kręgowców, które tylko w okresie młodzieńczym jako larwy pływają po morzu swobodnie,
a później przyrastają do podłoża i w tej pozycji pozostają już do końca życia.
Z tych więc wszystkich powodów opowiem Wam teraz tylko
o najbliższych krewnych naszego raka, którzy należą wraz z nim do podrzędu dziesięcionogów. Bo każdemu wiadomo, że rak rzeczywiście ma pięć par nóg chodowych, z których pierwsza przekształcona jest w szczypce.
Najbliższym więc krewniakiem morskim naszego raka — zupełnie zresztą do niego podobnym — jest tak zwany homar.
Proszę więc sobie wyobrazić tego zwykłego dobrze znanego raka rzecznego, tyle że półmetrowej długości, a nawet bez studiowania fotografii będzie się miało znakomite pojęcie o homarze. Oczywiście odznacza się on potężnym, grubym pancerzem, a przede wszystkim szczypcami około 15 cm długości. Jeśli przypominacie sobie, że właśnie szczypce i odwłok to największy przysmak w raku, łatwo się domyślić, iż w miejscach zamieszkania homara, od Norwegii aż do Morza Śródziemnego, rybacy uganiają się za tym zwierzęciem, gdyż każda restauracja dobrze za nie płaci.
Homar, jak wszystkie raki z grubym pancerzem, jest w stanie zamieszkiwać płytkie wody przybrzeżne, gdzie narażony jest na wściekłe uderzenia fal. Raki głębinowe natomiast —
o czym ze zdziwieniem przekonali się przyrodnicy — mają przeważnie pancerz o wiele delikatniejszy.
Drugi przysmak morski, również bardzo blisko spokrewniony z naszym rakiem, to langusta. Aby wyrobić sobie o tym zwierzęciu właściwe wyobrażenie, musielibyście naszego raka powiększyć do rozmiaru 40 cm. Ale nie dość na tym — trzeba by jeszcze pozbawić go szczypiec, gdyż langusta na przedniej parze nóg zamiast nich ma tylko jakby rodzaj pazurów. Mimo to, podobnie jak homar swymi potężnymi szczypcami, i ona potrafi doskonale rozbijać skorupy małży, którymi się żywi.
Zdawałoby się zatem, iż z punktu widzenia kulinarnego langusta jest mniej wartościowa od homara, gdyż jada się z niej tylko odwłok, czyli tak zwaną po kucharsku „szyjkę”. Sądzę jednak, że tu już nikt nie powie z ironią „tyle smaku, co w raku”, skoro się dowie, że duże egzemplarze langusty ważą do 8 kg, z czego na samą szyjkę przypadnie około kilograma.
Langusty spotyka się częściej niż homary. Zamieszkują one
skaliste, przez rośliny wodne obrośnięte tereny podmorskie, na dość różnych, ale nigdy zbyt wielkich głębokościach.
Langusta, tak jak i homar, dobrze hoduje się w akwarium i obserwując ją tu, przekonano się ze zdziwieniem, że potrafi ona wydawać odgłosy. Odgłosy te, podobne do skrzypienia, wywoływane są przez specjalną płytkę umieszczoną na pierwszym członie czułków.
Zarówno ona, jak i homar są bardzo płodne: od ośmiu do czterdziestu tysięcy jaj na jeden miot nie stanowi u nich nic nadzwyczajnego.
Larwa langusty, kształtu liściowatego i całkowicie przezroczysta, pływa sobie dłuższy okres czasu tuż pod powierzchnią wody i pod nazwą Phyllosoma w ciągu wielu lat była uważana przez przyrodników za zupełnie odrębny gatunek zwierzęcia.
Żeby już skończyć z rakami jadalnymi, muszę jeszcze wspomnieć o garnelach. Na wybrzeżach Morza Północnego, a daiej
Holandii, Belgii, Francji i Anglii te małe raczki, zwane także krewetkami, stanowią ulubiony pokarm tamtejszych warstw najuboższych, są bowiem bardzo tanie.
Krewetki — to raczki długości mniej więcej 6-8 cm. Domyślacie się więc, że takie maleństwo niewiele dostarcza pożywienia, tym bardziej że, tak jak u langusty, jadalna jest tu tylko szyjka, albowiem szczypców krewetki nie posiadają zupełnie. Całe szczęście, że pancerzyki ich są przynajmniej dosyć delikatne, więc po ugotowaniu łatwo dają się „obierać”. Ale mimo to kłopotu przy stole bywa z tym sporo.
Krewetek jest wiele gatunków i wszystkie zamieszkują bardzo płytkie wody, zagrzebując się niezwykle zręcznie i szybko w piasku. To upodobanie do piaszczystego dna sprowadza je często do delt rzecznych, a w związku z tym przystosowują się one i do wody słodkiej.
Druga grupa dziesięcionogów — w przeciwieństwie do poprzedniej, którą nazywają „dłogoogoniastymi” — nosi nazwę „pośrednich”. Nazwy te dotyczą właśnie odwłoka, czyli owej
osławionej szyjki, która jest u tej grupy nieco większa niż u krabów, wybitnie jednak mniejsza niż u długoogoniastych. Zazwyczaj jest ona niesymetrycznie skręcona i nie okryta pancerzem, lecz jedynie woreczkiem z cieniutkiej skóry.
Tego rodzaju upośledzenie wywołuje u tych raków ciekawe przyzwyczajenia. Jeden z nich na przykład, zwany pustelnikiem, wyszukuje sobie leżącą na dnie muszlę i ukrywa w niej tą swoją tylną, bezbronną część ciała. Workowaty odwłok wciska się w skręty tej wapiennej pozostałości po ślimaku, na zewnątrz zaś wystają tylko głowa i nogi. Poruszając się pustelnik ciągnie za sobą muszlę, a na niej osadza jeszcze czasem ukwiała, którego liczne parzydełka stanowią dodatkową ochronę dla raka, a on z kolei uzyskuje tę poważną wygodę, że może zmieniać miejsce pobytu, co mu ułatwia zdobywanie pokarmu.
Takie współżycie dwóch istot ku pożytkowi obu stron nosi nazwę symbiozy.
Do raków pośrednich należy też znany pod zwrotnikami zło
dziej kokosowy. Jest to rak duży, do 3 kg wagi, który podobnie jak stonoga zarzucił środowisko wodne. Mieszka na lądzie w pobliżu palm kokosowych i żywi się ich owocami. Potrafi potężnymi przednimi szczypcami nadwerężyć skorupę orzecha, by później przez tę dziurę wybierać biały miąższ maleńkimi szczyp- czykami znajdującymi się na ostatniej parze nóg.
Trzecia L ostatnia grupa to „krótkoogoniaste” albo kraby. Są to raki o niezwykle rozszerzonym głowotułowiu, bardziej szerokim niż długim, i o maleńkim, zagiętym pod spód odwłoku.
Są one pospolite we wszystkich morzach. Zapuszczają się nawet do rzek. Ostatnio wielkie szkody wyrządza na Bałtyku krab wełnistoręki, który dopiero przed dwudziestu pięciu laty został zawleczony do Europy z Chin. Dziwna jego nazwa pochodzi stąd, że szczypce ma pokryte jakby futrzanymi rękawicami, co nie przeszkadza mu jednak rozrywać sieci rybackich, aby żywić się złowionymi w nie rybami. Zresztą o nim przygotowałem odrębną opowieść.
Nie myślcie jednak, że kraby to wszystko takie małe stworzenia, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni w Europie, ot mniej więcej dziesięciocentymetrowej długości. Istnieje bowiem krab głębinowy, chodzący na nogach o rozciągłości — ni mniej, ni więcej, tylko 5 m. Zwierzę to, łowione na wodach japońskich, jest podobne do olbrzymiego pająka, gdyż stosunkowo krótki głowotułów o średnicy około 75 cm ma osadzony na potwornie długich, niby pajęczych odnóżach — tyle tylko, że nie na ośmiu, jak u tego tępiciela much, lecz na dziesięciu, jak przystoi rakowi. Nogi te są zakończone niewielkimi szczypcami.
Na pierwszy rzut oka można by żywić obawę, że taki potwór może napadać i krzywdzić kąpiących się ludzi. Okazuje się jednak, iż jest to typowe zwierzę głębinowe, czyli mieszkaniec wód cichych i spokojnych, a te długie szczudłowate nogi służą mu tylko do brodzenia po szlamie. Toteż gdy kiedyś wydobytego kraba głębinowego przywiązano na sznurze przy brzegu, spacerował spokojnie po płytkiej wodzie, dopóki nie wzmogła się fala. Potem jednak biedne zwierzę okazało się zupełnie bezradne. Tak więc — mimo jego ogromu — trudno je uważać za niebezpiecznego potwora.
Jak widzicie zatem, nasz skromny rak rzeczny ma sporo interesujących krewniaków we wszystkich morzach, a nawet i na lądzie.
Zlaba prowadzi tryb życia ziemnowodny — to każdy wie i myślę, że nikogo nie potrzeba o tym informować. Co prawda taka nazwa całej gromady, jak „ziemnowodne”, została dzisiaj zarzucona na rzecz „płazów” i tym wyrazem charakteryzuje się ją w systematyce zoologiczne], a więc łącznie: żaby, ropuchy, trytony i salamandry. A szkoda, bo wyraz „płaz” niewiele mówi i, co najważniejsze, wśród nie- specjalistów stworzył nie lada zamieszanie. Zamieszanie tego rodzaju, że obecnie Bogiem a prawdą rzadko kto jest się w stanie zorientować, jakie zwierzę należy do płazów, a jakie do gadów.
Obawiam się, że i moi Szanowni Czytelnicy niezbyt dobrze rozróżniają zwierzęta należące do tych dwóch gromad, mimo iż większość z nich uczyła się już zoologii. Ileż bowiem ludzi za podstawę do tego rozróżniania przyjmuje przekonanie, że płaz musi się płaszczyć lub pełzać po ziemi, zaś gad jest stworzeniem „obrzydliwym”. A przyjąwszy taką zasadę wyjściową uważa się, że do płazów należeć będzie wąż albo jaszczurka, zaś żaba, a tym bardziej ropucha — z racji swego odrażającego wyglądu są na pewno gadami. Gdzie zaliczyć w takim przypadku żółwia, już zupełnie nie wiadomo.
Spraw systematyki zoologicznej w ten sposób jednak załatwiać się nie powinno. Zaliczenie zwierzęcia do tej czy innej gromady nie może opierać się na naszym subiektywnym, powierzchownym wrażeniu. Istotnym, wchodzącym tu w grę faktem nie może być, .że zwierzę wydaje się nam samym obrzydliwe czy przyjemne, lecz przede wszystkim obiektywna różnica w budowie ciała. Chciałbym jakoś ułatwić Państwu
utrwalenie sobie tych rzeczy, a więc proszę zapamiętać, że do gadów należą te zwierzęta, których skóra pokryta jest łuską lub tarczowatym pancerzem, sprawa zaś pełzania, czołgania, pływania czy skakania nie gra tu żadnej roli. W przeciwieństwie do wyżej przedstawionych — płazy znów mają skórę nagą, czasem pokrytą brodawkami, ale zawsze wilgotną i oślizłą dzięki dużym ilościom śluzu, który ona stale wydziela.
Teraz już mam nadzieję, że się nikt nie pomyli — jasne jest, że bohaterka tej opowieści to płaz, czyli zwierzę ziemnowodne.
No dobrze — ale dlaczego ziemnowodne?
I tu już każdy szybko odpowie:
Bo raz przebywa w wodzie, raz na lądzie, jest więc zwierzęciem mieszkającym i tu, i tam.
Pięknie, ale przecież tak zwana zielona żabka albo rzekotka łazi zawsze po chwastach lub krzakach i nieczęsto widuje się ją w wodzie. Tak samo ropucha, żaba płowa albo tak zwany huczek — lubią co najwyżej wilgotne łąki lub suto zraszane warzywniki, a w wodzie nie mają zwyczaju przebywać.
Na dobrą sprawę takiemu określeniu jak wyżej ściśle odpowiada tylko jeden gatunek największej naszej żaby, zwanej jadalną, a częściowo mogłoby się to stosować do ropuszki, odznaczającej się pięknym pomarańczowym podbrzuszem, zwanej
i
kumką, one bowiem przebywają istotnie częściowo w wodzie, częściowo na lądzie. Gdzie tu więc ziemnowodnośó, jeśli chodzi o resztę? Otóż widzicie Państwo, obiekcje Wasze dlatego niewiele miały tu do rzeczy, że nie jest wcale istotne, czy dorosła żaba częściej, czy rzadziej przebywa w wodzie.
Wydra lub bóbr dużą część swego życia przepędzają w rzekach czy stawach — a przecież nikomu do głowy nie przyjdzie nazwać gromady, do której należą, ziemnowodną. Rozróżniająca pod tym względem cecha leży zupełnie gdzie indziej, a mianowicie — proszę sobie uprzytomnić, gdzie zwierzęta gromady płazów składają jaja i gdzie przebywają w czasie pierwszego okresu swego życia, zwanego larwalnym. Otóż wszystkie płazy odznaczają się dwiema charakterystycznymi cechami: przede wszystkim tym, iż składają jaja tylko i wyłącznie w wodzie, a następnie że z jaj tych nie wylęga się potomstwo podobne do rodziców, a więc małe żabki, trytoniki czy salamandry, tylko — istoty o innym wyglądzie, raczej przypominające rybki, bez nóg, z głową, która wraz z tułowiem stanowi jedną całość, i z dużym płetwiastym ogonem. Zwierz...
ulia.meow