Krzysztof A Zajas - Trylogia grobianska 1 Ludzie w nienawiści.pdf

(2224 KB) Pobierz
===aF9pWz9ZO15oXG9cOQA3UWUDMQhpXTlYPQhsVWRcbVo=
Liście opadły. Wrócą liście
i modlitewne łuki gór,
przeminą ludzie w nienawiści,
zostanie trzepot ptasich piór.
KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI
===aF9pWz9ZO15oXG9cOQA3UWUDMQhpXTlYPQhsVWRcbVo=
Rozdział pierwszy
Upadek
===aF9pWz9ZO15oXG9cOQA3UWUDMQhpXTlYPQhsVWRcbVo=
1
Całe jego życie zwęziło się nagle do jednej minuty. Tej właśnie minuty, którą bardzo
chciał przeżyć mimo bólu i strachu. Jeśli przeżyje, przedłuży swoje trwanie o następną
minutę, chociaż wypełni ją taki sam ból i taki sam strach. Albo i większy. Co do tego, że
będzie dalej torturowany, okoliczności nie pozostawiały mu najmniejszych złudzeń. Nie
było już pytania „czy”, były tylko: „dlaczego” i „jak długo jeszcze”. Pytanie „czy”
dotyczyło czegoś kosmicznie odległego, czyli przeżycia następnej godziny, jeszcze jednej
godziny jego pięknego życia. Bardzo mocne pytanie.
Na pewno już gdzieś go widział. Tamten się jednak odwracał, nie chciał być
rozpoznany. Zdaje się, że odwlekał ten moment na później, jak starannie przygotowaną
puentę. Obmyślił sobie wszystko dokładnie i teraz to realizował. Czasem tylko
przechodził
od krzesła do małego otworu w kształcie serca wyciętego w wejściowych wrotach,
spoglądał na podwórze i sprawdzał, czy ktoś się nie zbliża. Wtedy można było dostrzec
jego profil. Cienkie druciane okulary i ciemny zarost na policzkach. Chyba brunet.
Ciemnoszara bluza z kapturem, ciemne, pewnie granatowe dżinsy, ciemne adidasy…
Wszystko ciemne. Maskuje się, sukinsyn! Właśnie znowu zawrócił od drzwi, usiadł na
taborecie i wyjął coś z kieszeni. Przyglądał się uważnie. Po ciemku? Jakiś pokręcony.
A jaki ma być? Siedzi i wpatruje się jak pijak w ćwiartkę. O co tu chodzi? Jak długo to
jeszcze potrwa? I najważniejsze: skąd znał tego typa?
Zostawił te pytania na potem (jeśli w ogóle będzie jakieś „potem”) i zajął się sobą.
Wykręcone do tyłu stawy barków bolały jak cholera, rozciągnięte pachwiny paliły żywym
ogniem. Ostatni raz próbował zrobić szpagat dobre czterdzieści lat temu i utknął
w połowie. Jeszcze trochę i zesztywnieje tak, że nie będzie mógł się ruszyć, a wtedy
koniec – nie da rady, nie ucieknie. A ten tu wygląda na totalnego świra. Nie ma co liczyć
na to, że nagle zmieni zdanie i go wypuści. O, schował to coś – zdjęcie? – wstał i znowu
poszedł w stronę wrót. Na zewnątrz już całkiem czarno, wieczór. Trzeba działać szybko!
Ale jak? Stał na koniuszkach palców, przywiązany do belki – właściwie wisiał
z wykręconymi do tyłu ramionami i rozciągniętymi nogami, przypominając rysunek
człowieka w kole i trójkącie. Czyje to było?
– Uaah! – syknął z bólu, który przeszył go przy poruszeniu biodrami.
Jakiś cholerny Leonardo da Vinci czy może jednak Michał Anioł? Chrzanić to! Brzuch
zwisał mu jak wielki worek flaków na zupę dla kompanii wojska – musiało to wyglądać
okropnie. Rozluźnił mięśnie łydek, żeby nie dostały skurczów. Miał skłonność do
skurczów, łapały go często – wystarczyło, że się zasiedział, po czym nagle wstał i się
przekręcił, a już zwijał go ból. Żona kupiła jakąś śmierdzącą maść, ale warta była tyle, ile
ten smród. Teraz również czuł, że za chwilę złapie go skurcz. Nie, nie da rady. Nie
wytrzyma. Zaraz zacznie wyć.
Gdzie ta pieprzona policja? Przecież ktoś musiał widzieć całe zajście, może nawet
zadzwonił na numer alarmowy. A te barany odebrały, posłuchały na głos na interkomie, po
czym rechotały sobie z historyjki wciskanej im przez podpitego miłośnika horrorów. Za
co, do jasnej cholery, płacę podatki i utrzymuję całą tę zgraję darmozjadów? Nikt w
gminie tyle nie płaci co ja. A jak przychodzi co do czego, to ich nie ma. Listwan! Gdzie,
kurwa, jesteś? Dupki. Duuupkiii!
Szarpnęło go w krzyżu, jakby ktoś wbijał mu rozpalone żelazo. Ramiona piekły
i drętwiały coraz bardziej. Poczuł łzy cieknące po policzku. Może jednak ktoś tu trafi po
śladach? Tylko nie bardzo wiedział, jakie miałyby to być ślady, przyjechali przecież
normalnym samochodem po normalnej drodze. Może zimą byłoby łatwiej, ale we
wrześniu
wszystkie drogi są takie same. Jedzie samochód po drodze, i tyle. Właśnie, może ktoś
widział, jak tutaj jadą? Przecież to nie takie trudne, do kurwy nędzy! Aaa! Niech mi ktoś
pomoże!
Tamten stał teraz nieporuszony przy wrotach i wpatrywał się w wieczorną czerń
podwórza. Może po prostu sprawdzał, czy nikt za nimi nie przyjechał. A może obmyślał,
co dalej. Jak mu skrócić cierpienia. Albo wydłużyć. Nie wiadomo, co gorsze. Jego lekko
przygarbioną sylwetkę bardziej sobie wyobrażał, niż ją widział. Wnętrze stodoły zalewała
ciemność i tylko mała niebieska lampka postawiona na klepisku obok taboretu dawała
troszkę białawego światła, które raczej gubiło niż odsłaniało kształty. Trupie światło,
niech to szlag! Zapadała noc. Tamten stał i coś obmyślał. W krzyżu czuł rozpalone żelazo.
Do rana miał dalej niż piechotą na Księżyc w chińskich klapkach.
Bój się czegoś z uporem i masz jak w banku, że to przyjdzie. Jego wyprężone jak ścięgna
patroszonego królika łydki zaczął łapać skurcz. Kłucie narastało – nogi z obolałych
kloców zmieniały się w dwa ogniska porażającego, piekącego szarpania.
Wiedział, że dalsze zaciskanie zębów nic nie da.
– Wypuść mnie, głupi kutasie, to nikomu nie powiem!
Ten „kutas” był niepotrzebny, ale już za późno. Tamten ani drgnął.
– O co ci chodzi? O okup? Dawaj telefon i mów, ile chcesz! Zadzwonię do mojej starej,
przywiezie kasę i sprawa załatwiona… – zacharczał przez ściśnięte gardło. – Ma
upoważnienie do mojego konta. Rano pojedzie do banku, wypłaci gotówkę i przywiezie.
Dostarczy, gdzie będziesz chciał. I ile będziesz chciał. Tylko mnie, kurwa, odwiąż!
Mężczyzna przy wrotach odwrócił się powoli, bardzo powoli, i spojrzał na niego.
W każdym razie wydawało mu się, że patrzy, w mroku można się było tylko domyślać, że
gdzieś tam jest. Nie wykonał żadnego innego gestu. Po prostu odwrócił się i patrzył.
I milczał.
– Mów ile! Sto tysięcy? Dwieście? Pół miliona? – Chciał jeszcze powiedzieć „milion”, ale
Zgłoś jeśli naruszono regulamin