Katarzyna Michalak
Zacisze Gosi
trylogia kwiatowa tom 2
Dla moich Czytelniczek, które pokochały Kamilę i jej Ogród.
Nie jest ważne, ilu minie obojętnie czyjeś nieszczęście. Ważne, czy Ty się zatrzymasz.
K.M.
Rozdział 1
Leśny dzwonek – śliczna, bardzo delikatna roślina, którą spotkać można w lesie lub na łące. Na wysmukłej łodyżce, zdobnej kilkoma podłużnymi listkami, kołyszą się niebieskie, czasem błękitne lub lawendowe dzwoneczki o pięciu prążkowanych płatkach.
Kwiatki te nie pachną może odurzająco jak wspaniałe róże czy choćby konwalie, ale ich urok i subtelne piękno zachwycają. Bez błękitnych dzwonków, zawieszonych na zielonych łodyżkach, nasze lasy byłyby znacznie uboższe...
Los tak przewrotnie kieruje ludzkimi krokami, że bezwiednie, czyniąc dokładnie to, co on chce, wchodzimy w jego pułapkę.
Dlaczego Gosia Bielska, żona bogatego i wpływowego dyplomaty, zamiast udać się na spotkanie z przyjaciółkami taksówką, wsiadła tego ranka do londyńskiego metra? Dlaczego ten jeden raz nie zważała na swoje wygody i bezpieczeństwo, nosząc pod sercem maleńkiego chłopczyka, wymarzonego synka, o którego drżała przez tyle miesięcy? Co skłoniło rozważną, nie ryzykującą bez potrzeby kobietę do zamiany wygodnej limuzyny na zatłoczony, duszny wagon podziemnej kolejki?
Małgosia, próbująca odnaleźć odpowiedź na te pytania w każdą bezsenną noc, a tych nocy przez ostatnie osiem lat było o wiele za dużo, mogła powiedzieć jedynie: „Nie wiem. Takie było moje przeznaczenie. Taki był mój los. Gdyby nie stało się to owego lipcowego dnia w Londynie, zapewne zdarzyłoby się kiedy indziej”. To było jedyne pocieszenie dla kobiety, która tego dnia straciła nienarodzonego synka, zdrowie, a w konsekwencji tego wszystkiego także męża i spokojny, szczęśliwy dom. I wolność, bo demony, z którymi zmagała się od tamtego strasznego dnia, zamknęły Małgorzatę w czterech ścianach domu, który jej przyjaciółkom przypominał grobowiec.
Kto z własnej woli zamknąłby się za życia w grobowcu? Czy uczyniłaby to młoda, śliczna kobieta? Tak. Jeśli miałaby takie poczucie winy za śmierć synka i odejście męża, jakie miała Małgosia – tak. Bo mogła sobie wmawiać, że to los czy przeznaczenie, ale prawda była inna: tamtego lipcowego dnia Gosia Bielska dokonała takiego a nie innego wyboru. A za złe wybory płaci się czasami wysoką cenę. Najwyższą.
Czy mogła jednak przewidzieć, jak skończy się ta niewinna przejażdżka metrem?
Pociąg mknął podziemnymi tunelami, pełen na wpół śpiących ludzi. Było przed dziewiątą, ale że Londyn lubił balować do późna w nocy, pasażerowie podziemnej kolejki łapali ostatnie chwile odpoczynku przed długim dniem pracy.
Gosia wsiadła kilka stacji wcześniej. Jakiś uprzejmy młodzieniec ustąpił jej miejsca, widząc pokaźny brzuszek pod kwiecistą tuniką. Mieszkała w tym mieście od dwóch lat, a jeszcze nigdy nie jechała londyńskim metrem. W ogóle nie korzystała z komunikacji miejskiej wszędzie wożona samochodem służbowym albo taksówką: „Rozumiesz, kochanie: tłumy, terroryści i zamachy” – tłumaczył jej mąż. Dziś jednak coś kazało Małgorzacie wyłączyć telefon w momencie, gdy miała wezwać taksówkę, i skierować się do najbliższych schodów oznaczonych niebieskim napisem „Underground” w czerwonym okręgu.
Teraz siedziała wygodnie i zerkała na współpasażerów ciekawa zwykłych londyńczyków. Tych z wyższych sfer miała dosyć, spotykała ich na co dzień, jako żona dyplomaty, bywając na przyjęciach i oficjalnych spotkaniach, jeżeli nie mogła się od nich wykręcić, a czasami, mimo zaawansowanej ciąży, nie mogła. Przejażdżka metrem i lunch w towarzystwie przyjaciółek z dawnych lat, które nie miały nic wspólnego ze sferami dyplomatycznymi, były dla Gosi miłą odmianą, cichym buntem przeciw napuszonemu towarzystwu, na jakie skazała sama siebie, przyjmując dwa lata temu oświadczyny Mateusza Wielickiego, doskonale zapowiadającego się absolwenta wydziału stosunków międzynarodowych.
Zbuntowana na to jedno przedpołudnie Małgosia siedziała więc w sunącym podziemiami wagonie kolejki, ciesząc się tą chwilą. Kolorowy tłum fascynował ją. Słuchała rozmów w najróżniejszych językach, patrzyła na kobiety, których twarze ukryte były pod chustami, na mężczyzn w garniturach i zwykłych roboczych ubraniach, próbując zgadnąć, kim są, jakie mają marzenia, czy w ogóle marzą o czymś więcej niż o odfajkowaniu listy obecności, przetrwaniu do wieczora i powrocie tą samą kolejką do domu.
Jakiś mężczyzna, mniej więcej w jej wieku, napotkał spojrzenie Gosi i uśmiechnął się do niej – młodej, ślicznej kobiety, która już niedługo zostanie mamą, obejmującej brzuch tym jedynym w swoim rodzaju obronnym gestem. Odpowiedziała uśmiechem i nagle... Coś kazało jej wstać. Teraz, natychmiast!
Pociąg dojeżdżał do stacji, a Gosia miała przed sobą jeszcze kawałek trasy, mimo to poderwała się na równe nogi i zaczęła przeciskać przez tłum w kierunku wyjścia. Ten impuls uratował życie jej, ale już nie maleństwu...
Nagły błysk był tak jasny, a huk tak potworny, że ludzie umilkli.
W następnej sekundzie wagon uniósł się i runął na bok.
Gosia razem z resztą pasażerów została uniesiona w górę, szarpnięta w tył i ciśnięta ze straszliwą siłą na sąsiedni tor.
Trwało to może trzy uderzenia serca.
Następny był krzyk. Krzyk, który wyrwał się z gardeł przerażonych ludzi.
A potem huk miażdżonego metalu.
I uderzenie, które zebrało największe żniwo.
Gosia krzyczała razem ze wszystkimi. A potem razem ze wszystkimi umilkła.
Siła zderzenia dwóch składów wyrwała ją z wagonu i cisnęła w ciemność.
Ocknęła się parę chwil później, gdy gdzieś za nią rozpętało się piekło. Ludzie krzyczeli, jęczeli, wyli, błagali o pomoc. Coś się paliło. Kłęby gryzącego dymu odbierały oddech, wciskając się do płuc. Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale zakrztusiła się tylko. Walka o tlen zabrała jej kilka dobrych sekund. Gdy wreszcie zaczerpnęła pierwszy haust, też chciała krzyknąć, zawołać o pomoc, ale spazm bólu, który skręcił jej trzewia, w sekundę odebrał Gosi przytomność.
Ból jednak nie pozwolił, by zbyt długo trwała w nieświadomości. Wyszarpnął ją z omdlenia, ciskając z powrotem do piekła, pełnego jęków i płaczu. Ale tym razem do bólu dołączył... strach. Nie, nie o siebie. O dziecko. Małgosia czuła, wiedziała, po prostu była pewna, że jej maleńki, nienarodzony synek umiera...
– Help! – chciała krzyknąć, ale z jej gardła, palonego przez dym z płonącego wagonu wydostał się tylko szept. – Help me, help, please... – spróbowała raz jeszcze. Kto by jej jednak słuchał. Wszyscy, którzy byli w stanie komukolwiek pomóc, próbowali wydostać się z gruzowiska na powierzchnię. Instynkt samozachowawczy był silniejszy od altruizmu, a Gosia na dodatek, nie wiadomo, jakim cudem, znalazła się dobrych kilkanaście metrów od pobojowiska w pustoszejącym tunelu.
Zbliżało się do niej, zataczając się od kaszlu, kilkoro ludzi. Wyglądali jak monstra, poodzierane miejscami z nadpalonych, tlących się jeszcze ubrań. Gosia błagalnie powtórzyła swoje „Help me, please”, pochwyciła jednego z przechodzących mężczyzn za nogawkę spodni, próbowała unieść się na kolana, wyciągając do niego proszącą dłoń. Spojrzał w dół z niedowierzaniem, strachem, niemal nienawiścią, że coś go zatrzymuje w pędzie do życia, i odkopnął kobietę z taką siłą, że potoczyła się w bok, krzycząc z bólu. Pobiegł za oddalającą się resztą.
Ona zaczęła płakać, cicho, bezradnie. Musiała, po prostu musiała, wydostać się stąd, znaleźć pomoc i ratować dziecko! Obróciła się na bok i wbijając paznokcie w beton, próbował...
jusiag