Tom Rob Smith - Lew Demidow 02 - Tajny referat.pdf

(1236 KB) Pobierz
TOM ROB SMITH
TAJNY REFERAT
Z angielskiego przełożył ROBERT GINALSKI
Tytuł oryginału:
THE SECRET SPEECH
Mojej siostrze Sarah i bratu Michaelom
Związek Radziecki Moskwa
3 czerwca 1949
Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w trakcie obrony Stalingradu wysadził most w Kałaczu, podkładał dynamit
pod fabryki, obracając je w perzynę, a rafinerie, których nie dało się dłużej bronić, podpalał tak, że w niebo strzelały
słupy płonącej ropy. Ochoczo niszczył wszystko, co mógłby zarekwirować nacierający Wehrmacht. Jego rodacy ze
łzami w oczach obserwowali walące się dookoła miasta, ale on podziwiał spustoszenia z ponurą satysfakcją. Wróg
podbije tylko pustkowie, wypaloną ziemię i przesłonięte dymem niebo. Często improwizując i używając wszelkich
materiałów, jakie akurat miał pod ręką – pocisków artyleryjskich, szklanych butelek, benzyny ściąganej z
porzuconych, leżących na dachach wojskowych ciężarówek – zdobył reputację człowieka, na którym państwo może
polegać. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nigdy nie popełnił błędu, nawet jeśli przyszło mu działać w skrajnie trudnych
warunkach: nocami na trzaskającym mrozie, stojąc po pas w bystrym nurcie rzeki czy pod ostrzałem nieprzyjaciela.
Dla kogoś z jego doświadczeniem i temperamentem dzisiejsze zadanie było proste jak drut. Nic go nie goniło, nad
głową nie świstały kule. A jednak teraz jego legendarnie pewne ręce drżały. Pot zalewał mu oczy, musiał ocierać je
rąbkiem koszuli. Zbierało mu się na mdłości, czuł się jak nowicjusz, bo tym razem pięćdziesięcioletni bohater
wojenny Jekabs Drozdow po raz pierwszy miał wysadzić w powietrze cerkiew.
Został mu do podłożenia ostatni ładunek, dokładnie na wprost, w prezbiterium, gdzie kiedyś stał ołtarz. Biskupi
tron, ikony, wielkie mosiężne świeczniki – wszystko już usunięto. Ze ścian zdrapano nawet złotą powłokę. Cerkiew
była pusta, pomijając dynamit wkopany w fundamenty i przymocowany do kolumn. Splądrowana, ogołocona i
olbrzymia, budziła grozę. Centralna kopuła zwieńczona koroną z okien witrażowych była tak wysoka, tak pełna
światła dziennego, jak gdyby stanowiła część nieba. Jekabs zadarł głowę i z otwartymi ustami podziwiał jej szczyt
wznoszący się pięćdziesiąt metrów nad nim. Promienie światła wdzierające się przez wysokie okna padały na freski,
które wkrótce wybuch miał rozerwać na części składowe – miliony plamek farby. Światło pełzło po gładkiej
kamiennej posadzce w stronę Jekabsa, jakby próbowało dosięgnąć go wyciągniętą złotą ręką.
– Boga nie ma – mruknął pod nosem.
Powtórzył to jeszcze raz, tym razem głośniej, tak że słowa odbiły się echem w kopule.
– Boga nie ma!
Był letni dzień, więc światło nie stanowiło niczego niezwykłego. Nie było żadnym znakiem. Nie pochodziło od
Boga. To światło nic nie znaczyło. Jekabs za dużo myślał, w tym sęk. Przecież nawet nie wierzył w Boga. Próbował
sobie przypomnieć któryś z wielu rządowych sloganów antyreligijnych.
Religia to relikt epoki, w której każdy człowiek był sam dla siebie, a Bóg był dla wszystkich.
Ten gmach nie był święty ani błogosławiony. Jekabs powinien postrzegać go wyłącznie jako kamień, drewno i
szkło; całość o długości stu metrów i szerokości sześćdziesięciu. Cerkiew, która przecież niczego nie produkowała
ani nie pełniła żadnej konkretnej funkcji, była strukturą archaiczną, wzniesioną z archaicznych powodów przez
nieistniejące już społeczeństwo.
Jekabs odchylił się i przesunął dłońmi po zimnej kamiennej posadzce, wygładzonej stopami setek i tysięcy
wiernych przez stulecia uczestniczących tu w mszy. Przytłoczony doniosłością tego, co wkrótce miał zrobić, zakrztusił
się, jakby coś utkwiło mu w gardle. Przestał się dławić. Był zmęczony i przepracowany, po prostu. Normalnie przy
wysadzaniu obiektu o takiej skali miałby do pomocy zespół ludzi, ale tym razem uznał, że jego ekipa może odgrywać
marginalną rolę. Nie było potrzeby dzielenia się odpowiedzialnością, nie musiał wciągać w to swoich kolegów. Nie
wszyscy mieli tak klarowne poglądy jak on. Nie wszyscy wyzbyli się sentymentu do religii. Nie chciał, żeby pomagali
mu ludzie targani konfliktem moralnym.
Przez pięć dni, od wschodu do zachodu słońca, układał ładunki wybuchowe w strategicznych miejscach, tak żeby
budowla zapadła się do środka, a kopuły runęły elegancko jedna na drugą. W tym fachu liczyły się porządek i
precyzja. Jekabs był dumny ze swojego talentu. Ten gmac h stanowił wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Nie z
powodów moralnych – dla Jekabsa był to test na inteligencję. Dzisiejsze kontrolowane, skuteczne wysadzenie
dzwonnicy i pięciu złotych kopuł, z których najwyższa wsparta była na tabernakulum wysokim na osiemdziesiąt
metrów, będzie stosownym zwieńczeniem jego kariery. Po tej robocie obiecano mu przejście na wcześniejszą
emeryturę. Przebąkiwano wręcz o przyznaniu mu Orderu Lenina – zapłaty za pracę, której nikt inny nie chciał się
podjąć.
Pokręcił głową. Nie powinno go tu być. Nie powinien tego robić. Trzeba było udać, że jest chory. I zmusić kogoś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin