Heinrich Böll - Nieobliczalni goście.pdf

(92 KB) Pobierz
Nie mam nic przeciw zwierzętom, lubię je nawet; lubię wieczorem siedzieć z
kotem na kolanach i głaskać psa. Sprawia mi też przyjemność przyglądać się
dzieciom, karmiącym żółwia w kącie naszej bawialni. Przywiązałem się nawet do
małego hipopotamka, którego hodujemy w wannie, a króliki biegające swobodnie po
całym mieszkaniu od dawna już wcale mnie nie drażnią. Poza tym przywykłem do
tego, że wieczorem zastaję w domu nieoczekiwanych gości: kwilące pisklęta albo
bezdomnego psa, którego przygarnęła moja żona. Moja żona jest bardzo dobra i
nikogo nie odprawia od drzwi, ani człowieka, ani zwierzęcia. Od dawna też nasze
dzieci kończą wieczorny pacierz dodatkową prośbą: „Panie, przysyłaj do nas żebraków
i zwierzęta".
Gorsza sprawa, że moja żona nie stawia również oporu akwizytorom i
domokrążcom, wskutek czego w naszym domu gromadzą się przedmioty moim
zdaniem całkowicie zbędne: mydła, żyletki, szczotki i bawełna do cerowania, a w
szufladach piętrzą się niepokojące mnie dokumenty: polisy ubezpieczeniowe i
najrozmaitsze umowy o kupno. Moi synowie mają ubezpieczenia na naukę, córki
ubezpieczenia na wyprawę, ale nie możemy aż do wyjścia za mąż córek czy do złożenia
egzaminu państwowego przez synów żywić ich bawełną do cerowania ani mydłem, a
nawet żyletki organizm ludzki znosi tylko w wyjątkowych wypadkach.
Łatwo więc zrozumieć, że od czasu do czasu zdarzają mi się ataki lekkiego
zniecierpliwienia, chociaż na ogół uchodzę za człowieka spokojnego. Często łapię się
na tym, że z zawiścią spoglądam na króliki spokojnie chrupiące marchewkę pod
stołem, a bezmyślne spojrzenie hipopotama, który przyśpiesza proces zamulania się
naszej wanny, prowokuje mnie niekiedy do pokazania mu języka. Także i żółw, który
ze stoickim spokojem pochłania liście sałaty, z pewnością nie podejrzewa, jakie
uczucie przepełnia mi serce: tęsknota do świeżej, aromatycznej kawy, tytoniu, chleba,
jajek i błogiego ciepła, które wódka wytwarza w przełyku stroskanego człowieka. W
takich chwilach jedyną moją pociechą jest nasz pies Bello, który tak jak ja ziewa z
głodu. Jeśli wtedy jeszcze zjawiają się nieoczekiwani goście — mężczyźni nie ogoleni,
podobnie jak ja, albo matki z niemowlętami, które karmi się u nas ciepłym mlekiem i
rozmoczonymi biszkoptami, muszę brać się mocno w garść, aby zachować spokój.
Zachowuję go jednak, ponieważ jest on niemal jedyną własnością, jaka mi jeszcze
pozostała.
Bywają dni, w których na sam widok świeżo ugotowanych żółtych kartofli ślina
mi cieknie do ust. Od dawna bowiem — wyznaję to nie bez wahania i gwałtownie się
przy tym rumienię — nasze gospodarstwo nie zasługuje na nazwę przyzwoitego
gospodarstwa. Otoczeni zwierzętami i istotami ludzkimi, tylko od czasu do czasu
przełykamy na stojąco nasze improwizowane posiłki.
Na szczęście moja żona teraz długo nie będzie mogła nabywać zbędnych
przedmiotów, ponieważ nie posiadamy już gotówki, moje pobory zostały zajęte na
nieokreślony przeciąg czasu, ja zaś zmuszony jestem wieczorami w przebraniu, które
zmienia mnie nie do poznania, sprzedawać na dalekich przedmieściach, znacznie
poniżej ceny kupna, żyletki, mydło i guziki. Znaleźliśmy się bowiem w nader trudnej
sytuacji. Dobrze, że mamy jeszcze parę cetnarów mydła, tysiące żyletek, guziki
wszelkich rodzajów. Kiedy około północy, chwiejąc się ze zmęczenia, zjawiam się w
domu i wyciągam pieniądze ze wszystkich kieszeni, dzieci, żona i zwierzęta obstępują
mnie z błyszczącymi oczami przeważnie bowiem w drodze powrotnej kupuję chleb,
jabłka, tłuszcz, kawę i kartofle — których domagają się zarówno dzieci, jak i zwierzęta.
O tej późnej porze zabieramy się radośnie do wspólnego posiłku; otaczają mnie
zadowolone dzieci i zadowolone zwierzęta, a żona uśmiecha się do mnie. Zostawiamy
otwarte drzwi od pokoju, żeby hipopotam nie czuł się wyłączony, i z łazienki dochodzi
jego wesołe chrząkanie. Zwykle żona przyznaje się w takich chwilach, że ukryła w
spiżarni jeszcze jakiegoś gościa, którego pokaże mi dopiero wtedy, kiedy kolacja
wzmocni moje nerwy. Nieśmiali, zarośnięci mężczyźni siadają za stołem zacierając
ręce, kobiety wciskają się na ławkę między nasze dzieci, pośpiesznie zagrzewamy
mleko dla płaczących niemowląt. W ten sposób również poznaję zwierzęta, których
dotychczas nie spotykałem: mewy, lisy, świnki, raz tylko zdarzył się nam także mały
dromader.
— Czy nie rozkoszny? — spytała moja żona, a ja z konieczności przyznałem, że
jest rozkoszny, i zaniepokojony obserwowałem niezmordowanie przeżuwające zwierzę
koloru, nocnych pantofli, spoglądające na nas swymi szarymi oczami. Na szczęście
dromader przebywał w naszym domu tylko przez tydzień, a moje interesy rozwijały
się pomyślnie: rozniosła się już wiadomość o dobrym gatunku i niskich cenach moich
towarów, tak że udawało mi się od czasu do czasu sprzedać nawet parę sznurowadeł
oraz szczotki, artykuły na ogół nie cieszące się popytem. Dzięki temu przeżywaliśmy
okres pozornego dobrobytu, a moja żona — całkowicie nie rozumiejąc ekonomicznego
aspektu faktów — ukuła sentencję, która mnie zaniepokoiła: „Siedzimy na gałęzi
pnącej się w górę". Ja jednak konstatowałem, że nasze zapasy mydła topnieją, że
ubywa żyletek, a nawet ilość szczotek i bawełny do cerowania jest już nieznaczna.
Właśnie w tym momencie, kiedy tak bardzo przydałoby mi się jakieś
podtrzymanie na duchu, pewnego wieczoru, podczas gdy spokojnie siedzieliśmy
wszyscy razem, poczuliśmy gwałtowny wstrząs, przypominający trzęsienie ziemi
średniej mocy. Obrazy zakołysały się, stół zadygotał, a pęto smażonej kiełbasy stoczyło
się z mego talerza. Chciałem zerwać się i zobaczyć, co się stało, kiedy zauważyłem, że
dzieci powstrzymują się od śmiechu.
— Co tu się dzieje? — wrzasnąłem i po raz pierwszy w moim urozmaiconym
życiu naprawdę straciłem panowanie nad sobą.
— Walterze — powiedziała cicho moja żona odkładając widelec — to tylko
Wollo.
Zaczęła płakać, a wobec jej łez jestem całkowicie bezsilny, bo przecież
obdarzyła mnie siedmiorgiem dzieci.
— Kto to jest Wollo? — spytałem znużony i w tej samej chwili cały dom
zachwiał się od nowego wstrząsu.
— Wollo — powiedziała moja najmłodsza córka — to słoń, który jest w naszej
piwnicy.
Przyznać muszę, że byłem zmieszany i chyba to jest zrozumiałe. Największym
ze zwierząt, którym udzieliliśmy dotychczas schronienia, był dromader. Uważałem, że
słoń jest zbyt duży w stosunku do rozmiarów naszego mieszkania, ponieważ nie
zostaliśmy
jeszcze
objęci
błogosławieństwem
uspołecznionego
budownictwa
mieszkaniowego.
Moja żona i dzieci, bynajmniej nie zmieszane jak ja, pośpieszyły z
wyjaśnieniem: zbankrutowany właściciel cyrku ukrył u nas słonia. Bez trudu udało się
umieścić go w piwnicy, wykorzystując w tym celu spust z pochylnią do zsypywania
węgla.
— Zwinął się w kłębek — powiedział mój najstarszy syn. — To naprawdę
inteligentne zwierzę.
Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości, pogodziłem się z obecnością
Wolla i zostałem tryumfalnie zaprowadzony do piwnicy. Zwierzę nie było
monstrualnie wielkie, wachlowało uszami i wydało mi się, że dobrze się u nas czuje,
tym bardziej że otrzymało do dyspozycji stertę siana.
— Czy nie rozkoszny? — spytała moja żona, ale ja tym razem nie przytaknąłem.
„Rozkoszny" nie wydało mi się odpowiednim określeniem dla słonia. W ogóle rodzina
była widocznie rozczarowana moim niewielkim zachwytem i kiedy wyszliśmy z
piwnicy, żona powiedziała: — Jesteś podły, chciałbyś, żeby słoń znalazł się pod
młotkiem?
— Co to znaczy: pod młotkiem — odparłem — i dlaczego: podły? A w ogóle
ukrywanie przedmiotów należących do masy upadłości jest karalne.
— Nic mnie to nie obchodzi — powiedziała moja żona. — Nie dopuszczę, żeby
zwierzęciu miało się stać coś złego.
W środku nocy obudził nas właściciel cyrku, nieśmiały, ciemnowłosy
mężczyzna, i zapytał, czy nie znaleźlibyśmy miejsca dla jeszcze jednego zwierzęcia.
— To cały mój majątek, jedyne, co mi pozostało. Tylko na tę noc. A jak się czuje
słoń?
— Dobrze — odparła moja żona. — Martwi mnie tylko trochę jego trawienie.
— Wróci do normy — powiedział właściciel cyrku. — To z powodu zmiany
warunków. Zwierzęta są takie wrażliwe. Więc jak, czy państwo przyjmą jeszcze mego
kota, tylko na jedną noc?
Spojrzał na tonie pytająco, a żona trąciła mnie w bok i powiedziała:
— Nie bądź taki nieużyty.
— Nieużyty? — powtórzyłem. — Nie, nie chcę być nieużyty. Możesz położyć
kota w kuchni.
— Jest w wozie — powiedział właściciel cyrku.
Pozostawiłem żonie ulokowanie kota i wlazłem z powrotem do łóżka. Żona
wydała mi się trochę blada po powrocie do sypialni i odniosłem wrażenie, że drży.
— Zimno ci? — spytałem.
— Tak — odparła. — Jakoś mnie trzęsie.
— To ze zmęczenia.
— Być może — powiedziała żona, ale spojrzała przy tym na mnie w dziwny
sposób.
Spaliśmy dobrze, tylko przez sen wciąż widziałem skierowane na mnie dziwne
spojrzenie żony i pod tym wrażeniem obudziłem się wcześniej niż zwykle.
Postanowiłem ogolić się wreszcie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin