Heinrich Böll - Za mostem.pdf

(86 KB) Pobierz
Historia, którą chcę wam opowiedzieć, nie ma właściwie żadnej treści, może
nawet nie jest w ogóle historią, ale muszę wam ją opowiedzieć. Zaczęło się to przed
dziewięciu laty, a przed paroma dniami obraz się uzupełnił...
Przed paroma dniami bowiem przejeżdżaliśmy przez ów most, który niegdyś
był mocny i szeroki, stalowy jak pierś Bismarcka na licznych posągach, niewzruszony
jak przepisy służbowe; był to czterotorowy most na Renie, wsparty na wielu
potężnych filarach, i wówczas przejeżdżałem po nim zawsze tym samym pociągiem,
trzy razy na tydzień; w poniedziałki, środy i soboty. Pracowałem wtedy w Związku
Hodowców Psów Myśliwskich; zajmowałem skromne stanowisko, byłem czymś w
rodzaju gońca. Oczywiście nie znałem się ani trochę na psach, nie jestem człowiekiem
wykształconym. Jeździłem trzy razy na tydzień z Königstadt, gdzie mieściła się nasza
centrala, do Gründerheim, gdzie mieliśmy filię. Przywoziłem stamtąd pilną
korespondencję, pieniądze i „sprawy do decyzji". Te ostatnie zawierała duża żółta
teczka. Nie wiedziałem nigdy, co znajduje się wewnątrz teczki, byłem przecież tylko
gońcem...
Rano szedłem wprost z domu na dworzec i wyjeżdżałem pociągiem o ósmej do
Gründerheim. Podróż trwała trzy kwadranse. Wtedy także bałem się przejeżdżać
przez most. Nie pomagały zapewnienia dobrze poinformowanych znajomych o
wytrzymałości mostu; po prostu bałem się. Samo połączenie kolei z mostem
wywoływało we mnie strach. Jestem dość uczciwy, aby to wyznać, Ren jest pod
naszym miastem bardzo szeroki. Z lekkim ściśnięciem serca odczuwałem za każdym
razem delikatne chwianie się mostu, to potworne kołysanie na przestrzeni sześciuset
metrów. Potem nadchodził wreszcie budzący zaufanie głuchy turkot, kiedy
wjeżdżaliśmy znów na nasyp kolejowy, później mijaliśmy ogródki działkowe, dużo,
dużo ogródków, na koniec, już w pobliżu Kahlenkatten, dom, którego czepiałem się
spojrzeniem. Dom ten stał bowiem na ziemi; wybiegałem wzrokiem ku temu domowi.
Był on czyściutki, pokryty czerwonym tynkiem, obramowanie zaś futryn okiennych i
podmurówka odcinały się od niego brązową barwą. Na piętrze były trzy okna, na dole
dwa, w środku drzwi, do których wiodły trzy stopnie. I zawsze, jeśli tylko nie padał
ulewny deszcz, na stopniach tych siedziało dziecko — dziewięcio- czy dziesięcioletnia
chudziutka dziewczynka, która trzymała w objęciach dużą, schludnie ubraną lalkę i z
niezadowoleniem spoglądała ku pociągowi. Za każdym razem przypadałem
spojrzeniem do dziecka, potem wzrok mój przeskakiwał na lewe okno i tam widziałem
za każdym razem kobietę, a przy niej stojące wiaderko z wodą; kobieta pochylała się z
widocznym wysiłkiem, trzymała w rękach ścierkę i myła nią szyby. Za każdym razem,
nawet kiedy bardzo, bardzo padało i kiedy dziecko nie siedziało na schodkach. Zawsze
przyglądałem się kobiecie: jej szczupłym plecom, po których poznawałem matkę
dziewczynki, i temu miarowemu przesuwaniu ścierki tam i z powrotem, ruchem
charakterystycznym przy myciu okien.
Często postanawiałem rzucić okiem na meble albo na firanki, ale wzrok mój
wpijał się w tę chudą, wiecznie szorującą kobietę i zanim się opamiętałem, pociąg
mijał dom. W poniedziałki, środy i soboty. Musiało to być mniej więcej dziesięć minut
po ósmej, bo pociągi kursowały wtedy straszliwie punktualnie. Kiedy pociąg minął
dom, mogłem już tylko objąć spojrzeniem jego schludną tylną ścianę, głuchą i
zamkniętą przede mną.
Oczywiście dużo myślałem o tej kobiecie i o tym domu. Wszystko, co się poza
tym znajdowało przy torze, w ogóle mnie nie interesowało. Kahlenkatten,
Bröderkotten, Suhlenheim, Gründerheim, w stacjach tych nie było doprawdy nic
ciekawego. Myśli moje krążyły wciąż dokoła tego domu. „Dlaczego ta kobieta myje
okna trzy razy w tygodniu?" — myślałem. Dom bynajmniej nie wyglądał na to, żeby
się w nim cokolwiek brudziło, ani żeby bywało w nim dużo gości. Wyglądał raczej
niegościnnie, mimo że był schludny. Tak, to był schludny, ale nieprzyjemny dom.
Kiedy wracałem z Gründerheim pociągiem o jedenastej i parę minut przed
dwunastą, za Kahlenkatten spoglądałem na tylną ścianę domu, kobieta myła szyby w
ostatnim oknie na prawo. Dziwna rzecz: w poniedziałki i w soboty w ostatnim oknie
na prawo, w środy zaś w środkowym oknie. Trzymała irchową ściereczkę w ręku, tarła
nią i tarła. Głowę obwiązaną miała chustką przytłumionej czerwonej barwy.
Dziewczynki nie widywałem jednak w drodze powrotnej i teraz, około południa —
musiało to być parę minut przed dwunastą, bo pociągi kursowały wtedy straszliwie
punktualnie — frontowa ściana domu była głucha i zamknięta przede mną.
Jakkolwiek w historii tej staram się opowiadać tylko to, co rzeczywiście
widziałem, niech mi będzie wolno nadmienić z należytą skromnością, że po trzech
miesiącach stworzyłem sobie własną teorię, według której kobieta we wtorki, czwartki
i piątki myła pozostałe okna. Teoria ta, mimo swej skromności, stawała się stopniowo
pewnego rodzaju obsesją. Czasem przez całą drogę od Kahlenkatten do Grönderheim
rozmyślałem nad tym, które ranki i popołudnia wypełnia mycie innych okien parteru i
piętra. Ba, siadłem kiedyś i opracowałem, na papierze coś w rodzaju rozkładu mycia
okien. Usiłowałem wypośrodkować z tego, co zaobserwowałem w te trzy ranki, jakie
okna myje kobieta w ciągu trzech popołudni i pozostałych trzech dni. Owładnęło mnie
bowiem dziwaczne przekonanie, że kobieta ta bezustannie myje okna.
Nie widywałem jej przecież inaczej niż dziesięć minut po ósmej — pochyloną,
pochyloną z wysiłkiem, tak że wydawało mi się, iż słyszę jej zdyszany oddech, i parę
minut przed dwunastą — gorliwie trącą szyby irchową ściereczką, tak iż zdawało mi
się, że widzę; między jej zaciśniętymi wargami wysunięty koniuszek języka.
Historia
tego
domu
prześladowała
mnie.
Wpadałem
w
zamyślenie.
Zaniedbywałem się w pracy. Tak, wyraźnie się zaniedbywałem. Zbyt wiele rozmyśla-
łem. Pewnego dnia zapomniałem nawet zabrać teczkę ze „sprawami do decyzji".
Ściągnąłem na siebie gniew prezesa zarządu okręgowego Związku Hodowców Psów
Myśliwskich. Wezwał mnie przed swoje oblicze; dygotał z gniewu.
— Grabowski — powiedział do mnie — słyszałem, że pan zapomniał o teczce ze
„sprawami do decyzji". Służba to służba, Grabowski. — Ponieważ milczałem z
uporem, szef stał się surowszy: — Grabowski, ostrzegam pana. W Związku Hodowców
Psów Myśliwskich nie ma miejsca dla ludzi, których zawodzi pamięć. Rozumie pan,
możemy z łatwością znaleźć pracownika o lepszych kwalifikacjach. — Spojrzał na
mnie groźnie, ale potem wzięły w nim górę ludzkie uczucia. — Czy pan ma jakieś
kłopoty osobiste?
Cicho wyznałem:
— Tak.
— O co chodzi? — spytał łagodnie.
Potrząsnąłem głową.
— Czy mogę panu w czymś pomóc? W jaki sposób?
— Niech mnie pan zwolni z pracy na jeden dzień, panie dyrektorze —
poprosiłem nieśmiało. — Nic więcej.
Wspaniałomyślnie skinął głową.
— Załatwione. I niech się pan zanadto nie przejmuje tym, co przedtem
powiedziałem. Każdemu się zdarza zapomnieć. Dotychczas byliśmy z pana
zadowoleni...
Serce we mnie śpiewało z radości. Rozmowa ta odbyła się w środę. A na
następny dzień, na czwartek, byłem zwolniony z pracy. Ułożyłem sobie bardzo
przemyślny plan. Wyjechałem pociągiem o ósmej i na moście drżałem bardziej z
niecierpliwości niż ze strachu. Kobieta szorowała schodki. Następnym pociągiem
wróciłem z Kahlenkatten i około dziewiątej minąłem dom: pierwsze piętro, środkowe
okno front. Tego dnia przejechałem cztery razy tam i z powrotem i uzyskałem cały
czwartkowy rozkład pracy: schodki, środkowe okno front, środkowe okno na piętrze
od tyłu, podłoga frontowego pokoju na piętrze. Kiedy o szóstej po raz ostatni mijałem
dom, dostrzegłem małego, pochylonego mężczyznę, który pilnie pracował w ogródku.
Dziewczynka, trzymając w objęciach schludnie ubraną lalkę, spoglądała na niego jak
strażnik. Kobiety nie było widać...
Działo się to przed dziesięcioma laty. Parę dni temu jechałem znowu przez ów
most. Mój Boże, jak bezmyślnie wsiadłem w Königstadt do pociągu! Zapomniałem o
całej tej historii. Pociąg nasz składał się z wagonów towarowych i kiedy zbliżaliśmy się
do Renu, wydarzyło się coś osobliwego: przed nami cichł jeden wagon po drugim.
Było to naprawdę niezmiernie dziwne; jak gdyby cały pociąg, składający się z
piętnastu czy dwudziestu wagonów, był rzędem świateł, które gasły jedno po drugim.
Usłyszeliśmy wstrętny, pusty turkot, jakiś zupełnie nieodpowiedzialny turkot, nagle
wydało nam się, że maleńkie młoteczki stukają od dołu w podłogę naszego wagonu,
potem i to umilkło i ujrzeliśmy — nic, nic... nic; na lewo i na prawo od nas nic,
obrzydliwa pustka... W dali widać było nadbrzeżne łąki nad Renem... statki... wodę...
ale wzrok nasz nie odważał się sięgnąć zbyt daleko. Nawet wzrok czuł się nieswojo.
Nic, po prostu nic. Po twarzy bladej, milczącej chłopki poznałem, że się modli,
mężczyźni drżącymi rękami zapalali papierosy, nawet grający w kącie amatorzy kart
ucichli...
Potem usłyszeliśmy, że przednie wagony już znów toczą się po stałym gruncie i
wszyscy naraz pomyśleliśmy: tamci mają to już poza sobą. Jeśliby nam się coś
wydarzyło, tamci może będą mogli wyskoczyć, ale my... My siedzieliśmy w
przedostatnim wagonie i było niemal pewne, że runęlibyśmy w dół. Pewność tę można
było odczytać z naszych oczu i z naszych pobladłych twarzy. Most był szerokości toru,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin