JERZY STRZEMIĘ JANOWSKI Karmazyny i żuliki.pdf

(695 KB) Pobierz
JERZY STRZEMIĘ JANOWSKI
KARMAZYNY I
ŻULIKI
czyli o zwierzętach dobrze i źle urodzonych
BIBLIOTEKA PRENUMERATORÓW
„KURJERA PORANNEGO”
Drukarnia Józefa Zielony – Warszawa 1934
Książka, którą mają państwo przed oczami, została poddana obróbce treści.
Staraliśmy się, aby wprowadzane poprawki w jak najmniejszym stopniu zmieniały
tekst wyjściowy, jednocześnie dopasowując go do wymagań i potrzeb współczesnego
czytelnika.
———————————————————————
Uaktualnienie językowe treści, poprawki gramatyczne i treściowe – Janusz Nitkiewicz
kontakt: nitta12@wp.pl
———————————————————————
Publikacja bezpłatna; Wykorzystywanie tekstu lub jego fragmentów w celach
niekomercyjnych dozwolone (po wskazaniu właściciela praw do tekstu).
© Copyright by Janusz Nitkiewicz (2015)
Wszelkie prawa do korzystania z tekstu w celach komercyjnych zastrzeżone
TYTUŁEM WSTĘPU — O NARODZINACH POETY
Urodziłem się, co tu gadać, w suterynach pewnej redakcji, pilnie skrobiąc
korektę. Czy tego chciałem i o tym marzyłem? Takie czasy, jak mówią wiejskie baby.
Prawdopodobnie nie wiecie, a nawet nie pomyślicie o tym, jak ciężką i
niewdzięczną jest praca korektora w dużej redakcji, gdyż w małej, funkcję tę pełni
osobiście Naczelny, wraz
z
żoną, dziećmi, teściową, ciotką i przyjacielem domu. Otóż
w wielkiej redakcji, jest do tego specjalista, a specjalista ten jest nieszczęsną ofiarą
złych humorów, kumulujących się w gmachu przez czterdzieści osiem godzin. Jest to
męczennik, nad którym każdy ma prawo, a nawet święty obowiązek znęcać się do
upadłego. Jeżeli jakiś, pożal się Boże, gryzipiórek powypisuje bzdury i jakimś cudem
zostanie zakwalifikowany do druku, przez oczywiste przeoczenie naczelnego, wtedy
całe odium spada na korektora. On zawinił, że artykuł wypadł licho, bo jeden,
cholera, przecinek był przestawiony. Słyszycie?! Jeden przecinek!!! O ten przecinek
toczy się zażarta walka. Autor klnie przez telefon (bo wyskrobek nie śmie pokazać się
korektorowi na oczy) i twierdzi bezzasadnie, że jego artykuł byłby zmienił oblicze
Europy, ale przecinek został przez korektora przestawiony i artykuł minął bez echa
lub z takim echem, że cała redakcja huczała.
— Co za dzika oferma, co za osioł dał ten skrypt do składania!?
Innym razem, awantura o inne głupstwo. Żona jakiegoś dostojnika, nie miała
być obecną na takiej czy owakiej fecie, jak wzmiankowała notatka telegraficzna z
Iskry, gdyż owa dama „spodziewa się za trzy miesiące dziecka". Diabli tymczasem
nanieśli skądś jedynkę, która może jeszcze z czasów wyborów wbiła się w głowę
zecerowi? Dość, że zamiast „trzy miesiące" wyrżnął sobie desperat „trzynaście
miesięcy". Ja zaś, gdzieżbym tam śmiał w prorządowym piśmie skreślać jedynkę? A
poza tym, czort babę wie? Może im większa ranga społeczna, tym dłuższy jest ten
proces fizjologiczny? A w końcu i kobiety zmieniły się nie do poznania i nie chcą
ponoć rodzić, więc może być, że rozkładają one ten dziewięciomiesięczny interes na
całe lata? Nie wiadomo, ale stało w naszej gazecie, jak byk, że pani ministrowa
Ypsilon nie mogła być na tej tam paradzie, bo za trzynaście miesięcy spodziewa się
dziecka.
Co się działo w redakcji, lepiej nie mówić. Tyle tylko, że naturalnym biegiem
spraw podobnych, skrupiło się na mnie:
— Gdzie korektor!? Dawajcie tu tego fajdana! Czy pan nie wie, do stu
piorunów, że kobieta to nie słoń, żeby trzynaście miesięcy chodzić w odmiennym
stanie!? Czy pan nie wie, że za taką rzecz mogli nam numer skonfiskować!?
— Tego nie wiem panie redaktorze, ale pozwolę sobie sprostować, że co do
słonia, to on dwadzieścia cztery i pół miesiąca, a pani ministrowa… .
— Do diabła z pańskim słoniem!!! — ryczał redaktor, rwąc włosy z głowy.
Innym znowuż razem, przeoczyłem niewinny lapsus w tytule. Wielka mi
rzecz. Tytuł zamiast:
„O Platonie i Kancie"
puściłem: „O
paltocie Kaina".
Jak dobrzy
ludzie mówili, skompromitowałem tym moją gazetę bez reszty, a konkurencja
oprawiła ów numer w ramki i powiesiła go swojemu Naczelnemu nad łóżkiem, żeby
miał przyjemne sny.
Każdy jako tako inteligentny czytelnik przyzna, że bez porównania bardziej
sensacyjnym i wzbudzającym zaciekawienie, był ów tajemniczy starozakonny
„paltot
Kaina”,
niż dwie stare piły spod ciemnej gwiazdy, Kant i Platon, zwłaszcza ten
ostatni, do którego ze zrozumiałych powodów, każdy normalnie rozwinięty i
szanujący się mężczyzna, czuje abominację. Tymczasem zamiast mi podziękować, to
wściekali się czterdzieści osiem godzin. Potem się dziwić można, że nasza prasa na
psy schodzi… .
Na domiar złego, akurat wtedy, kiedy terminowałem w korekcie, kto tylko
machał piórem w Polsce, ten kandydował do tworzącej się Akademii Literatury. A ta
przeklęta Akademia ubrdała sobie znowu, aby promować
„czystość rodzimego
języka".
Najnędzniejszy z gryzipiórków stawał się nagle, piekielnie czuły na błędy, na
stylizację, na przecinkowanie, a najmniejsza pomyłka w druku, doprowadzała go do
stanu wrzenia. Telefony w redakcji urywały się, pojedynki się mnożyły, sypały się
sprostowania i denerwujące, krótkie, lecz niewymawialne propozycje, sądy
polubowne i na koniec, no lepiej o końcu nie mówmy. Wystarczy, kiedy powiem, że
kończyło się na mnie.
I z tych to bólów urodził się poeta?
Między jedną korektą a drugą, między jedną awanturą a drugą, pewnej nocy
czerwcowej, siedząc przy moim korektorskim biurku, zacząłem pisać. Trochę z
nudów, trochę z żalu, trochę dla odpędzenia snu, a trochę podświadomie, z nadzieją,
że a nuż?
Jeśli taki to a taki sumo-gradus matoł aspiruje do Akademii Literatury, jeśli
taka to a taka
„w dziąsło szarpana"
(jak mówi Wiech) grafomanka, marzy o palmach
akademickich, to niby dlaczego nie ja, który ich wszystkich mam... w piórku, który
ich poprawiam, przecinkuję, koniuguję, odmieniam, uczę gramatyki, ortografii, coraz
to nowszych zasad pisowni, sensowności tekstu, składni itp...!?
I tak urodziłem się dnia 13 czerwca 1933 roku, w dniu św. Antoniego, patrona
złodziei, ściągaczy, doliniarzy i rozmaitych literackich i nieliterackich plagiatorów, w
suterenach Kuriera Poronnego, za panowania Wojciecha Stpiczyńskiego; a czytelnik
osądzi, czy akt ten odbył się prawidłowo, czy kleszczów na mnie nie połamano, czy
wyrzeczono się za mnie dostatecznie szatana, czy macierzyństwo było dość
uświadomione i czy wstydu moim sadystom redaktorom nie przyniosłem. Niech im
Bóg przebaczy.
Ja z mojej strony, jako niewinny noworodek, przy którym akuszerowali oni
raczej brutalnie, nie czuję do nich, kochanych, żalu, przeciwnie, pozwalam sobie
nawet ofiarować im niniejszy tomik, ze szczerego serca, wypełnionego po brzegi
atramentem, alkoholem i wdzięcznością.
Niech czytają i niech sobie melancholijnie powtarzają: ile był wart, ten tylko
się dowie, kto go stracił.
Postscriptum: Z
posady korektora wyleciałem i to z trzaskiem, brzmiącym jak
policzek, zaraz po tym puszczonym do druku i wydanym
„Paltocie Kaina”.
Jerzy Strzemię Janowski
Warszawa, 1934 r
Zgłoś jeśli naruszono regulamin