Stableford, Brian - Gry wojenne.pdf

(1194 KB) Pobierz
Brian Stableford
Gry wojenne
War Games
Tłumaczył Juliusz P. Szeniawski
“Kto walczy z potworami powinien się strzec, by walka nie uczyniła go
jednym z nich. Bo kiedy długo patrzysz w odchłań, odchłań zaczyna patrzyć
w ciebie”
F.W. Nietzche (1844-1900)
1.
Remy sięgnął do niszy umieszczonej na wysokości ramienia i
pociągnął za sznur dzwonka. Jego technika polegała na ostrym szarpnięciu
i szybkim wypuszczeniu sznura z dłoni. Sposób, w jaki odzywał się
dzwonek, był czymś w rodzaju wizytówki; nie było dwóch ludzi, którzy
pociągaliby za jego sznur w dokładnie taki sam sposób. W Ziaracie bogaty
człowiek zawsze zawczasu wiedział, kto stoi u jego drzwi.
Otworzył mu siocoński służący; wyprostowany, ze wzrokiem
utkwionym wprost przed siebie, odsunął się bez słowa na bok i przepuścił
Remy’ego do głównego hallu. Na dworze powietrze było ciepłe i ciężkie od
zapachu nocnych kwiatów, którymi gęsto obsadzono całe centrum miasta,
by uchronić je od odoru niesionego przez wiatr z zamieszkanych przez
biedotę przedmieść. Wewnątrz domu powietrze było chłodniejsze, a
pokrywające ściany girlandy żółtych pnączy rozsiewały zapachy znacznie
subtelniejsze, lecz mimo to szybko usuwające z pamięci wspomnienie
intensywnych woni miasta. Mrok hallu rozjaśniał kandelabr woskowych
świec. W większości pokojów Yerema zainstalował oświetlenie elek-
tryczne, lecz idąc za przykładem Calvarów pozostawił miejsca, gdzie naśla-
dowano zwyczaje siocońskiej arystokracji. Każdy siocoński wielmoża prze-
stępujący próg jego domu dowiadywał się od razu, że gospodarz, tak jak
wszyscy obcy w tym mieście, szanuje miejscowe zwyczaje i pielęgnuje
tradycje Ziaratu. Był to element ceny za tolerancję, a tej potrzebują nawet
dobroczyńcy. Ziarat zawdzięczał swój dobrobyt kupcom z klanu Calvarów,
a bezpieczeństwo najemnikom Yeremy, ale veichowie nie stali się przez to
wcale mniej obcy i nie mogli sobie pozwolić na lekceważenie nawet subtel-
ności międzyrasowej dyplomacji. Odnosiło się to również do Remy’ego, z
tym że jego sytuacja była jeszcze bardziej skomplikowana: żył w mieście
sioconów, pod protekcją veicha, sam będąc człowiekiem.
Nie czekając aż służący zamknie za nim ciężkie drzwi, ruszył dalej.
Skierował się do pokoju zarezerwowanego do przyjmowania gości nie
będących sioconami, sam otwierając i zamykając za sobą drzwi przed-
pokoju i rozsuwając ciężkie zasłony.
Stół zastawiony był do lekkiego posiłku, będąc raczej symbolem
gościnności gospodarzy, niż obiecując pełne zaspokojenie głodu. Yeremy
nie było w pokoju; na gościa czekała jego córka, Valla. Koniuszkami palców
dotknęła delikatnie koniuszki palców jego dłoni, a potem przyłożyła je do
swego czoła. Remy postąpił podobnie, kończąc powitanie rytualnym
pochyleniem głowy. Usiedli na wysokich krzesłach o twardych, prostych
oparciach. Siocońska arystokracja biesiadowała na miękkich poduszkach,
ale nawet — Calvarowie, którzy nie byli klanem wojowników, uważali
nadmierną dbałość o wygody ciała za przejaw dekadencji i upadku ducha.
— Przyszedłeś za wcześnie — powiedziała Valla w języku klanów. —
Yerema bierze jeszcze kąpiel.
— Dał mi do zrozumienia, że to pilne — odparł Remy w tym samym
języku. Sięgnął odruchowo do kieszeni koszuli, jakby chciał pokazać list,
ale nie dokończył tego gestu.
— To nie ma znaczenia — powiedziała, przechodząc na język nie nale-
żących do klanów; z trzech języków, które znali oboje, tym właśnie najwy-
godniej było im się posługiwać. Obyczajom stało się już zadość.
— Na przedmieściach zaczęła krążyć pogłoska o gromadzeniu się
plemion kreshów. Czy to o tym Yerema chce ze mną mówić?
— Częściowo — odparła. — Dziś w południe próbowano zamordować
króla. Niedoszły zabójca należał do jednego z tych plemion.
Remy pozwolił sobie na okazanie zaskoczenia i przez dłuższą chwilę
trawił w milczeniu usłyszaną wiadomość. Zdecydował nie analizować jej w
tej chwili; w odpowiednim momencie Yerema sam mu powinien wszystko
wyjaśnić. Odłożył całą sprawę na bok i powrócił do języka klanów, by
powiedzieć Valli:
— Pięknie wyglądasz.
Uśmiechnęła się na sposób swej rasy, bardziej oczami niż ustami. Deli-
katne, srebrzyste futerko, tworzące maskę wokół jej oczu, było jedwabiście
gładkie, starannie wyczesane i wypielęgnowane. Przy każdym jej ruchu
czuł subtelny zapach, ledwie wyczuwalny przez jego powonienie. Ubrana
Zgłoś jeśli naruszono regulamin