Bennett Arnold - OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTRACH.rtf

(2961 KB) Pobierz

Bennett Arnold

OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTRACH

 

 

KSIĘGA PIERWSZA

Pani Baines

ROZDZIAŁ I

Plac

Obie panienki, Konstancja i Zofia Baines, nie zwra­cały uwagi na to, jak ciekawe pod różnymi względami było ich położenie; nigdy zresztą nie zdawały sobie zeń sprawy. Tak na przykład mieszkały na samym prawie pięćdziesiątym trzecim równoleżniku. Nie opo­dal, na północ od nich, w załomach wzgórza słynącego z religijnych orgii rodziła się rzeka Trent, ów spokoj- ny, typowy strumień Anglii środkowej. Nieco dalej ku północy, w bliskim sąsiedztwie najwyżej w tych stronach położonego zajazdu, wypływały dwie mniej­sze rzeki, Dane i Dove. Pokłóciwszy się w niemowlęc­twie, odwróciły się od siebie, nawodniły łącznie An­glię w całej jej szerokości, jedna za pośrednictwem rzeki Weaver, druga — rzeki Trent, i rzuciły się do dwóch mórz: jedna do Morza Irlandzkiego, druga do Morza Północnego. Ziemia skromnymi rzeczułkami płynącal Ziemia jakże zwyczajna i prosta, której wy­starczą jako granice te kręte wyspiarskie strugi

o              swojskich nazwach — Trent, Mease, Dove, Tern, Dane, Mees, Stour, Tame i nawet wartki Severn. Nie znaczy to, by Severn był na miejscu w tym hrabstwie! W hrabstwie gani się przesadę. Hrabstwo nie lubi zwracać na siebie uwagi. Cieszy się ono, że ów wzdę­ty guz, Wrekin, należy do Shropshire i że zbytnia dzikość Pekau mieści się poza jego obrębem. Nie pra­gnie być naleśnikiem jak Cheshire. Ma to wszystko.

co ma Anglia — łącznie z trzydziestoma milami Wat- ling Street. Nie znajdziemy w Anglii rzeczy piękniej­szych i brzydszych niż te dzieła przyrody i dzieła czło­wieka, które ujrzeć można na obszarze hrabstwa. Jest to Anglia w miniaturze, zagubiona w środku Anglii, nie opiewana przez poszukiwaczy krańcowości. Cza­sami, być może, hrabstwo martwi się trochę tym le­kceważeniem, lecz jakże jest dumne w instynktow­nym rozeznaniu swoich reprezentatywnych rysów i cech.

Konstancja i Zofia, do głębi pochłonięte własnym młodym życiem, nie przejmowały się tymi sprawami. Były otoczone hrabstwem. Pod gorącym wejrzeniem słońca falowały wokół pola i wrzosowiska Stafford- shire poprzecinane drogami i ścieżkami, kolejami, strumieniami i liniami telegrafu; obrysowane żywo­płotami; szacownie ozdobione i uszlachetnione dwora­mi i pańskimi parkami; ożywione wioskami na skrzy­żowaniach szlaków. Pociągi zakręcały w głębokich wykopach, wozy i furgony kłusowały i pobrzękiwały na żółtych drogach, długie, wąskie barki sunęły z ma­jestatyczną swobodą po tafli leniwych kanałów; rzeki niosły tylko same siebie, bowiem dziewiczej powierz­chni rzek hrabstwa nie tknął po dziś dzień kil łodzi. Można sobie było wyobrazić depesze w sprawach cen, nagłych zgonów i koni mknące po drutach pod łapka­mi ptaków. W oberżach utopiści pochyleni nad piwem krzykliwie porządkowali świat, a we dworach i par­kach przechowywano jak należy godność Anglii. Wsie były pełne kobiet, których jedyne zajęcie stanowiła walka z brudem i głodem oraz naprawianie odzieży podartej. Tysiące rolników znajdowało się na polach, lecz pola były tak liczne i rozległe, że ta rozproszo­na rzesza całkiem się w nich gubiła. Znacznie łat­wiej niż człowieka zauważało się kukułkę panującą

nad całymi milami swym donośnym wołaniem. Na wysokich wrzosowiskach skowronki igrały w nie star­tych koleinach sań ziemnych, którymi posługiwano się na wiele wieków przedtem, nim Rzymianie w ogó­le pomyśleli o Watling Street. Krótko mówiąc, zwy­kłe, powszednie życie hrabstwa biegło z całą swoją olbrzymią różnorodnością i ważnością; lecz chociaż Konstancja i Zofia były w hrabstwie, nie były z niego.

Rzecz bowiem ma się tak, że będąc w hrabstwie, były również w okręgu. Nikt zaś z mieszkańców okrę­gu, choćby nawet był stary i nie miał nic lepszego do roboty, jak dumać o wszystkim i niczym, nigdy nie myśli o hrabstwie. Jeśli idzie o hrabstwo, to okręg mógłby niemal równie dobrze mieścić się w środku Sahary. Ignoruje on hrabstwo, co najwyżej używając go od niechcenia, by rozprostować nogi w świąteczne popołudnia, tak jakby ktoś mógł używać swego ogródka. Okręg nie ma z hrabstwem nic wspólnego; w pełni wystarcza sam sobie. Lecz tę samowystarczal­ność i prawdziwy smak istnienia okręgu oceni tylko ten, kto sobie odmaluje okręg w łonie hrabstwa. Leży on na obliczu hrabstwa niczym nieznaczna plamka, niczym ciemna Plejada na zielonym pustym niebie. Hanbridge ma kształt konia z jeźdźcem, Bursley — połowy osła, Knype wygląda jak para spodni, Long- shaw jak ośmiornica, a małe Turnhill jak karakon. Pięć Miast jakby skupiało się razem dla bezpieczeń­stwa. Jednakże pomysł skupienia się dla bezpieczeń­stwa rozśmieszyłby je. Są przecież jedyne i niezbęd­ne. Od północnych do południowych krańców hrab­stwa, aż po Wolverhampton, tylko one reprezentują cywilizację, naukę stosowaną w praktyce, zorganizo­waną wytwórczość i wiek XIX. Są jedyne i niezbęd­ne, bo nie można wypić herbaty w filiżance bez udzia­łu Pięciu Miast; bo nie można przyzwoicie zjeść po-

■**              ' *              H               ' - Ml I

} • i \ \ \

\ >

siłku bez udziału Pięciu Miast. Dlatego architektura Pięciu Miast jest architekturą pieców i kominów, a ich powietrze jest równie czame, jak ich błoto? dlatego płoną i dymią przez całą noc, tak że Longshaw porów­nał ktoś z piekłem; dlatego są nieuczone w rolnictwie: zboże znają tylko w postaci słomianych opakowań i bochenków chleba. Dlatego — z drugiej strony — miasta rozumieją tajemnicze obyczaje ognia i czystej, jałowej ziemi; żyją stłoczone wokół śliskich ulic, gdzie pani domu musi zmieniać białe firanki przynajmniej raz na dwa tygodnie, jeśli dba o swą opinią; większość ich mieszkańców wstaje o szóstej rano, zimą czy la­tem, i idzie spać, gdy zamykają się szynki; dlatego miasta istnieją: byś mógł w filiżance wypić herbatę i pokrajać kotlet na talerzu. Pięć Miast wytwarza całą pospolitą porcelanę, jakiej używa się w Królestwie — i wiele jeszcze ponadto. Okręg zdolny do tak olbrzy­miej produkcji, do' takiego całkowitego monopolu — znajdujący też siły na produkowanie fwęgla i żelaza, i wielkich ludzi — może być nieznaczną plamą na hrabstwie z geograficznego punktu widzenia, ale z pewnością ma prawo raz na tydzień traktować hrab­stwo jak własny ogródek, a kiedy indziej ignorować je zupełnie.

Nawet podniosła myśl, że ilekroć w całej Anglii jakaś kobieta zmywa naczynia, to zmywa produkt okręgu; że ilekroć w Anglii zbije się talerz, stłucze­nie owo oznacza nową pracę dla okręgu |p| nawet ta podniosła myśl zapewne nie przyszła do głowy żad­nej z obu panien. Rzecz bowiem ma się tak, że miesz­kając w Pięciu Miastach mieszkały też przy placu, a Bursley i plac najzupełniej ignorowały podstawową produkcję okręgu, tak samo jak okręg ignorował hrab­stwo. Bursley cieszy się wśród Pięciu Miast przywile­jem starszeństwa. Żaden rozwój przemysłu nie potrafi

ograbić go z tej przewagi wieku, która upewnia je i utwierdza w pysze. I nigdy nie nadejdzie czas, kiedy by inne miasta choćby nie wiedzieć jak dęły się i chełpiły — mogły wymówić imię miasta Bursłey nie tak, jak wymawia się imię swej matki. Dodajcie do te­go, że plac był w Bursley ośrodkiem handlu detalicz­nego (handlu, który gardził towarem składowym jako czymś hurtowym, ordynarnym i zapewne brudnym), a pojmiecie ważność i odrębność placu w porządku wszechświata. Oto więc macie plac oprawiony w okręg i okręg oprawiony w hrabstwo, i hrabstwo, śniące błogo w sercu Anglii!

Plac nazwano imieniem Sw. Łukasza. Ewangelistę mogły zafrasować pewne zjawiska na jego placu, lecz — z wyjątkiem dorocznego kiermaszu, gdy zawsze dochodziło do zajść gorszących — plac Sw Łukasza żył dosyć świątobliwie, choć posiadał pięć szynków. Posiadał pięć szynków, bank, fryzjera, cukiernika, trzy sklepy kolonialne, dwie apteki, sklep żelazny, sklep bławatny i pięć sklepów konfekcyjnych. Otóż i cały katalog. Na placu Sw. Łukasza brakło miejsca dla pomniejszych przedsiębiorstw. Arystokrację placu stanowili niewątpliwie kupcy konfekcyjni (bowiem bank był bezosobowy), a w tej piątce sklep Bainesa zajmował stanowisko niedościgłe. Nie można szano­wać przedsiębiorstwa handlowego bardziej, niż sza­nowano sklep Bainesa. I chociaż John Baines od ja­kichś dwunastu lat był przykuty do łóżka, żył nadal na ustach mieszczan, ceremonialnych i pełnych podziwu, jako „nasz czcigodny ziomek". Zasługiwał w pełni na swą reputację.

Sklep Bainesa, który składał się z trzech domostw stopniowo złączonych w jedno, leżał w dolnej części placu. Zajmował blisko jedną trzecią jego strony po­łudniowej. Resztę tej strony placu tworzy ty apteka

Critchlowa, sklep bławatny i „lokal śniadaniowy". („Lokal" był to ulubiony na placu synonim szynku. Tylko dwa szynki były po prostu szynkami? resztę zwano „lokalami").

Był to niejednolity dwupiętrowy budynek z czamia- wokarminowej cegły, z występującym przed fasadą sklepem, ponad którym biegły z tyłu dwa rzędy okie­nek. Na parapecie każdego okna leżał wałek z czer­wonego sukna wypchany trocinami, chroniący od przeciągów. Pod górnymi futrynami widniał skraj zwy­kłych białych stor. W żadnym oknie nie było firanek z wyjątkiem jednego tylko okna salonu na pierwszym piętrze, w narożniku placu i King Street. Inne okno, na drugim piętrze, wyróżniało się brudem oraz tym, że nie miało ani story, ani wałka; było to okno nie używanego pokoju, do którego wiodły schody, od­dzielone zawsze zamkniętymi drzwiami. Konstancja i Zofia żyły w ciągłym oczekiwaniu, że z tego tajem­niczego pokoju sąsiadującego z ich pokojem wychy­nie coś niesamowitego. Lecz rozczarowały się. Jedyną wstydliwą tajemnicę owego pokoju stanowiła nieumie­jętność architekta, który z trzech domów zrobił je­den; był to po prostu pusty, bezużyteczny pokój. Bu­dynek miał także spory front od strony King Street, gdzie za sklepem mieściła się bawialnia z dużym ok­nem i drżwiami, przez które po dwóch stopniach scho­dziło się wprost na ulicę. Dziwną właściwość sklepu stanowił brak szyldu. Ongiś sklep posiadał duży szyld, lecz zdmuchnęła go na plac pewna pamiętna wichura. Pan Baines zdecydował się nie dawać nowego. Zawsze sprzeciwiał się temu, co nazywał „blichtrem", i dla­tego nie chciał ani słyszeć o czymś takim jak wyprze­daż remanentowa. Nienawiść do „blichtru" rosła w nim, aż w końcu nawet szyld zaczął uważać za objaw „blichtru". Osoby niezorientowane, które chciały tra­

fić do firmy Baines, musiały pytać o drogą. Dla pana Bainesa zastąpienie starego szyldu nowym byłoby pa­trzeniem przez palce na nowoczesny szał nierzetelnej autoreklamy, ba — współudziałem w tym szale. Ta su­rowa wstrzemięźliwość w dziedzinie szyldów została przyjęta przez rozważniejszych obywateli jako dowód, -że szczytność zasad pana Bainesa przewyższa naj­śmielsze ich wyobrażenia.

Konstancja i Zofia były córkami tej ozdoby rodu ludzkiego. John Baines nie miał więcej dzieci.

H

Przyciskały nosy do szyby w pokoju z galanterią i patrzyły na plac tak prostopadle, jak na to pozwalał wystający front sklepu. Pokój z galanterią znajdował się nad działem konfekcji damskiej i jedwabi. Nad działem wełnianym i dziewiarskim mieścił się salon i sypialny. Jeśli się poszukiwało eleganckich drobiaz­gów, wchodziło się ze sklepu po kręconych schodach i stopniowo głowa klienta wynurzała się w dużym po­koju, ozdobionym mahoniową ladą biegnącą spod ok­na wzdłuż jednej ze ścian, żółtym linoleum na podło­dze, dużą ilością tekturowych pudeł, wspaniałym lus­trem na zawiasach — zwanym „psyche" — oraz dwo­ma krzesłami. Ponieważ parapet okna znajdował się niżej od lady, między boczną ścianką lady a wnęką okienną istniała szczelina, w której stale znikały waż­ne artykuły, jak nożyczki, ołówki, kreda i sztuczne kwiaty: jeszcze jeden dowód nieudolności architekta.

Dziewczęta mogły opierać nosy o szybę jedynie klęcząc na ladzie, i właśnie to czyniły. Nos Konstancji był zadarty, lecz milutki. Zofia miała śliczny rzymski nos,* była pięknym stworzeniem, pięknym i zarazem

urodziwym. Obie przywodziły na myśl konie wyści­gowe pulsujące delikatnym, wrażliwym, bujnym ży­ciem: wyborne, czarowne dowody na krążenie krwi; niewinne, przebiegłe, szelmowskie, skromne, wybu-. ehowe, nieświadome- i zdumiewająco mądre. Jedna miała piętnaście, druga szesnaście lat; w t-y-m wieku człowiek musi przyznać, jeśli jest szczery, że już ni­czego nie może się nauczyć: nauczył się zgoła wszyst­kiego w ostatnich sześciu miesiącach.

              Idzie! — krzyknęła Zofia.

Od rogu King Street szła przez plac kobieta w no­wym czepku z różowymi tasiemkami i w nowej nie­bieskiej sukni, która od spadzistych ramion rozsze­rzała-się coraz bardziej aż ku rozległemu obrębowi spódnicy. Przez milczącą, słoneczną samotność pla­cu (działo się to bowiem w czwartkowe popołudnie i wszystkie sklepy były zamknięte, z wyjątkiem skła­du bławatnego i jednej apteki), pod bezlitosnym wzro­kiem Konstancji i Zofii płynęły ku północy w po­szukiwaniu romansowych przeżyć ten czepek i ta suknia. Tkwiła w nich gdzieś dusza Maggie, służącej Bainesów. Maggie była w sklepie jeszcze przed stwo­rzeniem Konstancji i Zofii. Siedemnaście godzin na dobę żyła w suterenowej kuchni i w spiżarni, pozo­stałych siedem godzin na poddaszu. Nigdy nie wycho­dziła, tylko w niedzielę wieczór do kaplicy i raz na miesiąc w czwartkowe popołudnie. „Konkurenci" byli najsurowiej zakazani; lecz w wyjątkowych okolicz­nościach dostępowała ogromnego przywileju: pozwala­no, by ją odwiedziła w podziemnej norze ciotka z Longshaw. Wszyscy, nie wyłączając jej samej, uwa­żali, że jest „w dobrym obowiązku" i że dobrze ją traktują. Tak na przykład miała niezaprzeczalne pra­wo do kochania się, w kim tylko chce, byle się to nie „ciągnęło" w kuchni lub na podwórku. I rzeczywiś­

cie — Maggie durzyła się. W ciągu siedemnastu lat była zaręczona, jedenaście razy. Nikt nie mógł pojąć, w jaki sposób ten szpetny i potężny stwór potrafi czu­łym wzdychaniem złamać serce choćby tylko proste­go robociarza ani też dlaczego, chwyciwszy mężczy­znę w słodkie swoje sieci, Maggie jest dość głupia, by gó wypuścić. Dziwne tajemnice drzemią jednakże w duszach różnych Maggie. Garkotłuk zaręczał się chyba częściej niż jaka bądź inna dziewczyna w Bur- sley. Jej państwo tak się przyzwyczaili do zajmują­cych wieści o coraz nowych narzeczeństwach, ze przez całe lata zwykli odpowiadać tylko: „Doprawdy, Mag- gie!" Zaręczyny i tragiczne zerwania stanowiły roz­rywkę Maggie. Mając inną pozycję mogłaby zamiast tego uczyć się gry na fortepianie.

I Naturalnie bez rękawiczek! — rzekła z dezapro­batą Zofia.

              Przecie nie możesz od niej wymagać, żeby miała rękawiczki ■— powiedziała Konstancja.

Nastąpiła pauza, podczas gdy czepek i suknia zbli­żały się do krańca placu.

              Pomyśl, gdyby się tak odwróciła i zobaczyła nas? — spytała Konstancja.

              Nic by mnie to nie obeszło — odparła Zofia ż wy­niosłością niemal namiętną; jej głowa lekko zadrża- ła.

Na skraju placu, w rogu między bankiem a „Marki­zem Granby", tkwiło jak zwykle kilku obiboków. Je­den z nich podszedł i podał rękę Maggie, wyraźnie przychylnej. Było to oczywiście rendez-vous, jawne» bezwstydne. Czterdziestoletnia dziewica, której poca­łunek nie stopiłby nawet słoniny, wybrała sobie dwu­nastą ofiarę! Parka zniknęła w głębi Oldcastle Street

              To dopierol — krzyknęła Konstancja. — Widzia­łaś kiedy coś podobnego?

A Zofia, z braku właściwych słów, zarumieniła* się i zagryzła wargę.

Z głębokim, instynktownym okrucieństwem mło­dości Konstancja i Zofia umieściły się w ulubionym swoim zakątku, w pokoju galanteryjnym, specjalnie po to, by wykpić Maggie w nowym jej stroju. Sądziły podświadomie, że kobieta tak brzydka i umorusana nie ma prawa do nowych strojów. Nawet to, że chcia­ła zaczerpnąć powietrza w czwartkowe popołudnie, wydawało się im nienaturalne i naganne. Po cóż by miała ruszać się z kuchni? Jeśli zaś chodzi o tkliwe jej tęsknoty, to wręcz odmawiały Maggie prawa do ta­kich uczuć. Maggie folgująca dziewiczym zapałom — to nie tylko komiczne, to gorszące i zdrożne. Lecz nie wątpmy ani na chwilę, że były.to miłe, dobre, dobrze wychowane, urocze dziewczęta. Były takie naprawdę. Nie były aniołami.

¿Pi—'Jakie do głupie! — powiedziała Zofia. Miała po swej stronie młodość, piękność i pozycję. Dla niej to rzeczywiście było .głupie.

              Biedna stara Maggiel — szepnęła Konstancja. Była ona nierozsądnie zacna, istna kopalnia usprawied­liwień dla innych; jej życzliwość nieustannie wypły­wała na wierzch i brała górę nad rozwagą.

,> — Na którą mama zapowiedziała swój powrót?

              Nie wcześniej niż na kolację.

:— Och, wiwat! — wybuchnęła Zofia klaszcząc w ręce z radości. I obie zsunęły się z lady całkiem tak, jakby były małymi chłopcami, nie zaś — wedle słów 4ch matki — „dużymi pannami".

              Chodźmy pograć kadryle Osborne'a — zapropo­nowała Zofia (była to seria tańców ułożonych tak, by cztery upierścienione ręce mogły je wykonać na pia­ninie).

              Mowy nie ma — rzekła Konstancja z powagą

starszej osoby. W tym geście i w intonacji głosu było coś, co mówiło Zofii: „Zofio, jakże możesz być aż tak ślepa na powagę, znikomego naszego istnienia, by pro­sić mnie o brzdąkanie wraz z tobą na pianinie?” A jednak chwilę przedtem Konstancja była małym chłopcem.

Czemu nie? — spytała Zofia.

Nigdy nie będę miała takiej okazji jak dziś, by wziąć się do tego—• powiedziała Konstancja biorąc z lady torebkę.

Usiadła i wydobyła z torebki kawałek kanwy, na której barwnymi włóczkami Wyszywała bukiet róż. Kanwa była uprzednio napięta na ramce, lecz teraz, kiedy delikatna praca -przy płatkach i kwiatkach była już wykonana i zostawało jeszcze do zrobienia tylko monotonne tło, wystarczyło przypiąć haft do kolana. Wziąwszy długą igłę i kilka motków wełny koloru musztardy pochyliła się nad kanwą i zabrała się do dalszego wypełniania kwadracików. Cały rysunek skła­dał się z kwadratów — stopniowanie czerwieni i zie­leni, krzywizny najmniejszych pączków —* wszystko było ułożone w kwadraty, skutkiem czego haft znako­micie naśladował maszynowy kilim. A jednak szla­chetna faktura wełny, rytmiczny i sprawny wdzięk tych palców poruszających się nieustannie z obu stron, kanwy, miękki syk włóczki p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin