Gavin Thorpe - 13-ty Legion.rtf

(1080 KB) Pobierz
Gavin Thorpe

             

              Prolog

             

              Komnata wibrowała cicho w rytm drgań ładunków elektrycznych płynących przez grube

              kable podwieszone pod niskim sufitem pomieszczenia. Gdzieś z oddali dobiegał stłumiony dźwięk pracującej rytmicznie ciężkiej maszynerii. Szklane lampy wbudowane w ściany

              kwadratowego pomieszczenia zalewały pokój niespokojnym chorobliwym światłem.

              Mechaniczny zamek zaszczękał głośno i zabezpieczający wejście okrągły właz zaczął obracać się z piskiem zardzewiałego metalu. Przez otwarte drzwi do środka komnaty weszła postać opatulona szczelnie długim czarnym płaszczem, wysoki kołnierz zasłaniał rysy jej twarzy.

              Kiedy intruz ruszył w głąb pomieszczenia, został skąpany w żółtym blasku lamp nadającym jego skórze chorobliwy kolor. Ciemne oczy spojrzały czujnie przez ramię na zamykające się powtórnie drzwi wejściowe.

              Znienacka mężczyzna zatrzymał się w miejscu, jego wzrok przykuł artefakt umieszczony w samym środku pomieszczenia. Przedmiot przypominał kształtem trumnę postawioną na

              sztorc, z pękami okablowania wychodzącymi u jej podstawy i biegnącymi ku sufitowi, ku reszcie przewodów elektrycznych. Przeźroczysty wierzch trumny został rozbity, kawałki szkła walały się po podłodze. Po zawartości kapsuły nie było śladu.

              Otrząsając się w końcu z osłupienia mężczyzna poddał sarkofag szczegółowym

              oględzinom, stukając niewprawnymi palcami po panelach kontrolnych umieszczonych na

              bocznych ścianach przedmiotu. Cofnął się po chwili o krok i podrapał ukrytą w czarnej rękawiczce dłonią po krótko przyciętej bródce, marszcząc z wściekłością czoło i krzywiąc usta.

              - Przeklęta kapsuła czasowa – wymamrotał do samego siebie – Powinienem był poprosić

              jakiegoś techkapłana o jej konsekrację.

              Okrążając sarkofag w celu zbadania jego tylnej części mężczyzna dostrzegł ciemniejszą od otoczenia plamę w górnym lewym rogu pomieszczenia. Podchodząc bliżej przekonał się, że patrzy w wylot szybu wentylacyjnego. Skorodowana kratownica strzegąca dostępu do

              wnętrza szybu została wyrwana i pogięta. Mężczyzna stanął na czubkach palców i zajrzał do środka otworu. Kiepskie światło komnaty pozwalało spojrzeć zaledwie na metr w głąb

              biegnącego łagodnie ku górze szybu, dalsza jego część nikła w mroku. Odwracając się od ściany człowiek uderzył zaciśniętą pięścią w udo w geście bezsilnej frustracji. Zdjął z prawej dłoni rękawiczkę i sięgnął do jednej z kieszeni swego płaszcza, wyjmując z niej urządzenie wielkości zaciśniętej ludzkiej pięści. Kiedy nacisnął niewielki przycisk na wierzchu przedmiotu, blada poświata lamp odbiła się od złotego pierścienia na wskazującym palcu mężczyzny, ozdobionego oczkiem ze stylizowaną literą „I” osadzoną na ludzkiej czaszce.

              Mężczyzna przyłożył urządzenie do swych ust.

              - Trzeci dzień Euphistlesa. Powróciłem do generatora tarczy czasowej, która najwyraźniej uległa awarii. Obiekt uciekł. Przystępuję do natychmiastowej procedury poszukiwawczej z zamiarem ponownego jego uwięzienia lub eliminacji. Modlę się do Imperatora, bym zdołał

              schwytać tego potwora. Ta awaria może nas drogo kosztować.

             

              I – Stacja „Wyzwolenie”

             

              Araga stał na szczycie wzgórza, wsparty na drzewcu swej włóczni i przyglądając się

              rozciągającej wszędzie wokół sawannie. Bezkresny dywan żółtej trawy falował poruszany lekkim wiatrem, niczym morze z rzadka tylko poznaczone kępami kolczastych drzew i

              skalnymi blokami. Daleko na horyzoncie widniała wąska ciemnozielona linia, granica

              pomiędzy sawanną i dżunglą.

              Wojownik wyciągnął ze skórzanej torby niewielki czerwony owoc i zaczął żuć go

              niespiesznie. Rozgryzając twardą skórkę poczuł słodki sok. Magiczne właściwości owocu zaczynały działać wyzwalając duszę z śmiertelnego ciała. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemi gotów rozpocząć podróż do krainy duchów. Podniósł lekko już zamglony wzrok ku żółtawemu niebu i zamarł w bezruchu widząc coś wysoko nad sobą.

              Z nieboskłonu spadała gwiazda, prosto na Aragę, niczym wystrzelona ku ziemi strzała. To był bez wątpienia znak, ale przestraszony wojownik nie wiedział, czy miał on dobre czy też złe znaczenie. Przez czas równy blisko stu uderzeniom serca tubylec patrzył zafascynowany, jak spadający obiekt rośnie i rośnie, dopóki z hukiem nie uderzył w ziemię u podstawy wzgórza, wzbijając w powietrze chmurę kurzu i kamyków. Wyglądał jak gigantyczne jajo, wykonane z grubej skóry i kościanych płytek. Na oczach Aragi jajo otworzyło się z

              mlaśnięciem, niczym dziwny tropikalny kwiat. Strumienie purpurowej cieczy wylały się ze środka, po czym wojownik dostrzegł wielki kształt wyślizgujący się z kokonu. Stwór

              wyprostował się na całą wysokość, jego zwierzęce ciało ociekało zasychającym śluzem. Był

              dwukrotnie wyższy od tubylca. Stał na dwóch potężnych łapach, zaś cztery inne uniósł przed sobą. Wstrząśnięty Araga stwierdził, że jedna z par kończyn, długie i bez wątpienia ostre szpony, jest większa od niego. Ciemnoczerwone ciało bestii chroniły chitynowe płytki przypominające pancerzyki wielkich żuków, mięśnie pulsowały pod grubą skórą.

              Serce wojownika zaczęło bić coraz szybciej, a jego ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze na widok stwora unoszącego łeb w górę i poruszającego nozdrzami. Wyglądał, jakby węszył intensywnie. Smukła oślizgła czaszka odwróciła się gwałtownie w kierunku

              nieruchomego tubylca. Czerwone ślepia bestii wlepiły zimne spojrzenie w swą ofiarę. Araga stał sparaliżowany. Nie potrafił się poruszyć, nie potrafił krzyknąć. Patrzył tylko, jak przybysz z gwiazd pędzi w jego kierunku wielkimi susami. Uświadomił sobie, że to musi być jeden z tych drapieżników, o których wspominali nowi misjonarze, grasujący gdzieś po niebie potwór, który przybył po jego duszę.

              Nie odrywający wzroku od coraz bliższego stwora wojownik usłyszał dziwny dźwięk

              gdzieś po prawej, za swymi plecami. Chciał tam spojrzeć, ale nie mógł. Widok

              nadbiegającego demona przykuł go do skały. Jeszcze tylko dwa skoki dzieliły bestię od jej zdobyczy, szpony uniosła wysoko w górę.

              Bez ostrzeżenia, grad oślepiających błyskawic przeszył ciało stwora, powalając go w pół

              skoku na ziemię. Demon wił się wściekle miażdżąc gęstą trawę, wymachiwał swymi łapami.

              Smużki dymu uniosły się z jego przepalonego odwłoka. Uwolniony od hipnotycznego wzroku bestii Araga spojrzał przez ramię za siebie i dostrzegł metalowe potwory sunące z warkotem przez sawannę, plujące strumieniami światła w kierunku unieruchomionego stwora.

              Wojownik upadł z niedowierzaniem na kolana. Podniebne duchy przybyły, aby go uratować !

             

              * * * * *

 

Tubylec gapił się na nas z otwartymi szeroko ustami, kiedy zaczęliśmy strzelać. Jego reakcja sprawiała wrażenie nabożnej czci wobec transporterów, ale to akurat mnie nie zdziwiło, bo dla tych dzikusów zwykły monokrystaliczny nóż jest dziełem nieznanych              

              bogów. Zacofani barbarzyńcy, gdyby nie byli tak głupi jak są, nie musielibyśmy się tutaj fatygować, by nadstawiać za nich karku. Złość na ciemnoskórego tubylca znikła bez śladu na widok liktora zrywającego się ponownie na łapy. Chimery plunęły w jego stronę kolejnymi wiązkami multilaserów. Kazałem wyskakującym z transporterów ludziom zająć pozycje

              defensywne wokół maszyn i dołączyć do ostrzału. Zataczający się liktor skoczył w stronę drużyny Franxa, sycząc niczym cholerna ovirańska kobra. Ich lasery i ciężki bolter powaliły bydlaka ponownie na trawę. Tym razem przestał się w końcu ruszać, ale wolałem się

              upewnić, że naprawdę nie żyje. Z tyranidami nigdy nic nie wiadomo. Nie uwierzyłbyś, jak niektóre z nich potrafią regenerować rany ! Trawa wokół bestii była zbryzgana ciemną krwią, a cielsko nawet nie drgnęło, gdy stanąłem ostrożnie obok, ale dla świętego spokoju wyjąłem z kabury pistolet i strzeliłem jej sześć razy w obły owadzi łeb.

              - Dobra, Synowie Marnotrawni, do wozów i wracamy - wydałem rozkaz reszcie plutonu.

              Część żołnierzy zawróciła w kierunku transporterów, ale Franx, Letts i paru innych

              naradzało się półgłosem przez krótką chwilę. Potrząsnęli zgodnie głowami i podeszli do mnie.

              To Letts odezwał się pierwszy.

              - Przemyśleliśmy sprawę, Kage. Mamy teraz idealną okazję. To może być jedyna szansa na to, by wydostać się z tego gówna raz na zawsze.

              Popatrzyłem na nich z ukosa nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

              - Nad czym myśleliście ? - zapytałem.

              - No - odezwał się Franx - To tylko dwadzieścia kilometrów do dżungli. Pułkownik nigdy nas tam nie znajdzie. Będziemy mieli żarcie, schronienie, wszystko, czego potrzebujemy, żeby przeżyć. Wystarczy zawrócić Chimery na południe, a znowu będziemy wolnymi ludźmi

              - jego czy błyszczały podnieceniem, gdy zrobił krok w moim kierunku - Pomyśl o tym !

              Żadnych Synów Marnotrawnych. Żadnych samobójczych misji dla pieprzonego pułkownika.

              Żadnych rozmyślań nad tym, do jakiego piekła trafimy następnym razem. Wolni ludzie,

              poruczniku, wolni ludzie !

              Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Służyłem razem z Franxem przez rok, a Letts był

              w XIII Legionie Karnym dwa razy dłużej od nas. Podobnie jak ja, wszyscy pozostali Synowie Marnotrawni zostali przeniesieni do tej formacji decyzją sądu wojskowego, za wykroczenia przeciwko regulaminowi Imperialnej Gwardii. Resztę swojego życia mieliśmy spędzić w

              batalionach karnych. Przeszliśmy już razem kilka frontów, i to tych najgorszych. To my odwalaliśmy całą brudną robotę: samobójcze rajdy, tylna straż podczas odwrotów i wszystkie inne zadania, których nie powierzono by regularnym oddziałom. Przeżycie tych atrakcji wymagało czegoś więcej niż tylko mięśni i flaków, dlatego teraz nie potrafiłem uwierzyć, że mogą być aż tak głupi.

              - A co to za pieprzenie ? - parsknąłem z niedowierzaniem i szczęki im opadły. Twarz Franxa poczerwieniała gwałtownie, jak zawsze kiedy się denerwował. Błysk w oczach pozostałych wieścił kłopoty, więc musiałem coś szybko powiedzieć, żeby nie zrobili jakiegoś głupstwa.

              - Słuchajcie, chłopaki - przybrałem najbardziej chłodny i protekcjonalny ton, jaki potrafiłem -

              Przemyślcie to sobie jeszcze raz, dobrze ? Gdzieś tam nad nami na orbicie wisi tyranidzki statek inwazyjny, pełny specjalnie wyhodowanych maszyn do zabijania, które mają tylko jedno zadanie: żreć wszystko, co ucieka zbyt wolno. Jedyny powód, dla którego niebo nie jest jeszcze pełne ich kokonów zrzutowych, to ten rozwalony liktor. Nie zdążył wywęszyć stacji, więc te stwory na górze nie bardzo wiedzą, gdzie mają lądować - milczeli zgodnie, więc ciągnąłem dalej - To, co teraz robimy, to tylko akcja opóźniająca, bo prędzej czy później te skurwysyny zgłodnieją i wyślą tu na dół wszystko, co trzymają na statku - nadal nic nie mówili - Macie dwie opcje do wyboru. Wiem, dżungla może być kusząca, ale oni dopadną was nawet na drzewach, kiedy już wylądują i co wtedy zrobicie ? Możecie też wrócić ze mną do stacji, gdzie jest duży mur, trzystu innych skazańców, Siostry Wojny i dwa tysiące mających nam pomóc tubylców. Wasz wybór, ale jeśli nie wracacie ze mną, będziecie musieli zapieprzać do lasu na piechotę. Pułkownik kazałby mnie obedrzeć ze skóry, jeśli

              pozwoliłbym wam zabrać Chimery. Jest dopiero południe, więc macie co najmniej osiem

              godzin do zachodu słońca, żeby się schować do jakiejś nory i czekać, aż tyranidy przybędą.

              Przeciwstawne emocje grały na ich twarzach, kiedy przetrawiali moje słowa. Pomyślałem, że może przycisnąłem ich trochę za mocno, ale niektórzy ludzie nigdy się niczego nie nauczą, jeśli się ich porządnie nie przydepnie. A w batalionie karnym człowiek uczący się za pomocą przydeptywania najczęściej kończy przedwcześnie naukę jako pokarm dla robali.

              Nic nie powiedzieli, po prostu odwrócili się na piętach i poszli w stronę grzejących silniki pojazdów. Rzuciłem ostatni raz okiem na martwego liktora, tak tylko żeby się upewnić. To dziwne, każda inna padlina byłaby już pokryta chmarą mięsożernych mrówek, a na niebie powinny krążyć czarne sylwetki drapieżnych ptaków. A tutaj nic, nawet robaki nie chciały tknąć tyranida. Spośród wszystkich zmór galaktyki, te sukinsyny najczęściej przyprawiały mnie o gęsią skórkę.

              Kiedy już skończyliśmy wymiatanie okolicy i wróciłem do osady misjonarzy, poszedłem

              złożyć raport pułkownikowi. Znalazłem go w największym baraku mieszkalnym,

              wznoszącym się pośrodku osady. Ze swojego punktu obserwacyjnego przy oknie mogłem

              obserwować resztę kościelnej stacji, skąpanej w żarze upalnego popołudnia. Nie była wielka, niewiele większa od dużej tubylczej wioski, rozległa może na milę we wszystkich kierunkach.

              Rozproszone baraki i składziki otaczały budynek, w którym stałem. Jak słyszałem, służył on również za świątynię Eklezjarchii podczas obrzędów religijnych z udziałem nawróconych na imperialną wiarę tubylców. Widziałem wyraźnie wartowników krążących po kamiennym

              murze chroniącym osadę i nawet z tej odległość wyczuwałem ich niepokój skrywany pod

              fałszywymi uśmiechami i pozornym spokojem.

              - Kage ! - chrząknął pułkownik Schaffer wyrywając mnie z zamyślenia. Patrzyli na mnie wszyscy trzej, on oraz dwaj inni porucznicy – Green i Kronin.

              - Jak już powiedziałem - kontynuował pułkownik - nawiązaliśmy kontakt z grupą ratunkową.

              Nie są od nas dalej jak dwa dni lotu. Jeśli utrzymamy się tutaj czterdzieści osiem godzin, będziemy mieli wsparcie dwóch pełnych regimentów Gwardii. Mur bardzo nam ułatwi

              sprawę. Jest wysoki na osiemnaście stóp, więc będzie trzeba uważać na liktory i

              hormagaunty. One mogą przeskoczyć ogrodzenie, pozostałych wystrzelamy podczas

              wspinania się na mur. Słabym punktem jest brama, ale strzegą jej dwie wieże ze

              stanowiskami broni maszynowej. Możemy też zaparkować jedną z Chimer tuż za bramą, by ją wzmocnić od wewnątrz i uniemożliwić wyłamanie. Macie jakieś pytania ?

              Kronin podrapał się nerwowo po nosie. Był chudym mężczyzną o nieco roztrzęsionym

              charakterze. Imperator jeden wie, jak on znalazł w sobie dość odwagi, by na czele swej drużyny spalić jedną z naszych świątyń po tym, jak obrabował ją z relikwii. Jeszcze

              dziwniejszy był fakt, że Eklezjarchia uznała przydział do batalionu karnego za wystarczającą karę, a nie zażądała wbicia na pikę jego odciętej głowy i rozwłóczenia wnętrzności.

              - Co z gargulcami, sir ? - zapytał Kronin.

              - Żaden problem - odparł pułkownik lodowato zimnym, pewnym siebie tonem, jakby

              zupełnie go nie wzruszał fakt, że już za parę godzin mieliśmy walczyć o nasze życia. Jak zwykle miał na sobie kompletny mundur, czysty i wyprasowany tak dokładnie, że kantami spodni można by ogolić miesięczny zarost. Był wielkim człowiekiem. Fizycznie, rzecz jasna.

              Te przeklęte niebieskie oczy i niewiarygodna siła woli sprawiała, że stawał się dla nas dwukrotnie wyższy niż był w rzeczywistości. Nie sposób nazwać tego charyzmą, bo

              pułkownik był małomównym i niekomunikatywnym osobnikiem. On po prostu skupiał na

              sobie uwagę.

              - Mamy dwie Hydry, a we wszystkich czterech rogach muru znajdują się karabiny

              maszynowe. Jeśli cokolwiek spróbuje przelecieć nad ogrodzeniem, dostanie się w ogień krzyżowy. Kage i jego pluton będą działać jako mobilna rezerwa wewnątrz stacji. Jeśli tyranidy przełamią obronę na murach lub bramie, albo jacyś nieoczekiwani goście spadną na dziedziniec z góry, oni odpowiadają za zlikwidowanie zagrożenia. Coś jeszcze ?

              Spojrzałem za okno, bo dostrzeżony tam nagły błysk słonecznego światła na

              wypolerowanym pancerzu zwrócił moją uwagę na coś, o co już wcześniej chciałem zapytać.

              - Siostry Wojny. Co z nimi ?

              - Adepta Sororitas znajdują się pod jurysdykcją wojskową Ministorum i nie podlegają moim rozkazom. Rozmawiałem z siostrą przełożoną tej grupy i zaakceptowała mój plan obrony. To samo dotyczy tubylców. Oni będą pilnować murów wokół, a my skoncentrujemy siły przy

              bramie. To o nią będą się toczyć najcięższe walki. Jeśli macie zamiar szukać mnie podczas walki, będę właśnie tam.

              Nic nowego, pomyślałem. Pułkownik zawsze pchał się w sam środek piekła i zawsze

              stamtąd wychodził cało. Tylko Imperator wiedział, dlaczego on to robił. My trafiliśmy do Legionu Karnego, bo otrzymaliśmy karę za popełnione błędy. Ale on ? Co on zrobił złego ?

              No, bo jaki normalnie myślący człowiek zgodziłby się dobrowolnie służyć jako dowódca imperialnych skazańców ? Służyć w jednostce, gdzie cały czas trzeba się modlić o łaskę Imperatora, a ujście z życiem z jednej opresji natychmiast pakuje człowieka w następną, w kolejne piekło gdzieś na bezdrożach galaktyki. I tak w kółko bez końca. On musiał być szalony, naprawdę – autentyczny wariat. Ktoś mówił, że na pokładzie frachtowca pułkownik cały wolny czas poświęcał doskonaleniu metod odebrania sobie życia na wypadek, gdyby wpadł w ręce nieprzyjaciela. Na myśl nasunęły mi się tyranidy. Oprócz nich było jeszcze parę innych rzeczy budzących mój dreszcz, może dlatego, że wiązały się z Schafferem. Prawdą musiało być to, co o nim mówili – że nie jest człowiekiem, tylko diabłem w ludzkiej skórze.

              Patrząc w te lodowate niebieskie oczy byłem w to gotów uwierzyć bez zastrzeżeń.

             

              * * * * *

 

Dochodziło południe następnego dnia, kiedy tyranidy nas znalazły. Może jakiś liktor podszedł wystarczająco blisko, co wcale by mnie nie zdziwiło, bo te bydlaki potrafią prześlizgiwać się wszędzie niczym węże. Mogą cię wywęszyć z odległości dziesięciu mil, i to pod wiatr, a ich skóra zmienia kolor w zależności od potrzeby, niczym kameleon. A może to nie był liktor. Może tyranidy znudziły się czekaniem i zdecydowały zejść na dół, żeby nas znaleźć, gdziekolwiek byśmy byli.              

              Stałem na murze ostatniej nocy i patrzyłem, jak w atmosferę wchodzą ich kokony

              zrzutowe. Nieprawdopodobny widok, uwierz mi. To tak, jakby nagle rozpętało się dziesięć deszczy meteorytów. Doskonale widoczne na czarnym niebie ogniste punkty sypały się

              falami, jedna za drugą. Jest takie stare powiedzenie: Jeśli zobaczysz spadającą gwiazdę, możesz złożyć Impea

              ratorowi jedno życzenie, a on je spełni. Przy tych wszystkich spadających gwiazdach można by składać setki życzeń, ale ja połączyłem je w jedną wielką, gorącą prośbę do Imperatora.

              Chcesz wiedzieć, co sobie życzyłem ? Żeby te cholerne gwiazdy przestały w końcu spadać.

              Ale nie przestały, więc pomyślałem, że morderca taki jak ja nie ma prawa prosić o cokolwiek Świętego, tylko służyć mu pokornie w jedyny sposób, jaki mi pozostał.

              Psiakrew, pobyt tutaj, w tej misjonarskiej stacji, pośród wszystkich tych typów w szatach Eklezjarchii musiał nieźle wpłynąć na moją psychikę. Rozumiesz, ja wiem, że Imperator jest naszym panem i czuwa nad nami, ale zawsze zaliczałem się do tych, którzy potrafili sami o siebie zadbać i uważałem, że Święty jest po to, by dbać o tych nie potrafiących się o siebie zatroszczyć. A teraz jestem tutaj, żeby bronić tych ciemnoskórych dzikusów przed obcymi, bo oni mają tylko swoje noże i włócznie i dzielne serca wojowników, wystarczające w walkach międzyplemiennych, ale w przypadku tyranidów równie efektywne jak złożone dłonie mające powstrzymać wystrzelony w ciebie pocisk. Ale z drugiej strony, po spędzeniu kilku godzin na patrzeniu, jak śmierć nadchodzi do ciebie z dalekich gwiazd, dobrze jest mieć świadomość, że jeśli coś pójdzie nie tak i skończysz z flakami wyprutymi prze liktora albo rozdarty szponami hormagaunta, to nie jest to koniec, że ktoś tam czeka na ciebie i że to wszystko nie było tylko stratą czasu.

              Wiedziałem, że najlepiej zagrzebać te ponure myśli głęboko w głowie i nie wypuszczać stamtąd, ale nie potrafiłem. Wszystko wskazywało na to, że moja kariera w karnym legionie dobiega końca. Podchodziłem realistycznie do naszych szans na przeżycie i optymizm byłby zdecydowanie nie na miejscu. Tak się składa, że byłem na Icharze IV i widziałem, co te stwory potrafią. Na Icharze były cztery tysiące Synów Marnotrawnych. Pozostało mniej niż pięć setek. Regularne wojska straciły podobno milion żołnierzy. Były tam Tytany i

              Kosmiczni Marines, a niektórzy mówili, że nawet Eldarowie pojawili się, by nam pomóc.

              Wszystkie te działa, wszyscy ci ludzie, a z trudem zdołaliśmy się obronić. Widziałem w swoim życiu tyle krwi i wyprutych wnętrzności, że nigdy już nie przyprawią mnie one o nocne koszmary, ale tyranidy ciągle jeszcze mi się śnią. Te stwory są tak odmienne od żywych istot, które znam. Nawet orki walczą dla swojego kodeksu, o terytorium i sławę. A tyranidy po prostu jedzą, tak jakby były tu po to, by skonsumować każdą żywą komórkę w całym wszechświecie. I nigdy, nigdy nie przestaną, dopóki nie skończą swej misji.

              Stałem tak na murze przez całą noc pomimo zimnego wiatru. To niesamowite, jak tutaj jest gorąco w dzień i jak temperatura potrafi nisko spaść po zachodzie słońca. Stałem i patrzyłem, jak moja zagłada spada z nieba. Już czułem się jak trup, a zimny pot zrosił mi czoło.

              Łudziłem się troszeczkę, że może Imperator wysłucha modlitw szeptanych cicho przez

              obserwujących podniebne widowisko żołnierzy i nas wspomoże, bo wiedziałem, że

              następnego dnia przyjdzie nam walczyć tak, jak jeszcze nigdy i że śmierć już stąpa po trawiastej powierzchni tej planety.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin