Tan Sandi - Wyspa dusz.pdf

(2601 KB) Pobierz
Tan Sandi
Wyspa dusz
Wszystkim moim duchom poświęcam.
Wam także
Miej się na baczności, nadchodzi noc... Obmyj ręce,
Idź swoją drogą, do domu, by zlec w łożu.
Comte de Lautréamont
Pieśni Maldorora*
* Przekł. M. Żurkowski, Wydawnictwo Mirecki 2004.
CZĘŚĆ PIERWSZA
NAWIEDZONA
Każdy, komu przyszło żyć tak długo jak mnie i zajmować się tym, czym ja się
zajmowałam, dobrze wie, że kiedyś nadejdzie dzień zapłaty. Mój nadszedł cicho i
niepostrzeżenie - w bibliotece.
Co sobotę, niczym kobieta regularnie nawiedzająca groby swoich bliskich,
składałam wizytę pewnej książce w archiwum Ministerstwa Wojny. Ta książka
była częścią mojej prywatnej historii, chociaż nigdy nie musiałam dbać o
dochowanie tajemnicy. W 2010 roku archiwum, usytuowane nad popadającą w
ruinę salą bilardową, jest miejscem mało znanym i jeszcze mniej lubianym.
Dzisiejszego ranka książka zniknęła. Nie ma jej na półce, w najbardziej
zawilgoconym kącie zajmowanym przez dział zbrodni wojennych, gdzie zwykle
stała, wciśnięta za encyklopedię ludobójstwa pokrytą wieloletnią warstwą kurzu.
Sięgam za gruby tom i trafiam w próżnię. Panika ściska mi gardło jak matce,
która przyjeżdża do szkoły po dziecko i stwierdza, że zniknęło.
Po chwili odzyskuję spokój. Dwie bibliotekarki zdejmują książki z półek.
Wszystko, co nadgryzione zębem czasu - nieważne, czy to
Manifest Komuni-
styczny,
czy opracowanie na temat harakiri - jeśli wygląda źle, zostaje usunięte.
Ktoś zapyta: czyż archiwów nie powinno się zostawiać „na zawsze"? No cóż, w
Azji pojęcie „na zawsze" nie istnieje. Tutaj wieczna jest tylko teraźniejszość.
Podchodzę do wózka, na którym leżą usunięte z półek książki. Wzbijając kurz,
z nadzieją w sercu przerzucam egzemplarz za egzemplarzem. W końcu
dostrzegam czerwoną obwolutę mojej książki, jej przydługi tytuł wytłoczony na
grzbiecie nieco już zatartymi pozłacanymi literami:
W pogoni za duchem: Dobrzy
pasterze w postkolonialnym świecie.
Napisana przez dwoje Flamandów - Lucasa
Van Ketsa i Marijke Jodogne - jest nieosiągalna, ponieważ nakład już dawno
został wyczerpany. Przyciskam ją mocno do piersi.
Młodsza bibliotekarka, modnie ubrana dziewczyna z oczami obwiedzionymi
grubą czarną kreską, która upodabnia ją do szopa pracza, stuka obcasami
obszytych futerkiem butów. Przypatruje mi się z uśmiechem. Pewnie uważa mnie
za starą dziwaczkę, bo któż inny nawiedzałby tak niestrudzenie to przygnębiające
miejsce?
To istotnie dziwne, że czuję tak głębokie przywiązanie do książki, która nie
budzi niczyjego zainteresowania. Kiedy ukazała się w 1974 roku, nie
chciałam mieć z nią do czynienia. Autorzy postawili sobie za cel opisanie
sytuacji w tak zwanym Trzecim Świecie po wyzwoleniu spod panowania
Brytyjczyków, Francuzów i Holendrów. Sportretowali kolonizatorów jako
czarne charaktery, nie na tyle jednak odrażające, by do cna popsuć samopoczucie
zachodnim czytelnikom. W ostatnim rozdziale znalazł się krótki wywiad ze mną,
pełen błędnie przytoczonych cytatów, ilustrowany bardzo niekorzystnym
zdjęciem, na którym zbieram kości na cmentarzu. Jakby tego było mało, podpis
pod zdjęciem brzmi:
Miejscowa dziewczyna praktykująca czary.
Kiedy parę lat później autorzy książki zginęli w wypadku na łodzi, zła-
godniałam i byłam gotowa wybaczyć im pomyłki w tekście. Mimo nich
W
pogoni za duchem
było najbliższym prawdy i najpełniejszym podsumowaniem
moich dokonań, moich niepowodzeń, dzieła mojego życia.
Dotykam twardej okładki, otwieram książkę. W nos uderza znajomy zapach
stęchlizny. Przewracam kartki, by jak najszybciej dotrzeć do ostatniej części o
Czarnej Wyspie, zwanej też Wyspą Dusz.
Ale... cóż to?
Moich stron nie ma. Ktoś je wyrwał. Zostały po nich tylko poszarpane brzegi
przy marginesie.
A fotografia... Cała zabazgrana czarnym pisakiem. Gryzmoły tworzą gęstą
pajęczą sieć. Ktoś dorysował mi twarz diabła.
Uginają się pode mną nogi. Książka wysuwa się z bezwładnych rąk i spada na
podłogę. Serce wali mi jak młotem. Przed oczami migają na przemian czarne i
białe plamy.
Musiałam wydać jakiś rozpaczliwy okrzyk, bo Szop Pracz rusza ku mnie z
wyrazem irytacji na twarzy. Wskazuję książkę otwartą na ziejącej ranie.
- Kto mógł zrobić coś takiego? - Wściekłość odbiera mi oddech. - Dlaczego...
Dziewczyna wzrusza niecierpliwie ramionami, schyla się po książkę i rzuca ją
na wózek.
- I tak już się rozsypuje - mówi.
- Tak, rozsypuje się - odpowiadam. Wyciągam rękę, ściskam moją książkę
ostatni raz i opuszczam bibliotekę.
W drodze do domu robię zakupy w hali targowej. Kiedy wychodzę przez
rozsuwane drzwi, w powietrzu czuć aromat kasztanów. Ponad masywnymi
szarymi budynkami niebo jest idealnie czyste - bezchmurne, niemal dwu-
wymiarowe w swojej błękitnej monotonii - zupełnie jak przed dwudziestu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin