Zizek Slavoj - Kariera żywych trupów -Komputerowa iluzja demokracji -Ostatni ludzie to my.pdf

(496 KB) Pobierz
Slavoj �½ižek
Kariera żywych trupów
1
Szejk Chalid Mohammed zdominował czołówki gazet. Moralne oburzenie rozmiarem jego 
zbrodni miesza się z wątpliwościami odnośnie tego, czy zeznania Mohammeda zasługują na wiarę. A 
może zeznał więcej, niż naprawdę zrobił, bo pragnie przejść do historii jako wielki terrorystyczny 
Mózg? Albo był gotów przyznać się do wszystkiego, byle przestali go podtapiać i poddawać innym 
„kwalifikowanym technikom przesłuchania”?
Mniejszą uwagę wzbudza fakt, że tortury zostały zaakceptowane jako norma. Ci, których fakt 
ten martwi, z reguły słyszą taką oto z pozoru przekonującą odpowiedź: „O co to całe zamieszanie? 
USA (pół)otwarcie przyznają się do czegoś, co same od dawna robią i co w innych krajach też się 
dzieje ­ jeśli już, to mamy dzisiaj mniej hipokryzji...”. Powinno  się na to odpowiedzieć prostym 
pytaniem: „Skoro wysokim urzędnikom amerykańskim tylko o to chodzi, to po co nam o tym mówią? 
Dlaczego nadal nie uprawiają swego procederu w milczeniu, tak jak to do tej pory robili?”.
W komunikacji międzyludzkiej jednoznaczne stwierdzenie, że „wszyscy wiemy” o czymś, 
nigdy nie jest neutralne. Zawsze rodzi pytanie: „Dlaczego mówisz mi to teraz otwarcie?”. Wyobraźmy 
sobie męża i żonę, którzy milcząco uzgodnili, że mają prawo do dyskretnych romansów. Jeśli mąż 
nagle powie żonie, że ma kochankę, to żona będzie miała powód wpaść w panikę: „Skoro to jest tylko 
romans,   dlaczego   mi   o   tym   mówisz?   To   musi   być   coś   więcej!”.   W   środowisku   akademickim 
obowiązuje zwyczaj, że jeśli czyjaś wypowiedź bądź wykład wyda nam się głupi i nudny, to mówimy 
wykładowcy:   „To   było   ciekawe”.   Gdybyśmy   powiedzieli  mu   wprost:   „Twój   wykład  był   głupi   i 
nudny”, miałby pełne prawo się zdziwić i zapytać: „Skoro wydał ci się nudny i głupi, to dlaczego nie 
powiedziałeś, że był ciekawy?”.
Nasuwa się bowiem uzasadnione podejrzenie, że za otwartą krytyką kryje się coś więcej niż 
tylko   negatywna   ocena   wykładu,  a   mianowicie   atak   na   osobę   wykładowcy.   To   samo   dotyczy 
otwartego  przyznania  się  do   stosowania  tortur.   Kiedy  wiceprezydent  Dick   Cheney   powiedział  w 
listopadzie 2005 roku, że pokonanie terrorystów będzie wymagało „również działań podejmowanych 
(...) jakby w cieniu”, a „wiele rzeczy trzeba robić po cichu, bez żadnej dyskusji”, należało go zapytać: 
„Skoro   chce   pan   po   prostu   w   tajemnicy  torturować   niektóre   osoby   podejrzane   o   terroryzm,   to 
dlaczego mówi pan o tym publicznie?”.
Co się tutaj właściwie dzieje? Niektórzy przenikliwi obserwatorzy odnotowali osobliwy fakt, 
że przy całym publicznym potępieniu bestialskich zbrodni Mohammeda bardzo niewiele słyszymy na 
temat losu, jaki nasze społeczeństwa rezerwują dla najcięższych przestępców ­ osądzanych i surowo 
karanych.   Można   odnieść   wrażenie,   że   charakter   czynów   Mohammeda   (jak   również   sposób 
potraktowania jego osoby przez władze amerykańskie) sprawia, iż nie możemy zrobić z nim tego, co 
robimy na przykład z dzieciobójcami. Można odnieść wrażenie, że ponieważ wpisaliśmy terrorystów 
do   osławionej   kategorii   „nielegalnych   bojowników”,  walka  z   nimi   musi   się   odbywać   w   „szarej 
strefie”   prawa,   przy   użyciu   nielegalnych   środków.   Mamy   więc   przestępców   „legalnych”   i 
„nielegalnych”   ­   tych,   którzy   podlegają   procedurom   prawnym   (możliwość   skorzystania   z   usług 
adwokata itd.) oraz tych, którzy funkcjonują poza prawem. Mamy też już świadomość, że proces i 
ukaranie Mohammeda są pozbawione znaczenia ­ żaden sąd działający w ramach naszego systemu 
prawnego nie poradzi sobie z nielegalnymi aresztami tymczasowymi, zeznaniami wymuszonymi przy 
użyciu tortur itd.
Mniej więcej dwa lata temu w NBC odbyła się debata na temat losu więźniów Guantanamo, w 
której padł między innymi taki oto kuriozalny argument za tym, że ich status jest dopuszczalny z 
1 Źródło: „EUROPA” Numer 157/2007­04­07, str. 12. Przełożył: Tomasz Bieroń.
1 / 9
Slavoj �½ižek
etycznego i prawnego punktu widzenia: jeńcami są „ci, w których nie trafiły bomby” ­ ponieważ byli 
celem   amerykańskiego   bombardowania   i   przypadkiem   je   przeżyli   i   ponieważ   bombardowanie 
stanowiło   element   legalnej   operacji   wojskowej,   nie   można   potępiać   wzięcia  ich   do   niewoli   po 
zakończeniu działań wojennych. Ich obecna sytuacja, jakkolwiek byśmy ją oceniali, jest lepsza niż 
bycie   martwym.   Rozumowanie   to   zawiera   w   sobie   pewne   niezamierzone   implikacje:   prawie 
dosłownie robi z więźniów żywe trupy, ludzi w jakimś sensie już martwych (stracili prawo do życia, 
ponieważ byli celami legalnych bombardowań, które miały za zadanie ich zabić). Należą więc teraz 
do gatunku, który Giorgio Agamben nazywa „homo sacer”: są ludźmi, których można bezkarnie 
zabić, bo w świetle prawa ich życie już się nie liczy.
Więźniowie Guantanamo lokują się w przestrzeni „między dwoma śmierciami”, należą do 
kategorii prawnie martwych (pozbawionych określonego statusu prawnego), ale biologicznie wciąż 
żywych. Władze amerykańskie traktujące ich w ten sposób również znajdują się w pewnej pośredniej 
przestrzeni   prawnej,   która   stanowi   odpowiednik   homo   sacer:   chociaż   reprezentują  prawo,   nie 
obejmuje już ono i nie ogranicza ich działań ­ funkcjonują w pustej przestrzeni, którą sankcjonuje 
legalna władza, ale która nie jest zarazem poddana regułom prawa.
Co zatem odpowiemy na „realistyczny” kontrargument: wojna z terrorem rzeczywiście jest 
brudna,   zostaliśmy   wrzuceni   w   sytuację,   w   której   życie   tysięcy   ludzi   zależy   od   informacji 
wydobytych od więźniów? Alan Dershowitz mówi tak: „Nie jestem zwolennikiem tortur, ale skoro już 
mają  być, to niech to się   dzieje za zgodą sądu”. W obliczu tej „szczerości”  należy  się   trzymać 
pozornej „hipokryzji”. Doskonale umiem sobie wyobrazić, że w wyjątkowej sytuacji, mając w rękach 
przysłowiowego „więźnia, który wie” i którego zeznania mogą uratować tysiące istnień ludzkich, 
zastosowałbym tortury ­ ale nawet w takim przypadku (czy raczej właśnie w takim przypadku) jest 
sprawą najwyższej wagi, bym nie wynosił tej desperackiej decyzji do rangi uniwersalnej zasady. 
Stanąwszy przed tym dramatycznym wyborem, powinienem po prostu to zrobić. Tylko w ten sposób, 
zakazując sobie wyniesienia tego, co zrobiłem, do rangi uniwersalnej zasady, zachowuję świadomość 
naganności tortur.
Ci,  którzy  nie  zalecają   wprost   stosowania   tortur,   ale   uważają   je  za  uprawniony  temat  do 
dyskusji,   w   pewnym   sensie   są   bardziej   niebezpieczni   niż   ci,   którzy   jednoznacznie  je   popierają: 
jednoznaczne poparcie tortur byłoby zbyt szokujące ­ przynajmniej na razie ­ i dlatego zostałoby 
potępione, natomiast wprowadzenie tortur jako uprawnionego tematu do dyskusji pozwala nam brać 
ten  proceder  pod  uwagę  z   zachowaniem  czystego  sumienia  ­   „Oczywiście,  że   jestem   przeciwko 
torturom, ale co się złego stanie, jeśli po prostu o tym podyskutujemy!”. Legitymizacja tortur jako 
przedmiotu   debaty   znacznie   radykalniej   zmienia   kontekst   ideologicznych   założeń   i   opcji   niż 
jednoznaczne opowiedzenie się za tą metodą wymuszania zeznań: zmienia całe tło aksjologiczne, a 
bez  tej  zmiany  jednoznaczne  popieranie  tortur pozostaje  idiosynkrazją.  Moralność  nigdy  nie  jest 
wyłącznie sprawą indywidualnego sumienia. Jest zdrowa tylko wtedy, gdy podtrzymuje ją coś, co 
Hegel nazywał „duchem obiektywnym” bądź „tkanką obyczajów”: zespół niepisanych zasad, które 
stanowią tło każdego działania jednostki, mówiąc nam, co jest dopuszczalne, a co nie. Na przykład 
znakiem postępu, który się dokonał w naszych społeczeństwach, jest fakt, że nie trzeba uzasadniać 
nieakceptowalności gwałtu: dla każdego jest „dogmatycznie” oczywiste, że gwałt jest złem i wszyscy 
czujemy,   że  nawet spieranie się o   to  byłoby  przekroczeniem  pewnej  granicy.   Gdyby ktoś   zaczął 
argumentować za dopuszczalnością gwałtu, automatycznie by się zdyskredytował,  a jego  poglądy 
zostałyby uznane za niedorzeczne. To samo powinno dotyczyć tortur. Dlatego największymi ofiarami 
publicznego przyznania się przez państwo do stosowania tortur jesteśmy my wszyscy, społeczeństwo, 
które zostało o tym poinformowane. Większość z nas nadal będzie przeciwna torturom, ale wszyscy 
2 / 9
Slavoj �½ižek
mamy   świadomość,   że   jakiś   cenny   element   naszej   zbiorowej   tożsamości   został   bezpowrotnie 
utracony. Na naszych oczach następuje proces demoralizacji: władza próbuje złamać nam etyczny 
kręgosłup, osłabić i zniszczyć to, co jest być może największym osiągnięciem cywilizacji: wzrost 
wrażliwości moralnej.
Najdobitniej   pokazuje   to   pewien   istotny   szczegół   związany   z   ujawnieniem   zeznań 
Mohammeda.  Torturujący  go   funkcjonariusze  sami   poddali   się   podtapianiu   i   po  zaledwie   10­15 
sekundach gotowi byli przyznać się do wszystkiego, natomiast Mohammed wzbudził ich niechętny 
podziw, osiągając nienotowany w annałach wynik dwóch i pół minuty. Czy mamy świadomość, że 
takie zagadnienia po raz ostatni były przedmiotem dyskursu publicznego w średniowieczu, kiedy 
tortury wciąż stanowiły publiczny spektakl, honorowy sposób na sprawdzenie hartu ducha wziętego 
do   niewoli   wroga,   który   zyskiwał   sobie   podziw   tłumu,   jeśli   z   godnością   znosił   ból?   Czy   ta 
prymitywna etyka wojenna jest nam naprawdę potrzebna?
Innymi   słowy,   czy  mamy  świadomość,   że   osiągnęliśmy   pewien  punkt   zwrotny?  Kiedy  w 
piątym odcinku serialu „24 godziny” stało się oczywiste, że mózgiem terrorystycznego spisku jest nie 
kto inny, jak tylko prezydent USA, wielu z nas zadało sobie pytanie, czy Jack Bauer zastosuje wobec 
prezydenta („najpotężniejszego człowieka świata” i „przywódcy wolnego świata” ­ by przytoczyć 
tylko   dwa   spośród   licznych   przydomków   z   repertuaru   dzisiejszego  kultu   jednostki)   standardową 
procedurę   aplikowaną  terrorystom   niechcącym  ujawnić  tajemnicy,   która  mogłaby   uratować   życie 
tysiącom istnień ludzkich. Czy będzie torturował prezydenta? Niestety, autorzy nie zaryzykowali tego 
oczyszczającego   kroku.   Ale   nasza   wyobraźnia  może   pójść   jeszcze  dalej   i   wysunąć   „nieśmiałą 
propozycję”   w   stylu   Jonathana   Swifta,   który   ironicznie   zasugerował   zjadanie   niemowląt   dla 
rozwiązania  problemu  głodu:   może elementem  procedury  weryfikacji  kandydatów  na  prezydenta 
USA powinno być poddawanie ich publicznym torturom? Niech to będzie transmitowane na żywo 
podtapianie na trawniku przed Białym Domem. Kandydaci na stanowisko przywódcy wolnego świata 
muszą pobić rekord Mohammeda...
Komputerowa iluzja demokracji
2
Doroczny   tytuł   Człowieka   Roku   2006   tygodnika   „Time”   nie   został   przyznany 
Ahmadineżadowi, Chávezowi, Kim Dzong Ilowi czy innemu spośród najbardziej prawdopodobnych 
kandydatów, lecz „tobie”, czyli każdemu z nas, kto korzysta z internetu lub tworzy zawarte w nim 
treści. Na okładce pisma pojawiła się biała klawiatura z ekranem komputerowym w roli lustra, w 
którym każdy z nas, czytelników, może zobaczyć swoje odbicie.
Za tym wyborem kryje się coś znacznie istotniejszego, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. 
Jest   to   wybór   o   charakterze   par   excellence   ideologicznym:   okładkowe   przesłanie   –   w   nowej 
cyberdemokracji miliony ludzi mogą się bezpośrednio komunikować i organizować, z pominięciem 
władzy  państwowej   –   kamufluje   cały  szereg  niepokojących   luk  i   napięć.  Pierwszy  i   najbardziej 
oczywisty paradoks polega na tym, że każdy, kto patrzy na okładkę „Time'a”, nie widzi innych, z 
którymi jakoby bezpośrednio się komunikuje, lecz lustrzane odbicie samego siebie. Nic dziwnego, że 
jednym z głównych filozoficznych punktów odniesienia dla teoretyków cyberprzestrzeni jest myśl 
Leibniza: czy poprzez zanurzenie w cyberprzestrzeni nie ulegamy redukcji postaci do Leibnizjańskiej 
monady, która wprawdzie „nie ma okien” otwierających się na rzeczywistość zewnętrzną, ale odbija 
w   sobie   cały   wszechświat?  Czy  typowy  dzisiejszy  internauta,   siedzący  samotnie   przed  ekranem 
2 Źródło: „EUROPA” Numer 149/2007­02­10, str. 9. Przełożył: Tomasz Bieroń.
3 / 9
Slavoj �½ižek
peceta, nie jest w coraz większym stopniu monadą pozbawioną okien na rzeczywistość i napotykającą 
tylko   wirtualne   symulakry,   ale   jednocześnie   bardziej   niż   kiedykolwiek   wcześniej   zanurzoną  w 
globalnej sieci, komunikującą się z całą planetą w czasie rzeczywistym? Najnowszym krzykiem mody 
wśród seksualnych radykałów jest „masturbaton”, zbiorowa impreza charytatywna, podczas której 
setki mężczyzn i kobiet własnoręcznie robią sobie dobrze. Masturbacja buduje kolektyw z jednostek, 
które są gotowe podzielić się z innymi – czym? Solipsyzmem swojej głupiej przyjemności. Można 
przyjąć,  że  masturbacja jest  tą  formą  seksualności, która doskonale   wpisuje się  we współrzędne 
cyberprzestrzeni. To jednak tylko część całej historii. Należy dodać, że owo „ty”, które rozpoznaje się 
w ekranowym odbiciu, jest głęboko podzielone: nigdy nie jestem po prostu swoją ekranową personą. 
Po   pierwsze   zaznacza   się   tu   (w   sposób   dosyć   oczywisty)   nadmiar   „mnie”   jako   „rzeczywistej” 
fizycznej osoby w stosunku do mojej ekranowej persony: marksiści i inni krytycznie usposobieni 
myśliciele  lubią  zwracać   uwagę,  że   równość  w   cyberprzestrzeni  jest   zwodnicza   –   pomija   różne 
złożone czynniki materialne (moje zdrowie, moją pozycję społeczną, moją władzę lub jej brak itd.). 
Inercja prawdziwego życia magicznie znika w pozbawionym tarcia świecie cyberprzestrzeni.
Na rynku można dzisiaj znaleźć całą gamę produktów pozbawionych swoich trucicielskich, 
ale   jednocześnie  esencjonalnych   właściwości:   kawę   bezkofeinową,   śmietanę   odtłuszczoną,   piwo 
bezalkoholowe...   Rzeczywistość   wirtualna   uogólnia   tę   procedurę:   dostarcza   rzeczywistości 
pozbawionej   swej   istoty   –   kawa   bezkofeinowa   pachnie   i   smakuje   jak   prawdziwa,   ale   nie   jest 
prawdziwa i na tej samej zasadzie moja ekranowa persona – owo „ja”, które tam widzę – zawsze jest 
jaźnią już bezkofeinową.
Z drugiej strony występuje znacznie bardziej niepokojący przeciwstawny nadmiar: nadmiar 
mojej ekranowej  persony  w stosunku do mojego  „prawdziwego  ja”. Nasza tożsamość  społeczna, 
osoba, za którą się uważamy w stosunkach społecznych, jest „maską”, wymaga tłumienia zakazanych 
odruchów.   W   warunkach   zabawy,   kiedy  przepisy  regulujące   nasze  zachowania   w   „prawdziwym 
życiu” ulegają tymczasowemu zawieszeniu, pozwalamy sobie na okazywanie tych tłumionych postaw. 
Przypomnijmy   przysłowiowego   nieśmiałego   impotenta,   który   podczas   interaktywnej   gry   w 
cyberprzestrzeni przybiera tożsamość sadystycznego mordercy i uwodziciela. Uznanie tej tożsamości 
za   wyimaginowany   dodatek,   chwilową   ucieczkę   od   impotencji   w   prawdziwym   życiu,   jest 
nadmiernym uproszczeniem. Człowiek ten wie, że interaktywna gra w cyberprzestrzeni to „tylko 
zabawa”, w związku z czym może on pokazać swoje „prawdziwe ja”, robiąc rzeczy, na które nie 
odważyłby się w realnym życiu – pod płaszczykiem fikcji artykułuje się prawdę o sobie. Sam fakt, że 
postrzegam swój wirtualny wizerunek jako wyłącznie zabawę, pozwala mi zawiesić skrupuły, które w 
prawdziwym   życiu   powstrzymują   mnie   przed   realizacją   mojej   „ciemnej   połowy”   –   moje 
„elektroniczne   id”   dostaje   tutaj   skrzydeł.   To   samo   dotyczy   moich   partnerów   w   komunikacji 
internetowej – nigdy nie mogę być pewien, kim są: czy „rzeczywiście” są tacy, jak się opisują, czy za 
ekranową personą w ogóle kryje się jakaś „prawdziwa” osoba, czy ekranowa persona jest maską dla 
mnogości osób, czy jedna „prawdziwa” osoba posiada więcej ekranowych person i żongluje nimi, czy 
też mam po prostu do czynienia z cyfrowym bytem, który nie reprezentuje żadnej „prawdziwej” 
osoby?   Moja   internetowa   relacja   z   Innym   nigdy   nie   jest   relacją   twarzą   w   twarz,   ale   relacją 
zapośredniczoną przez cyfrową maszynerię, której struktura jest strukturą labiryntu: „przeglądam”, 
błądzę po nieskończonej przestrzeni, w której informacje krążą swobodnie bez określonego adresata, 
podczas gdy Całość – ten kolosalny układ zespolonych „pomruków” – pozostaje dla mnie niemożliwa 
do ogarnięcia.
Odwrotnością   bezpośredniej   demokracji   cyberprzestrzeni   jest   ten   chaotyczny   i 
nieprzenikniony   ogrom   komunikatów   i   pętli,   którego   nie   potrafię   ogarnąć   nawet   największym 
4 / 9
Slavoj �½ižek
wysiłkiem wyobraźni – Immanuel Kant nazwałby to internetową wzniosłością.
Mniej więcej 10 lat temu pojawiła się znakomita reklama piwa. Pierwsza część opowiada 
fabułę znanej baśni: dziewczyna idzie wzdłuż strumienia, widzi żabę, delikatnie bierze ją na kolana, 
całuje i żaba zamienia się w pięknego młodzieńca. Ale na tym nie koniec: młody człowiek spogląda 
na dziewczynę pożądliwie, przyciąga ją do siebie, całuje – a ona zamienia się w butelkę piwa, którą 
młodzieniec triumfalnym gestem chwyta w dłoń... Dziewczyna marzy o żabie, która naprawdę jest 
chłopakiem, a chłopak o dziewczynie, która naprawdę jest butelką piwa: miłość i uczucie dziewczyny 
(symbolizowane przez pocałunek) mogą zamienić żabę w pięknego mężczyznę, a miłość i uczucie 
mężczyzny mogą zredukować kobietę do „częściowego obiektu”, jak to nazywa psychoanaliza, czyli 
„tego w tobie, co każe mi cię pożądać”.
Rzeczywistą męsko­damską parę prześladuje zatem dziwny obraz żaby obejmującej butelkę 
piwa. Sztuka nowoczesna chwyta właśnie to widmo, które kryje się pod spodem: można sobie bez 
problemu   wyobrazić   obraz   Magritte'a,   na   którym   żaba   obejmuje   butelkę   piwa,   zatytułowany 
„Mężczyzna   i   kobieta”   albo   „Idealna   para”.   (Skojarzenie   ze   „Zgniłym   osłem”   pędzla   innego 
sławnego surrealisty jest w pełni uprawnione). Zagrożenie płynące z internetowych zabaw znajduje 
tutaj swój wyraz w najbardziej elementarnym wymiarze: kiedy mężczyzna i kobieta wchodzą ze sobą 
w  interakcje  w cyberprzestrzeni, może ich  prześladować  widmo  żaby  obejmującej  butelkę  piwa. 
Ponieważ żadne z nich nie uświadamia sobie tego, rozdźwięk między tym, czym „ty” naprawdę jesteś 
i czym wydajesz się być w cyfrowej przestrzeni, może prowadzić do przemocy i zbrodni.
Ostatni ludzie to my
3
W  opowieści  hollywoodzkiej   bogate   tło   historyczne  to   jedynie  dodatek  do   tego,  o   czym 
naprawdę   jest   film   –   do   podróży   inicjacyjnej   bohatera   lub   pary   bohaterów.   W   „Czerwonych” 
rewolucja październikowa służy za tło dla pojednania kochanków w namiętnym akcie seksualnym. W 
„Dniu   zagłady”   gigantyczna   fala,   która   zalewa   całe   wschodnie   wybrzeże   USA,   jest   tłem   dla 
kazirodczego związku córki z ojcem; w „Wojnie światów” inwazja kosmitów daje Tomowi Cruise'owi 
szansę na odnalezienie się w roli ojca. W „Ludzkich dzieciach” Alfonsa Cuarona jest jednak inaczej – 
tutaj tło odgrywa główną rolę. W typowym hollywoodzkim filmie fantastycznonaukowym przyszły 
świat   może  być   pełen  nieznanych   przedmiotów  i   wynalazków,   ale  nawet  cyborgi   zachowują  się 
dokładnie tak samo jak my, a raczej jak nasi przodkowie w starych hollywoodzkich melodramatach i 
filmach akcji. W „Ludzkich dzieciach” nie ma nowych gadżetów, Londyn wygląda dokładnie tak 
samo  jak  teraz; Cuaron wydobył jedynie  jego ukryty  potencjał  poetycki  i   społeczny  –   szarość  i 
rozkład zaśmieconych przedmieść czy wszechobecność wideonadzoru. Film przypomina nam, że ze 
wszystkich   dziwnych   rzeczy,   które  umiemy   sobie   wyobrazić,  najbardziej  zwichrowana  jest   sama 
rzeczywistość. Hegel zauważył dawno temu, że portret jakiejś osoby jest do niej bardziej podobny niż 
ona sama. „Ludzkie dzieci” to film SF o naszej teraźniejszości.
Jest rok 2027, rodzaj ludzki stał się bezpłodny – najmłodszy mieszkaniec Ziemi, urodzony 
przed 18 laty, został właśnie zabity w Buenos Aires. W Wielkiej Brytanii od lat obowiązuje stan 
wyjątkowy, oddziały antyterrorystyczne ścigają nielegalnych imigrantów, władza państwowa zarządza 
kurczącą się ludnością, która wegetuje w warunkach jałowego hedonizmu. Czy te dwa elementy, 
hedonizm  plus  nowe formy społecznego apartheidu i kontroli opartej na strachu, nie stanowią cech 
definiujących dzisiejsze społeczeństwa? I w tym miejscu pojawia się przebłysk geniuszu Cuarona, 
3 Źródło: „EUROPA”, nr 144/2007­01­06, str. 5. Przełożył: Tomasz Bieroń.
5 / 9
Zgłoś jeśli naruszono regulamin