03 Dzien trzeci.doc

(8105 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

Zakarpacie  2015

Dzień trzeci, piątek 7 sierpnia.

 

 

Zaraz po przebudzeniu, pobiegłem wprost do jednego z jeziorek, mimo, że poranek chłodny i gęsia skórka sama wychodzi. Za to woda w jeziorku cieplutka i lewitowanie w takich warunkach sprawia podwójną przyjemność. W sumie to nawet mógłbym się jeszcze zdrzemnąć, leżąc tak sobie na cieplutkiej wodzie i nie powinienem się utopić. No chyba, że w śnie będę się chciał przewrócić na któryś bok i wtedy słona woda może okazać się zabójcza.

Nie ma jeszcze nikogo, jestem tu sam a reszta wczasowiczów nadal pewnie smacznie śpi.

Trochę się jednak pomyliłem, bo po pół godziny zaczęli się pojawiać pierwsi amatorzy porannych kąpieli. Jednak hitem poranka nie były słone jeziorka a coś zupełnie innego, ale o tym później.

Wracając do namiotu mogłem spokojnie pstryknąć fotkę kompleksu baseników w których wczoraj się moczyłem a na które mnie potem nie wpuścili, bo miałem aparat fotograficzny.

Może po prostu zostałem uznany za motocyklowego fotografa zboczeńca i dlatego mnie wtedy wygonili. Teraz z obsługi nie ma jeszcze nikogo to korzystam i cykam kilka fotek.

Wczoraj widziałem jak ludzie wybierali błoto z dna jeziora. Przypuszczam, że do smarowania w domu, więc ja także postanowiłem uszczęśliwić moją Piękną, odrobiną tutejszego błota.

Jeśli nie chcesz mojej zguby, błota przywieź mi luby. Sprawa nie jest jednak taka prosta jakby się mogło wydawać, bo najfajniejsze cudowne błoto jest na samym dnie a to najbardziej aksamitne w dotyku jest oczywiście w najgłębszym miejscu jeziora. Przy brzegach, tam gdzie jest względnie płytko, jak można przypuszczać, zostało wszystko skrupulatnie wyzbierane.

Zanurkować może i by się dało, ale po wczorajszym spotkaniu mojej twarzy ze wściekle słoną wodą, już taki odważny nie jestem. Przydałaby się jakaś łopata na długim kiju, bo ręką dna nie sięgam. Łopaty brak, więc trzeba sobie jakoś radzić. W takich sytuacjach nie zaszkodziłaby umiejętność robienia szpagatu. Niestety takiej umiejętności nie posiadam, jednak się nie poddałem i zacząłem ostro ćwiczyć. Prawą stopę zanurzałem w mule a potem podnosiłem ją ponad lustro wody, stojąc cały czas na nodze lewej i nagromadzony urobek zbierałem do butelki PET po ukraińskiej CocaColi, ale tylko to co przykleiło się do stopy. Czynność trzeba było powtarzać z wielkim pietyzmem kilka razy. Jak za szybko podnosiłem nogę to powstały prąd wodny, skutecznie obmywał nogę z błotka i nie było co zbierać lub po prostu traciłem równowagę i musiałem się ratować przed przymusową degustacją kolejnej porcji słonej wody. Pomalutku, systematycznie i napełniłem całą butelkę cudownie leczniczym błotkiem. 

Po drodze jeszcze czekał mnie lodowaty prysznic ze słodkiej wody i rześki jak nigdy wróciłem do obozowiska.

A i oto mój dzisiejszy urobek, zamknięty w CocaColi, niczym czarodziejski Dżin.

Sąsiedzi już się pobudzili i zaczęli przygotowywać śniadanie. Też już byłem wygłodniały, więc zabrałem się za przygotowanie swojego śniadanka. Najpierw jednak musiałem uruchomić radziecką kuchenkę. Wystarczyła mała transfuzja z Jelona i już niczym człowiek pierwotny, miałem własny ujarzmiony ogień.

Dzisiaj na śniadanie będzie kurczę pieczone, oczywiście takie z torebki i z dodatkiem makaronu. W sumie pieczonego kurczaka z makaronem to jeszcze nie jadłem. Zawsze kurczak był z ziemniakami, kaszą lub po prostu z pieczywem. Tylko gdzie jest ta kura? W torebce są tylko kluski i przyprawy a kurczaka jakoś nie widzę? Może zapomnieli włożyć?

No trudno, kurczak musiał jakoś zwiać to zjem co jest. W międzyczasie w pobliżu zaroiło się od dzieciaków. Też powstawały i zaczęły patrolowanie terenu. Sąsiedzi przyjechali całymi rodzinami. Oczywiście mój motocykl był w centrum zainteresowania, ale i wzbudzał strach.

Dzieciaki były w wieku tak od roku do trzech lat i widziałem w ich oczach, że motocykl je fascynuje, ale najwyraźniej wygląda groźnie, bo boją się bliżej podejść.

Przypomniałem sobie, że coś zabrałem z Polski, co pozwoli mi nieco skruszyć pierwsze lody.

Wygrzebałem z kufra nasze polskie Krówki, oczywiście wyciśnięte z Biedronki i po uzyskaniu zgody od rodziców, obczęstowałem wszystkie okoliczne dzieciaki. No teraz już to stałem się dobrym wujkiem z zagranicy, z którym warto trzymać sztamę.

Kurczę pieczone w międzyczasie doszło, więc mogłem zacząć konsumpcję.

Sąsiad obok też zajął się wytwarzaniem ognia i rozpalił ognisko, po czym w sam środek paleniska wsadził coś dziwnego. Jakąś antenę satelitarną na trzech nogach, czy cuś? Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Potem zalał to jakimś złotawym płynem i sobie podszedł. Po chwili przyszedł z pokrojonymi ziemniakami i wszystko wrzucił do czaszy.

Już się chyba wszyscy domyślili, że będą to frytki. Ukraińcy mówią na to talarki, choć bardziej mi to wygląda na frytki. Ziemniaki były młode, to nawet nie bawili się w obieranie, tylko pokroili na kawałki i od razu do rozgrzanego oleju.

Myślałem, że po wczorajszej odmowie napicia się z ukraińskimi druzjami, dzisiaj będą na mnie patrzeć spod łba, ale nic z tych rzeczy. Dzisiaj to nawet zostałem zaproszony na degustację talarków i tym razem nie miałem najmniejszego zamiaru odmawiać.

No niby smakują jak zwykłe ziemniaki smażone na oleju, czyli niby jak frytki, ale są jednak pyszniejsze od nich. Czy kiedyś wspominałem, że lubię frytki? Otóż smak jest podobny do smaku najsmaczniejszych frytek jakie kiedykolwiek jadłem, ale do tego dochodzi jeszcze zapach dymu od ogniska. No mówię wam, pychota aż mi ślina cieknie jak teraz o tym piszę.

Zabrałem się tak łapczywie do konsumpcji, że sobie jęzora popiekłem. No mówię wam pychota, mniam, mniam.

Z tego wszystkiego byłbym zapomniał wyjaśnić dlaczego wcześniej napisałem, że hitem poranka nie były słone jeziorka a coś zupełnie innego. Hitem poranka nie były nawet te wyśmienite talarki. Otóż hitem poranka był ten o to przedmiot;

Tak zgadza się jest to papier toaletowy bez dziury w środku, ale nie to go czyni takim wyjątkowym, tylko to, że dzisiejszego poranka wszyscy chcieli go mieć.

W ośrodku na świeżym powietrzu stoi sobie ubikacja grupowa, niemalże latryna, poprzedzielana małymi drewnianymi płytami dla zapewnienia odrobiny intymności podczas wykonywania procesu wydalania składników mało przydatnych dla ludzkiego organizmu.

Można powiedzieć, że w jednej chwili poranka, cała populacja męska, znajdująca się na terenie ośrodka zapragnęła tylko jednego. Zapragnęła znaleźć się we wnętrzu latryny z kawałkiem osławionego papieru toaletowego bez dziury. Niestety z całą rolką nie było możliwości się zamknąć za lichymi drzwiczkami jednej z kabin, bo groziło to włamem, zrozpaczonych osobników trzecich i niepotrzebnym, zapewne bolesnym linczem.

Rolka była tylko jedna, przyniesiona przez pracownika ośrodka z samego rana i postawiona zaraz przy wejściu do kompleksu latryn.

Procedura wyglądała następująco: trzeba było najpierw odstać swoje w kolejce ogólnej, znajdującej się tuż przed kompleksem i w dodatku przy różnego rodzaju dźwiękach obcych procesów wydalania. Czasem pomagało nerwowe przebieranie nogami.

Później, gdy już człowiek doszedł do wejścia przy którym znajdował się hit poranka, czyli ów papier bez dziury, należało precyzyjnie oszacować i odmierzyć odpowiednią ilość centymetrów powierzchni, potrzebnej do skutecznego pozbycia się niechcianej lepkiej i nie atrakcyjnie pachnącej materii.

Potem już wystarczyło zaczekać aż jedna z kabin się zwolni i już można było rozkoszować się ulgą, towarzyszącą przy końcówce nadmiernie zwlekanego procesu wydalania.

Pod warunkiem, że w międzyczasie pieczołowicie odmierzony kawałek ‘hitu dnia’ nam nie upadł….

Jeśli wszystko przebiegło pomyślnie przy wyjściu z kompleksu, oczywiście chodzi o kompleks latryn, nos sam się zadziera do góry, widząc jeszcze dłuższą kolejkę nerwowo przebierających nogami.

No dobra, bo jak tak będę wszystko opisywał ze szczegółami to mi kartek do pisania braknie, zanim zdążę wyjechać z tego ośrodka a zatem od teraz nieco przyśpieszam pisaninę.

Zwinąłem obozowisko, pożegnałem się z sąsiadami i opuściłem ośrodek. Fajnie było. Może jak się uda to za rok przyjadę tu z całą rodzinką? 

Nie wracam tą samą szutrową drogą, tylko jadę nią dalej, by poznać resztę okolicy. No i oczy otworzyły mi się jeszcze szerzej. Takich ośrodków ze słonymi jeziorkami jest tu na pęczki. Do tego pełno straganów w których można kupić niemalże wszystko a już widok obwoźnego wesołego miasteczka rozwalił mnie totalnie.

Z tego Sołotwina zrobił się teraz jakiś większy kompleks wypoczynkowy a właściwie to zbiór takich kompleksów. Trafiłem w końcu pod starą kopalnię soli od której wszystko się zaczęło.

Droga szutrowa doprowadziła mnie do głównej drogi asfaltowej, którą wczoraj przyjechałem.

Najdziwniejsze jest to, że nie ma tutaj żadnych drogowskazów, banerów czy reklam, że coś takiego tutaj jest. Po prostu jadąc główną drogą tubylcy wiedzą w którym miejscu trzeba skręcić a przyjezdni muszą się tego dowiadywać od tubylców. Poczta pantoflowa jednak wyśmienicie działa, bo całe multum ludzi korzysta z tych słonych jeziorek. Po prostu zrobił się tutaj sporych rozmiarów kurort. Cieszę się, że tu trafiłem i mogłem to wszystko zobaczyć na własne oczy.

Na dzisiejszy dzień zaplanowałem sobie dojechać do Parku Narodowego Synewyr. W środku tego parku jest podobno piękne jezioro o znajomo brzmiącej nazwie Synewyr. Czyli dwa Synewyry za jednym zamachem. Do tego jest tam jakiś ośrodek w którym można spędzić noc, lub też można rozbić namiot tuż obok. Wszystkie te informacje oczywiście wygrzebałem wcześniej w Necie.

Z samego rana opracowałem sobie najkrótszą trasę prowadzącą do celu i ruszyłem z kopyta.

Na Ukrainie mają dziwne zwyczaje. Jeśli na czymś leży kartonowe pudełko to znaczy, że to coś jest do sprzedania. Ciekawe, czy za Jelona by zamienił?

W miasteczkach też są dziwne zwyczaje, bo targ jest prowadzony przy najgłówniejszej ulicy. Można kupić tam wszystko, samochody, ubrania, zwierzęta domowe, czy też coś z kowalstwa artystycznego.

Przy drodze można też kupić pociachaną świnię, ale nie polecam. Jest gorący dzień, mięso leży na słońcu i wydziela woń do której przylatują gromadnie tysiące much. Straciłem apetyt i nic mięsnego już dzisiaj nie przełknę.

Droga nawet fajnie ucieka pod kołami, ruch niewielki a okolica ciekawa. Uciąłem sobie nawet małą pogawędkę z panem, który sam zbudował sobie ciężarówkę z kawałków traktora i czegoś tam jeszcze. Podkreślał, że to jest diesel i był z tego niezmiernie dumny.

Po przejechaniu miasteczka Tereswa odbiłem na prawo na drogę nr T0728. Droga żółta, czyli nie jakaś tam boczna dróżka, tylko droga główna, łącząca wiele miejscowości.

Na początku asfalt był niczego sobie, niewiele różnił się od tego z ukraińskich dróg krajowych, ale już po kilkunastu kilometrach pojawiły się dziury.

Na początku mi to wcale nie przeszkadzało a wręcz nadawało smaczku, lokalnemu kolorytowi. Malownicze wioski i wioseczki mijałem sobie powolutku i podziwiałem.

Wszystko tu było inne niż u nas i było przez to interesujące. Pojazdy też mnie fascynowały.

Wiekowe i wysłużone samochody ciężarowe, nadal tutaj zarabiają na chleb. U nas kiedyś też takie jeździły, ale teraz już od dawna takich się nie widuje.

Zatrzymałem się przy jakimś lokalnym sklepiku i zjadłem sobie drugie śniadanie. Trochę też ochłodziłem się ukraińskimi lodami, bo dzień robił się upalny a przy niskiej prędkości chłodzenia praktycznie nie było. Jakaś staruszka mnie wypatrzyła i przybiegła prosić o małe wspomożenie. Oczywiście dałem jakieś drobniaki i babcia rozradowana pobiegła od razu do sklepu. W ogóle to była bardzo zdziwiona, że cokolwiek dostała ode mnie. Wyglądała jednak na taką lekko upośledzoną umysłowo, bo pod sklepem zaczęła gadać sama do siebie.

Pora ruszać dalej. Staram się przyśpieszyć nieco tempa, ale się nie bardzo daje, bo dziur w jezdni sukcesywnie przybywa.

Zaczyna mnie to trochę męczyć, bo ileż można wpatrywać się w drogę i machać tą kierownicą? Wystarczy, że się na chwilę zagapię i już jest łup w jakieś dziurze.

Ta droga to była chyba jeszcze za czasów ZSRR zrobiona i nie remontowana do dnia dzisiejszego. Stan się tylko pogarsza i nikt z tym nic nie robi. Do tego jeszcze ten upał i tumany kurzu wzbijane przez jadące pojazdy.

Jednak się myliłem. Dojechałem do jakiegoś miasteczka i wjechałem na drogę niemalże bez dziur. Kawałek dalej okazało się dlaczego. Jednak naprawiają tą drogę. Jeden robotnik chodził z wiaderkiem roztopionej smoły i wlewał po kolei do każdej z dziur. Potem drugi pracownik jechał z taczką wypełnioną  drobnym kamyczkiem lub z drugim wiaderkiem i wsypywał ten kamyczek do zasmołowanej dziury. Po czym uklepywał łopatą swoje dzieło. Podczas zabiegu przywracania drogi do czasów swojej świetności, odbywał się normalny ruch uliczny i nie zawsze pan z taczką zdążył wsypać kamyczek do dziury, zanim jakieś koło samochodu nie wjechało w tą rozlaną smołę. Efekt był taki, że w upalny dzień koła samochodów rozciągnęły śmierdzącą i lepką smołę po całej jezdni.

Już sobie wyobrażałem jak potem godzinami będę siedział i usuwał tą ukraińską smołę z całego upapranego Jelona, ale na szczęście udało się tego uniknąć. Pobocze było na tyle szerokie, że po piasku, po chodniku i udało mi się ominąć około dwukilometrowy odcinek smolistej drogi. Co kraj to obyczaj. Tubylcy i tak się pewnie cieszą, że ktoś im drogę łata.

Miasteczko się skończyło i połatany odcinek niestety też. Pora na plan B.

Upuszczam powietrza do niezbędnego minimum. Zostawiam zaledwie po jednej atmosferze w każdym z kół. Nauczony doświadczeniem z poprzedniego pobytu na Ukrainie, zabrałem ciśnieniomierz. Dziury w jezdni tak dają popalić, że od drogowych uderzeń bolą mnie już barki, łokcie i nadgarstki. Pląby w zębach też już się chyba obluzowały. Niestety teraz większość uderzeń kół o nierówności, będą opony musiały wziąć na siebie. Tylnej mi nie szkoda, ale przednią oponę mam nową i szkoda byłoby, gdyby pękła lub została podziurawiona. Jak będzie za mało powietrza to i aluminiowe felgi mogą się uszkodzić.

Mówi się trudno i jedzie się dalej. Komfort jazdy za to nieporównywalnie wzrósł. Teraz mogę nawet nieco przyspieszyć.

Denerwuje mnie tylko ten smar z łańcucha. Topi się na tym gorącu i mam zapaćkany motocykl do połowy. Do tego jeszcze świetnie łapie kurz z drogi i wizualnie łańcuch robi mi się coraz grubszy.

Niespodziewanie pojawił się nowiutki i pachnący asfalcik, gładziutki niczym stół. Poczułem się, jakby ktoś przede mną rozwinął mięciutki dywan. Nagle wszystko przestało się trząść i podskakiwać. No to rozpędzam maszynę, która płynie niczym łódka po bezwietrznym jeziorze a potem włączam czwórkę i znowu gaz i … i nadświetlnej, czyli piątki już nie zdążyłem zapiąć. Asfalt tak jak się pojawił tak nagle zniknął, jakby go ktoś obciął mieczem z Gwiezdnych Wojen.

Dopiero teraz się dowiedziałem co to znaczą ukraińskie drogowe dziury. Tutaj już nawet sami Ukraińcy jadą wolno, bo się po prostu inaczej nie da. Asfalt czasami jest a czasami wcale go nie ma, ale dziury zawsze są a nawet bym powiedział, że bardziej to są drogowe jamy.

Jest ich pełno i najczęściej są głębokie na kilkanaście centymetrów. Jak się patrzy na to z boku to jazda wygląda dosyć dziwnie, ponieważ panuje tylko jedna zasada, tzn. nie wpaść w jamę i jedzie się od lewej do prawej lub na odwrót. Droga jest szeroka, tak na oko ze dwa razy szersza niż przeciętna polska wiejska droga. Jeśli jedzie kilka pojazdów w jedną stronę to wygląda to niczym tańczący korowód kierowców, będących mocno pod wpływem procentów. Do tego wszystkiego każdy pojazd wzbija tumany kurzu i klimat robi się niezwykle nastrojowy. Jednym słowem trzeba to po prostu zobaczyć na własne oczy i posmakować. A i owszem posmakować też, bo tutejszy drogowy kurz ma swój niepowtarzalny smak. Od czasu do czasu muszę przepłukiwać gardło, jak mi już za głośno zaczyna zgrzytać żwirek między zębami. Co do smaku kurzu to jednak nie podejmę się opisania tych kulinarnych doznań.

Jeszcze tylko wspomnę o mijankach prawie na anglika. Gdy miałem wysyp dziur na całej jezdni a na lewej krawędzi drogi pojawiał się mały przesmyk to oczywiście jechałem totalnie lewą stroną. Samochód jadący z naprzeciwka miał taką samą sytuację i jechaliśmy obaj nie tą stroną co potrzeba i dopiero, gdy dojeżdżaliśmy do siebie, każdy z nas przypominał sobie, że tutaj obowiązuje ruch prawostronny i pośpiesznie wracaliśmy na swoje terytorium. Jednak zaraz po minięciu się każdy na nowo wyszukiwał najoptymalniejszy tor przejazdu, odpowiedni dla swojego pojazdu. Najgroźniej bywało, gdy przesmyk między dziurami był centralnie na środku drogi i oba pojazdy, jadące naprzeciwko rościły sobie do niego prawa. Wtedy każdy przybierał pokerową minę i trzymał przeciwnika w niepewności do ostatniej chwili. Tak w dwóch słowach to klasyczna jazda na czołówkę. Oczywiście wygrywał zawsze większy, choć może nie zawsze. Raz tak długo zwlekałem ze zjazdem z asfaltowego cypelka w stronę jam, że aż wielka ciężarówka z drzewem, jadąca wprost na mnie, się gwałtownie zatrzymała. Chciałem zjechać na inny cypelek, ale do tego potrzebowałem niebezpiecznie zbliżyć się do jadącej ciężarówki i mogło to wyglądać z punktu widzenia szofera, że jestem jakieś kamikadze i chińskim motocyklem chcę staranować wielką ciężarówę z drzewem.

Machnąłem ręką na przeprosiny i rozstaliśmy się w zgodzie.

Zmęczyła mnie ta survivalowa jazda przy czterdziestostopniowym upale. Wyprzedziłem wolno jadącą, starą ciężarówkę i zatrzymałem się nad malowniczą rzeką Tereswa, tak na mały odpoczynek. 

Najchętniej to bym się położył w tej rzece, ale musiało mi wystarczyć wymoczenie tylko niektórych części ciała i tak była to niesamowita ulga w taki upał. Podczas napychania się kaloriami miałem rozrywkę w postaci wolno jadącej ciężarówki, którą kilkanaście minut temu wyprzedziłem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale kierowca był równie wiekowy jak ta ciężarówka i jechał niemalże na wolnych obrotach. Silnik diesla jak wjeżdżał w dziurę nieco przyśpieszał a jak wyjeżdżał z dziury to niemalże gasł dusząc się resztkami sił. Do tego jeszcze doszło modulowane wycie skrzyni biegów i tylnego mostu. Ciężarówka wydawała z siebie dźwięki jakby ją ktoś zarzynał. Czasem kierowca zmieniał nawet bieg i było słychać zgrzyt próbujących się zazębić zębatek i jechał dalej używając wolnych obrotów diesla. Jadłem, przełykałem, popijałem i słyszałem takie łuuu łuuu yyyy grrrrr łuuu łuuu yyyy zzzz grrrrr. Normalnie cud, że ten pojazd w ogóle jechał, ale jechał i nawet mnie dogonił.

Za kierownicą jechał jakiś uśmiechnięty dziadzio. Popatrzył na mnie, ja na niego i odjechał w siną dal. Jechał i jechał i jechał… Zanim zniknął mi z oczu, minęło kolejnych kilka minut.

Otrzepałem się z kurzu, dosiadłem Jelona i ruszyłem przed siebie. Teren zrobił się górzysty i piękny, niczym nasze Bieszczady, tylko znacznie bardziej dziki i niedostępny. Oczywiście po niespełna chwili, znowu wyprzedziłem ślimaczą ciężarówkę.

Kilka kilometrów dalej zatrzymałem się na małe fotografowanie, zapomnianej przez świat wioseczki.

Nagrałem nawet filmik jak ciężarówka załadowana drzewem do granic możliwości, wzbija tumany kurzu i cała wioseczka nagle znika za pyłową zasłoną.

Wydawało mi się, że w wiosce zabawiłem tylko chwilę a tu słyszę znajome łuuu łuuu yyyy grrrrr łuuu łuuu yyyy zzzz grrrrr.

Tak mnie to rozbawiło, że postanowiłem nie przepuścić tego i zaczekałem. Po czym odpaliłem komórkę i nagrałem filmik z szaleńczego, ślimaczego przejazdu. Dziadzio kierowca z szoferki się podejrzliwie na mnie patrzył co ja wyprawiam, ale niewzruszenie przemknął mi przed nosem. Przemknął to za wiele powiedziane. Śmiałem się sam do siebie, po czym ruszyłem dalej. Normalnie inny świat i to naprawdę inny. Samo to, że jestem na Ukrainie to już jest zupełnie inaczej niż u nas w Polsce, czy też na zachodzie Europy a jeszcze być na Ukrainie i Zakarpaciu to jeszcze bardziej zaściankowo a już na Ukrainie, Zakarpaciu i w dodatku na drodze do rezerwatu Synewyr to już jest istny zaścianek zaścianka.

Nie powiem, że mi się tu nie podoba, bo bym skłamał. Uwielbiam takie miejsca zapomniane przez wszystkich, których to miejsc nigdy wcześniej nie widziałem i w których kompletnie nie ma turystów.

Po raz trzeci wyprzedziłem znajomą ciężarówkę z pogodnym spidi-dziadziem w środku. Tym razem podczas manewru wyprzedzania, połączonego z jednoczesnym slalomem między dziurami, machnąłem dziadziowi na dowidzenia. Nie zauważyłem w lusterku, czy w szoferce mi odmachnął, ale na pewno zauważył moje pozdrowienie.

Południe już minęło, więc staram się przyśpieszyć, ale nie bardzo jest jak, bo droga stawia mi coraz to nowsze wyzwania terenowe. Na małych dziurach, które dotąd omijałem już się nawet nie skupiam, tylko moja koncentracja idzie na te większe z których mogę nie wyjść obronną ręką, a te małe po prostu same przelatują równo pod kołami.

Wszystko jest tutaj ciekawe, więc dosyć często zatrzymuję się na robienie fotek.

Ta cieżarówka na zdjęciu to nie jest ciężarówka dziadzia, ale też zapewne ciekawie jeździ. Ta dziadzia ma metalową szoferkę i budę z tyłu na kształt chłodni, czy czegoś takiego. Chociaż agregatu nie widziałem to pewnie jest to tylko blaszane pudło do przewożenia wszystkiego.

Na pograniczu lasu pojawiają się tajemnicze napisy, zatem pewnie zbliżam się do rezerwatu.

W miejscowości Ust-Czorna droga się rozwidliła. Lepsza nawierzchnia prowadziła w prawo a ta gorsza na wprost. Wydawało mi się, że powinienem jechać na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin