Zelazny Roger -
Dziewieciu Ksiazat Amberu -
Rozdział 01
Koszmar zblizal sie ku koncowi, lecz mialem wrazenie, ze trwal cala wiecznosc.
Spróbowalem poruszyc palcami u nóg - udalo mi sie. Lezalem na szpitalnym lózku i mialem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciaz je mialem.
Trzykrotnie zacisnalem i otworzylem powieki.
Pokój przestal mi wirowac przed oczami.
Gdzie, u diabla, bylem?
Po chwili zacmienie zaczelo ustepowac i wrócila mi czesciowo pamiec. Przypomnialem sobie dlugie noce, pielegniarki i igly. Za kazdym razem, kiedy zaczynalo mi sie nieco rozjasniac w glowie, ktos wchodzil i cos mi wstrzykiwal. Tak to wygladalo, dokladnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedlem juz troche do siebie, beda musieli z tym skonczyc.
Ale czy skoncza?
I naraz jak obuchem uderzyla mnie mysl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetnosci ludzkiej natury nie pozwolil mi na zbytni optymizm. Zrozumialem, ze od dluzszego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie mialem pojecia dlaczego, ale tez nie widzialem powodu, dla którego miano by zaprzestac tych praktyk, jesli im za to placono. Musisz zachowac zimna krew i udawac, ze jestes nadal zamroczony - podpowiedzialo mi moje drugie, gorsze, choc zapewne i madrzejsze ja.
Tak tez uczynilem.
Kiedy w jakies dziesiec minut pózniej zajrzala przez drzwi pielegniarka, oczywiscie wciaz slodko chrapalem. Odeszla. Przez ten czas zdazylem juz czesciowo zrekonstruowac, co zaszlo.
Uprzytomnilem sobie niejasno, ze mialem jakis wypadek. To, co bylo potem, pamietalem jak przez mgle, a tego, co bylo przedtem, nie pamietalem zupelnie. Ale przypomnialem sobie, ze najpierw przebywalem w szpitalu, a dopiero pózniej przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie mialem pojecia.
Czulem, ze nogi mi sie juz zrosly i sa na tyle silne, ze moge spróbowac stanac. Nie zdawalem sobie sprawy, ile czasu uplynelo od ich zlamania, ale wiedzialem, ze byly zlamane.
Usiadlem. Kosztowalo mnie to sporo wysilku, gdyz bolaly mnie wszystkie miesnie. Na dworze bylo juz ciemno i zza okna mrugalo na mnie kilka gwiazd. Odmrugnalem im i przerzucilem nogi przez krawedz lózka.
Zakrecilo mi sie w glowie, ale tylko przez chwile; wstalem i trzymajac sie poreczy u wezglowia zrobilem ostroznie pierwszy krok.
W porzadku. Trzymalem sie na nogach.
A wiec teoretycznie moglem wyjsc stad o wlasnych silach.
Wrócilem do lózka, wyciagnalem sie i zaczalem rozmyslac. Cialo mialem zlane potem i trzaslem sie jak w febrze. Przed oczami migotaly mi kolorowe plamki.
Cos sie psuje w panstwie dunskim...
To byl wypadek samochodowy, uzmyslowilem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi sie otworzyly wpuszczajac troche swiatla i przez wpólprzymkniete powieki zobaczylem pielegniarke ze strzykawka. Miala szerokie biodra, ciemne wtosy i muskularne rece. Kiedy zblizala sie do lózka, usiadlem.
- Dobry wieczór - powiedzialem.
- Alez... dobry wieczór - odparla.
- Kiedy stad wychodze? - spytalem.
- Bede musiala zapytac lekarza.
- Swietnie, niech pani zapyta.
- Prosze podwinac rekaw.
- Nie, dziekuje.
- Musze zrobic panu zastrzyk.
- Nic podobnego. Nie potrzebuje zadnego zastrzyku.
- O tym decyduje lekarz.
- Wiec niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
- Przykro mi, ale musze sluchac polecen moich przelozonych.
- Tak samo tlumaczyl sie Eichmann i sama pani wie czym sie to dla niego skonczylo - pokrecilem wolno glowa.
- Skoro tak - oswiadczyla - bede musiala zameldowac o tym...
- Doskonale. I prosze przy okazji powiedziec, ze jutro rano sie wypisuje.
- To niemozliwe. Nie moze pan nawet chodzic... i mial pan obrazenia wewnetrzne...
- Zobaczymy - powiedzialem. - Do widzenia.
Odwrócila sie i wyszla bez odpowiedzi.
Lezalem i rozmyslalem. Bylem chyba w jakiejs prywatnej klinice - a wiec ktos musial pokrywac rachunek. Kto? Przed oczami nie staneli mi zadni krewni. Ani przyjaciele. Któz wiec pozostawal? Wrogowie?
Usilowalem przywolac ich w pamieci.
Pustka.
Nie zglosil sie zaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomnialem sobie, ze auto, którym jechalem, spadlo ze skaly prosto do jeziora. I to bylo wszystko, co pamietalem.
Jestem...
Wytezylem pamiec i znów poczulem, ze oblewa mnie pot.
Nie wiedzialem, kim jestem.
Zeby sie czyms zajac, usiadlem i odwinalem bandaze. Wygladalo na to, ze pod spodem wszystko jest w porzadku i ze postapilem slusznie. Za pomoca metalowego preta, wyjetego z wezglowia lózka, zerwalem teraz gips z prawej nogi. Mialem nieodparte wrazenie, ze musze sie szybko stad wydostac, ze czekaja na mnie jakies nie cierpiace zwloki sprawy.
Sprawdzilem, jak spisuje sie moja prawa noga. Byla zdrowa. Zerwalem gips z lewej nogi, wstalem i podszedlem do szafy. Nie wisialo w niej zadne ubranie.
Wtem uslyszalem kroki. Wrócilem do lózka i przykrylem sie, zaslaniajac zerwany gips i zdarte bandaze. Drzwi ponownie sie otworzyly.
Rozblyslo swiatlo - przy scianie z reka na kontakcie stal muskularny osilek w bialym fartuchu.
- Podobno wojuje pan z pielegniarka? I co zrobimy z tym fantem? - zapytal i trudno juz bylo udawac, ze spie.
- No wlasnie - odparlem. - Co z nim zrobimy?
Zmarszczyl brwi skonsternowany, a potem oznajmil:
- Pora na zastrzyk.
- Czy jest pan lekarzem? - spytalem.
- Nie, ale otrzymalem polecenie, zeby zrobic panu zastrzyk.
- A ja sie nie zgadzam - powiedzialem - do czego mam pelne prawo. I co pan na to?
- Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej - oswiadczyl i podszedl z lewej strony do lózka. Trzymal w rece strzykawke, która dotad chowal za plecami.
Wymierzylem mu paskudny cios, jakies dziesiec centymetrów ponizej pasa, który rzucil go na kolana.
- ...! - zaklal, kiedy odzyskal glos.
- Spróbuj podejsc do mnie Jeszcze raz, kochasiu - zagrozilem - to dopiero zobaczysz.
- Juz my mamy swoje sposoby na takich pacjentów - wysapal.
Zrozumialem, ze najwyzszy czas dzialac.
- Gdzie moje ubranie? - spytalem.
- ...! - powtórzyl.
- Wobec tego bede musial wziac panskie. Prosze mi je dac.
Trzecia wiazanka juz mnie znudzila, zarzucilem mu wiec koldre na glowe i stuknalem go metalowym pretem.
Nie minely dwie minuty, a bylem od stóp do glów w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydlistwo.
Wepchnalem osilka do szafy i wyjrzalem przez okno. Zobaczylem ksiezyc w nowiu wiszacy nad rzedem topoli. Trawa byla srebrzysta i polyskujaca. Noc przekomarzala sie niemrawo ze switem. Nie dostrzeglem niczego, co by mi pomoglo zlokalizowac to miejsce. Stalem na drugim pietrze jakiegos budynku, a kwadratowa plama swiatla w dole na lewo wskazywala, ze na parterze ktos pelni dyzur.
Wyszedlem z pokoju i rozejrzalem sie po korytarzu. Na lewo konczyl sie sciana z oknem i mial jeszcze czworo drzwi, po parze z kazdej strony. Zapewne prowadzily do podobnych pokoi jak mój. Podszedlem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc - nic nowego. Odwrócilem sie i skierowalem w druga strone.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod zadnych smugi swiatla, a jedyny odglos to moje kroki w za duzych, pozyczonych butach.
Zegarek osilka wskazywal piata czterdziesci cztery. Za paskiem, pod bialym kitlem sanitariusza, mialem metalowy pret, który przy kazdym ruchu ocieral mi sie o biodro. Z sufitu co jakies piec metrów padalo blade, czterdziestowatowe swiatlo zarówki.
Schody skrecaly w prawo w dól, byly puste i wylozone chodnikiem. Pierwsze pietro wygladalo tak samo jak drugie: rzedy pokoi, nic wiecej; schodzilem wiec dalej. Kiedy znalazlem sie na parterze, skierowalem sie w prawo szukajac drzwi, spod których saczylo sie swiatlo.
Znalazlem je tuz przy koncu korytarza i nie zadalem sobie trudu, zeby zapukac.
Za wielkim lsniacym biurkiem siedzial facet w jaskrawym plaszczu kapielowym przegladajac jakas
kartoteke. Spojrzal na mnie ze zloscia i usta juz zlozyly mu sie do krzyku, który jednak uwiazl mu w gardle, moze z powodu mojej groznej miny. Wstal szybko zza biurka.
xxx
Zamknalem drzwi za soba, podszedlem i powiedzialem;
- Dzien dobry. Narobil pan sobie klopotów.
Najwyrazniej klopoty zawsze budza ciekawosc, bo juz po trzech sekundach, jakie zajelo mi przejscie przez pokój, padly slowa:
- Co to znaczy?
- To znaczy - wyjasnilem - ze czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i naduzywanie narkotyków. Jesli o mnie chodzi, to juz cierpie na glód narkotyczny i moge zrobic cos nieobliczalnego...
Stal i patrzyl na mnie.
- Prosze stad wyjsc - zazadal.
Zobaczylem na biurku paczke papierosów. Poczestowalem sie i powiedzialem:
- Niech pan siada i zamknie buzie. Mamy pare spraw do omówienia.
Usiadl, ale buzi nie zamknal.
- Przekroczyl pan caly szereg przepisów - stwierdzil.
- Wobec tego sad rozstrzygnie, po czyjej stronie lezy wina - zareplikowalem. - Prosze oddac mi ubranie i wszystkie rzeczy.
- W panskim stanie zdrowia nie moze pan...
- Nikt pana nie pytal o zdanie. Albo sie pan pospieszy, albo bedzie pan odpowiadal przed sadem.
Siegnal do dzwonka na biurku, ale trzepnalem go w reke.
- Trzeba to bylo zrobic, kiedy wszedlem. Teraz jest juz za pózno. Poprosze ubranie - powtórzylem.
- Panie Corey, panskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
- Nie ja wybieralem sobie te klinike i z pewnoscia mam prawo w kazdej chwili zrezygnowac z waszych uslug. Teraz wlasnie ta chwila nadeszla.
- Alez panska forma w zadnym razie nie pozwala mi pana wypisac. Nie moge do tego dopuscic. Musze wezwac kogos, zeby odtransportowal pana do pokoju i polozyl do lózka.
- Niech pan tylko spróbuje - powiedzialem - a przekona sie pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytan: kto mnie tu umiescil i kto za mnie placi?
- Jak pan sobie zyczy - westchnal, a jego rzadkie, rudawe wasy opadly jeszcze nizej. Otworzyl szuflade i siegnal do niej, ale ja mialem sie na bacznosci. Wytracilem mu rewolwer z reki, zanim zdazyl go odbezpieczyc - byl to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. Sam odbezpieczylem zamek, wycelowalem w niego i powiedzialem:
- Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyrazniej uwaza mnie pan za kogos niebezpiecznego. Byc moze ma pan racje.
Usmiechnal sie niewyraznie i zapalil papierosa, co bylo bledem, jesli chcial mi udowodnic, ze zachowal zimna krew. Rece mu sie trzesly.
- Niech bedzie, Corey - powiedzial. - Skoro ma to pana uszczesliwic: umiescila tu pana panska siostra.
? - pomyslalem.
- Która siostra? - spytalem.
- Evelyn - odparl.
Nic mi to nie mówilo.
- Alez to nonsens - zaprotestowalem. - Nie widzialem jej od lat. Nie wiedziala nawet, gdzie jestem.
Wzruszyl ramionami.
- Niemniej...
- Gdzie ona teraz mieszka? Chcialbym ja odwiedzic - powiedzialem.
- Nie mam jej adresu pod reka.
- To niech go pan wyszuka.
Wstal, podszedl do kartoteki, otworzyl ja, przejrzal, wyciagnal karte.
Przeczytalem ja uwaznie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres równiez byl mi nie znany, ale wbilem go sobie do glowy. Jak wynikalo z karty, mialem na imie Carl. Swietnie. Coraz wiecej danych.
Wsadzilem rewolwer za pasek obok preta, oczywiscie uprzednio go zabezpieczywszy.
- No dobra - powiedzialem. - A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zaplacic?
- Panskie ubranie zostalo zniszczone podczas wypadku - odparl - i nie ulega najmniejszej watpliwosci, ze mial pan zlamane obie nogi, lewa nawet w dwóch miejscach. Prawde mówiac nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o wlasnych silach. Minely zaledwie dwa tygodnie...
- Zawsze szybko wracalem do zdrowia - wyjasnilem. - Przejdzmy teraz do kwestii pieniedzy...
- Jakich pieniedzy?
- W ramach ugody, dzieki której nie zaskarze pana do sadu za niezgodne z etyka lekarska praktyki i te inne sprawy.
- Niech pan nie bedzie smieszny.
- Kto tu jest smieszny? Zgodze sie na tysiac, w gotówce, do reki.
- Nie ma nawet o czym mówic.
- Niech sie pan lepiej zastanowi, czy to sie panu oplaci, niech pan pomysli o szumie, jaki sie podniesie wokól kliniki, jesli nadam sprawie rozglos jeszcze przed procesem. Z cala pewnoscia skontaktuje sie ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasa, z...
- To szantaz - powiedzial. - Nie zamierzam sie przed tym ugiac.
- Bedzie pan musial zaplacic teraz albo potem, po procesie - ciagnalem. - Mnie jest wszystko jedno. Ale teraz bedzie taniej.
Wiedzialem, ze jesli zmieknie, to znaczy, iz moje podejrzenia byly sluszne.
Patrzyl na mnie ponuro, sam nie wiem jak dlugo. W koncu powiedzial:
- Nie mam przy sobie tysiaca dolarów.
- To niech pan wymieni jakas rozsadna sume.
Znów zamilkl, a potem rzekl:
- To zlodziejstwo.
- Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No wiec, ile pan proponuje?
- Mam w sejfie jakies piecset dolarów.
- Niech bedzie.
Po zbadaniu zawartosci malego sejfu w scianie oznajmil, ze znalazl tylko czterysta trzydziesci dolarów, a ja nie zamierzalem zostawiac tam odcisków palców tylko po to, zeby sprawdzic, czy mówi prawde. Przyjalem wiec te sume i wepchnalem banknoty do kieszeni.
- Gdzie jest najblizsze przedsiebiorstwo taksówkowe obslugujace te okolice?
Podal mi nazwe, wyszukalem ja w ksiazce telefonicznej i przekonalem sie, ze jestem w stanie Nowy Jork. Kazalem mu wezwac taksówke, bo nie znalem nazwy kliniki, a nie chcialem sie zdradzac przed nim z lukami w pamieci. Ostatecznie jeden z bandazy, które zdjalem, byl okrecony wokól mojej glowy.
Kiedy zamawial taksówke, uslyszalem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasilem papierosa, wyjalem nastepnego i ulzylem moim nogom o jakies sto kilogramów, siadajac w brazowym fotelu przy pólce z ksiazkami.
- Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi - powiedzialem.
Nie odezwal sie juz ani slowem.
Zelazny Roger - Dziewieciu Ksiazat Amberu - Rozdzial 02
Bylo okolo ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadzil mnie na pierwszym lepszym rogu najblizszego miasta. Zaplacilem mu i przez jakies dwadziescia minut walesalem sie bez celu. W koncu wszedlem do restauracji, usiadlem przy stoliku i zamówilem sok pomaranczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filizanki kawy. Boczek byl za tlusty.
Poswiecilem na sniadanie dobra godzine, a potem poszedlem na poszukiwanie sklepu z odzieza i poczekalem do dziewiatej trzydziesci, az go otworza.
Kupilem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bielizne i pare wygodnych butów. A takze chusteczke do nosa, portfel i grzebien.
Nastepnie znalazlem dworzec autobusowy i wsiadlem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie próbowal mnie zatrzymac. Nikt mnie nie sledzil.
Podczas drogi obserwowalem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowalem w myslach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.
Zostalem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moja siostre Evelyn Flaumel. Stalo sie to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzyl sie jakies pietnascie dni temu i w którym polamalem sobie obie nogi, obecnie juz zrosniete. Nie pamietalem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, zeby utrzymywac mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli sie konsekwencji prawnych, kiedy zagrozilem im sadem. Dobrze. Ktos z jakichs przyczyn sie mnie boi. Rozegram te gre do konca i zobaczymy, co z tego wymknie.
Zmusilem sie, zeby wrócic pamiecia do wypadku samochodowego i rozpamietywalem to az do bólu. To nie byl wypadek. Odnioslem takie nieodparte wrazenie, choc nie wiedzialem dlaczego. Ale dowiem sie, jak bylo naprawde, i ktos mi zaplaci. Ktos mi drogo zaplaci. Gniew, straszny gniew chwycil mnie za gardlo. Kazdy, kto podniósl na mnie reke, kto próbowal zrobic mi krzywde, czynil to na wlasne ryzyko i teraz otrzyma stosowna zaplate; kimkolwiek by byl. Ogarnela mnie zadza mordu, zadza unicestwienia przeciwnika i czulem, ze zdarza sie to nie po raz pierwszy i ze ulegalem juz tej zadzy w przeszlosci. I to nieraz.
Patrzylem przez okno na opadajace liscie.
Po przyjezdzie do metropolii przede wszystkim poszedlem do fryzjera ogolic sie i ostrzyc, a potem zmienilem w toalecie koszule i podkoszulek, bo nie cierpie drapiacych resztek wlosów na plecach. Automat kaliber 32, nalezacy do bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywal w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktos z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiloby dobry pretekst. Mimo to postanowilem go nie wyrzucac. Najpierw musieliby mnie znalezc i miec ku temu powód. Zjadlem szybki lunch, przez godzine jezdzilem po miescie metrem i autobusami, a potem wzialem taksówke i kazalem sie zawiezc do Westchester, pod adres Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak sie ludzilem, wplynie ozywczo na moja pamiec.
Jeszcze zanim dojechalem, przemyslalem cala taktyke, jaka zamierzalem obrac.
Totez kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichs trzydziestu sekundach otworzyly sie drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedzialem, co powiedziec. Przemyslalem to idac dlugim, kretym, wysypanym bialym zwirem podjazdem, miedzy ciemnymi debami i jasnymi klonami; liscie szelescily mi pod stopami, a wiatr chlodzil swiezo podgolony kark pod podniesionym kolnierzem marynarki. Zapach mojego plynu do wlosów mieszal sie z duszaca wonia bluszczu, który oplatal sciany tego szarego ceglanego domostwa. Nie bylo tu nic znajomego. Mialem wrazenie, ze jestem tu po raz pierwszy.
Zapukalem i w srodku rozleglo sie echo.
Wpakowalem rece do kieszeni i czekalem.
Kiedy drzwi sie otworzyly, usmiechnalem sie i skinalem glowa obsypanej pieprzykami pokojówce o sniadej cerze i portorykanskim akcencie.
- Tak? - spytala.
- Chcialbym sie widziec z pania Evelyn Flaumel.
- Kogo mam zaanonsowac?
- Jej brata. Carla.
- Och, prosze wejsc - powiedziala.
Hall, do którego wszedlem, mial mozaikowa podloge z malenkich lososiowo-turkusowych plytek i mahoniowe sciany, a na lewo stala dluga, wielka donica, pelna zielonych lisciastych roslin. Z góry szklano-emaliowany szescian rzucal zólte swiatlo.
Dziewczyna odeszla, a ja rozgladalem sie za czyms znajomym.
Nic.
Czekalem wiec.
W koncu pokojówka wrócila, usmiechnela sie, dygnela i powiedziala:
Prosze za mna. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedlem za nia trzy stopnie w góre, a potem korytarzem obok dwojga zamknietych drzwi. Trzecie na lewo byly otwarte i te wlasnie pokojówka mi wskazala. Wszedlem i zatrzymalem sie na progu.
Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, byla pelna ksiazek. Wisialy w niej takze trzy obrazy, dwa przedstawiajace sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podlodze lezal gruby zielony dywan. Obok duzego biurka stal wielki globus zwrócony do mnie Afryka, a z tylu ciagnelo sie na cala sciane okno, osiem wielkich tafli szkla. Ale nie dlatego zatrzymalem sie w progu.
Kobieta za biurkiem byla ubrana w turkusowa suknie z szeroka kreza i dekoltem w szpic, miala fryzure z dluga grzywka i wlosy koloru posredniego miedzy barwa obloków o zachodzie slonca a drgajacym plomieniem swiecy w ciemnym pokoju. Jej oczy - co jakims cudem wiedzialem - skryte za okularami, których chyba nie potrzebowala, byly blekitne jak jezioro Erie o trzeciej po poludniu w bezchmurny, letni dzien; a kolor jej powsciagliwego usmiechu pasowal do wlosów. Ale nie to sprawilo, ze stanalem w progu jak wryty.
Skads ja znalem, ale nie wiedzialem skad.
Podszedlem, przykleiwszy do twarzy usmiech.
- Jak sie masz - powiedzialem.
- Siadaj, prosze - wskazala mi przepastny, pomaranczowy fotel z rodzaju tych, w jakie czlowiek z luboscia sie zaglebia.
Usiadlem, a ona uwaznie mi sie przyjrzala.
- Ciesze sie, ze znów jestes na chodzie - powiedziala.
- Ja tez - odparlem. - A co u ciebie?
- Wszystko dobrze, dziekuje. Musze przyznac, ze nie spodziewalam sie twojej wizyty.
- Wiem - zablefowalem - ale przyszedlem podziekowac ci za twoja siostrzana pomoc i opieke. - Nadalem temu lekko ironiczny ton, zeby zobaczyc jej reakcje.
W tym momecie do pokoju wszedl ogromny pies - wilczarz irlandzki - i polozyl sie przed biurkiem. Tuz za nim wsunal sie drugi okaz i wolno okrazyl dwa razy globus.
- No cóz - odparla z równa ironia - przynajmniej tyle moglam dla ciebie zrobic. Powinienes jezdzic ostrozniej.
- Na przyszlosc bede bardziej uwazal, przyrzekam. - Nie wiedzialem, jaka gra sie tu toczy, ale poniewaz ona nie wiedziala, ze ja nie wiem, postanowilem wyciagnac z niej jak najwiecej informacji. - Pomyslalem sobie, ze bedziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, wiec przyjechalem sie pokazac.
- Tak, oczywiscie - odpowiedziala. - Czy jadles cos?
- Lunch kilka godzin temu.
Zadzwonila na pokojówke i kazala podac posilek.
- Podejrzewalam, ze sam zechcesz wyniesc sie z Greenwood, jak tylko poczujesz sie na silach - oznajmila. - Ale nie przypuszczalam, ze nastapi to tak szybko i ze sie tutaj zjawisz.
- Wiem - odparlem. - I dlatego tu jestem.
Poczestowala mnie papierosem, podalem jej ogien i sam zapalilem.
- Zawsze byles nieobliczalny - oswiadczyla w koncu. - I chociaz w przeszlosci czesto ci to pomagalo, w tej chwili bym na to nie liczyla.
- Co masz na mysli? - spytalem.
- Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego wlasnie próbujesz, przychodzac tu sobie jakby nigdy nic. Zawsze podziwialam twoja odwage, Corwin, ale nie badz glupcem. Znasz sytuacje.
Corwin? Trzeba zanotowac to w pamieci pod "Corey".
- Niekoniecznie - odparlem. - Nie zapominaj, ze ostatnio dluzszy czas przespalem.
- Chcesz przez to powiedziec, ze sie z nikim nie kontaktowales?
- Nie mialem okazji, odkad odzyskalem przytomnosc.
Przechylila glowe na ramie i zmierzyla mnie swoimi cudownymi oczami.
- Niezbyt to roztropne - powiedziala - ale mozliwe. Calkiem mozliwe. Zwlaszcza jesli chodzi o ciebie. Zalózmy, ze mówisz prawde. W takim razie postapiles madrze i bezpiecznie. Niech no pomysle.
Zaciagnalem sie papierosem z nadzieja, ze powie cos jeszcze, Ale milczala, wobec tego postanowilem wykorzystac punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumialej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem.
Sam fakt, ze tu przyszedlem, cos znaczy - powiedzialem.
- Tak - odparla - wiem. Ale poniewaz jestes sprytny, moze to znaczyc niejedno. Poczekamy i zobaczymy.
Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono steki i dzban piwa, zostalem wiec na chwile zwolniony od czynienia ogólnikowych i metnych uwag, które ona mogla interpretowac jako subtelne lub wieloznaczne. Stek byl doskonaly, krwisty w srodku i soczysty; z przyjemnoscia zaglebilem tez zeby w swiezym, chrupiacym chlebie i pociagnalem lyk piwa, zaspokajajac glód i pragnienie. Evelyn smiala sie, obserwujac mnie i dziubiac widelcem w talerzu.
- Lubie patrzec, jak umiesz cieszyc sie zyciem - powiedziala. - I dlatego wolalabym, zebys nie musial sie z nim rozstawac.
- Ja tez - przyznalem z pelnymi ustami.
Jadlem i przygladalem sie jej. Zobaczylem ja naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, tanców, glosów... Ja bylem w srebrno-czarnym stroju i... Obraz sie rozplynal. Ale wiedzialem, ze wspomnienie bylo prawdziwe i klalem w duchu, ze trwalo tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówila, kiedy stala w swojej szmaragdowej sukni przede mna ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyka, tancami i szmerem glosów w tle?
Dolalem piwa i zdecydowalem sie zapuscic sonde.
- Pamietam pewna noc - powiedzialem - kiedy bylas w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie to byly szczesliwe chwile... i ta muzyka...
Na jej twarzy pojawil sie cien melancholii, a rysy zlagodnialy.
- Tak... - powiedziala. - To byly czasy, prawda...? Rzeczywiscie z nikim sie nie kontaktowales?
- Slowo honoru - przysiaglem, nie bardzo wiedzac, o co chodzi.
- Sprawy przybraly jeszcze gorszy obrót - mówila - a Cienie kryja okropnosci, o jakich sie nam nawet nie snilo...
- I...? - pytalem dalej.
- On nadal ma klopoty - skonczyla.
- Och!
- Tak - dodala - i bedzie chcial wiedziec, gdzie stoisz.
- Tutaj - odparlem.
- To znaczy...?
- Na razie - dopowiedzialem, moze zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyly sie troche za bardzo - dopóki nie poznam caloksztaltu sprawy. - Cokolwiek to mialo znaczyc.
Skonczylismy nasze steki i piwo, a kosci rzucilismy psom. Przy kawie poczulem przyplyw braterskich uczuc, ale je zdusilem.
- A co z reszta? - spytalem, starajac sie, by brzmialo to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszylem sie, ze spyta, co mam na mysli, ale ona wyciagnela sie wygodniej w fotelu, wlepila wzrok w sufit i powiedziala:
- Jak zwykle, od nikogo nie slychac nic nowego. Moze ty postapiles najrozsadniej. Mnie sie to w kazdym razie podoba. Ale jak mozna zapomniec... czasy swietnosci?
Spuscilem oczy, bo nie bylem pewien, co powinny wyrazac.
- Nie mozna - powiedzialem. - Nigdy nie mozna.
Nastapila dluga, niezreczna cisza, która przerwala pytaniem;
- Czy mnie nienawidzisz?
- Oczywiscie, ze nie - odparlem. - Jak móglbym cie nienawidzic... zwazywszy na okolicznosci?
Chyba ja to ucieszylo, bo pokazala w usmiechu piekne biale zeby.
- To dobrze, dziekuje ci - rzekla. - Cokolwiek by mówic, jestes dzentelmenem.
Sklonilem sie z emfaza.
- Zawrócisz mi w glowie.
- Watpie - powiedziala. - Zwazywszy na okolicznosci...
Zrobilo mi sie nieswojo.
Wciaz palil mnie gniew i ciekaw bylem, czy ona wie, kto na ten gniew zasluzyl. Mialem wrazenie, ze tak. Poczulem nieodparte pragnienie, aby ja o to zapytac wprost, ale sie powstrzymalem.
- No wiec, co proponujesz? - zagadnela w koncu.
Przyparty w len sposób do muru odrzeklem:
- Oczywiscie, nie ufasz mi...
- Jak moglibysmy ci ufac?
Postanowilem zapamietac to "my".
- Cóz, na razie jestem gotów oddac sie w twoje rece. Z checia pozostane u ciebie, co pozwoli ci miec mnie na oku.
- A potem?
- Potem? Zobaczymy.
- Sprytnie - powiedziala. - Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezrecznej sytuacji. (Zaproponowalem to tylko dlatego, ze nie mialem gdzie sie podziac, a reszta wymuszonych szantazem pieniedzy nie na dlugo by mi starczyla). Naturalnie, mozesz zostac. Ale ostrzegam cie - tu pokazala wisiorek na lancuszku, który nosila na szyi - to jest ultradzwiekowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen maja czterech braci, a cala szóstka swietnie radzi sobie z niepozadanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj wiec myszkowac tam, gdzie cie nie prosza. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzieki tej wlasnie rasie w Irlandii nie ma juz wilków, wiesz.
- Wiem - przyznalem i uzmyslowilem sobie, ze to prawda.
- Tak - ciagnela. - Erykowi sie to spodoba, ze jestes moim gosciem. To powinno go sklonic do zostawienia cie w spokoju, a przeciez o to ci wlasnie chodzi, n'est-ce pas?
- Oui - przyznalem.
Eryk! To imie cos mi mówilo! Znalem jakiegos Eryka i byla to bardzo wazna znajomosc. Ten Eryk, którego znalem, nadal najwyrazniej kreci sie gdzies w poblizu, i to tez bylo wazne.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, ze go nienawidzilem. Nienawidzilem go tak bardzo, ze móglbym go zabic. I niewykluczone, ze próbowalem.
Uswiadomilem tez sobie, ze laczy nas pewna wiez.
...
rutkowska-j