Legendy i podania Tajemnice polskiej ziemi.doc

(458 KB) Pobierz

Legendy i podania Różnych Regionów Polski

 

 

KORONA KRÓLA SCYTÓW

 

Dawno to było, w wieczór zimowy. Zmrok już na dobre ogarnął ziemię przysypaną białym, sypkim śniegiem. Tyle go napadało, że aż poprzyginał gałęzie drzew, że aż sięgał po równo przystrzyżone strzechy drewnianych chat.

W taki to wieczór rozległo się naraz głośne naszczekiwa-nie psów i z otwartych na oścież, buchających ciepłem i żółtym światłem drzwi chaty wybiegła dziewczyna. Zatrzasnęła je za sobą i stała przed chatą nasłuchując. Blask księżyca oświetlił jej smukłą postać, którą można by porównać do młodej topoli. Miała warkocze grube, bladozłote i oczy podobne barwie zimowego nieba. W ręce trzymała drewniane wiadro.

Jazgot psów stał się głośniejszy. Dziewczyna poskoczyła przez śnieg w tamtą stronę, skąd dobiegało szczekanie, ale nic nie dostrzegła.

Aż naraz w poświacie księżyca ujrzała, że poprzez śnieżne pola sunie ktoś, jakby go wicher niósł. Pomyślała przez chwilę, że może to sam Świstun. Gdy się zbliżył, dostrzegła, że do stóp miał przywiązane płozy, jakby od sań. A płozy te niosły go tak, jakby pędziły w sto koni. W ręku trzymał dwa kije wysokie, którymi od śniegu się odpychał.

Gdy tak w pędzie ogromnym przed dziewczyną chciał się zatrzymać, zawadził jedną z tych płóz o niewielką choinkę, która swoje ciemne, kłujące kitki ciekawie wysuwała ze śniegu. Zawadził i ściął drzewko płozą.

— Cóżeś zrobił i kim jesteś? — spytała śmiało dziewczyna

z chaty, bowiem nie bała się nikogo. — Może jesteś bogiem wichru, Świstunem?

__Jestem królem Scytów! — odrzekł dziwny przybysz. I dopiero terazkiedy stanął blisko niej, dziewczyna dojrzała, że był piękny. młocly< odziany w skóry i futra i że miał koronę na jasnych włosach.

__Ściąłeś choinkę! — dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi,

ale ciekawośc przemogła gniew. — Dokąd tak pędzisz na tych deskach przywiązanych do stóp?

— Daleka jeszcze przede mną droga, piękna, nieznana dziewczyno Podążam do południowej krainy, gdzie czekają na mnie dwaj inni królowie. Powiadają ludzie, że mają ciemną skórę i że są magami. Chcę z nimi mówić o dziwnych sprawach tego świata. A przybędą oni zza dwóch rzek, jedna z nich nazywa się Eufrat, a druga Tygrys.

— A trafisz tam? — zdumiała się dziewczyna.

— Pewnie, że trafię. Kieruję się gwiazdami, a zwłaszcza jedną, o szczególnym blasku. Widzisz ją? Tę ogromną?

Dziewczyna spojrzała na ciemną, nieogarnioną przestrzeń nieba, na którym jaśniała nie znana jej dotychczas gwiazda. A potem postawiła wiadro, wyciągnęła z sypkiego śniegu złamaną choinkę i patrzała na nią z żalem.

— To twoje drzewko? — spytał król Scytów. — Twoje? Wynagrodzę ci szkodę. Złotem wynagrodzę.

— A co to jest złoto?

— Drogi kruszec, dziewczyno.

— Czy masz na myśli żelazo?

— Nie! — zaśmiał się. — Nie. Złoto jest droższe od żelaza. Patrz, jakie piękne.

I Scyta wyjął z zanadrza garść okruchów połyskującego żółtawo kruszcu.

— Eee, to nic wielkiego to twoje złoto! — dziewczyna wygięła pogardliwie usta. — Wygląda jak nasze ziarno. Ziarno też jest takie. Takie samo jak blask słońca. Ale latem pełno go u nas na wszystkich polach. A ty masz go zaledwie garść. Nic mi po twoim złocie.

Ujęła w jedną rękę wiadro, w drugą ściętą choinkę i zawróciła do chaty.

— Żegnaj! — powiedział wędrowiec.

- Żegnaj — odrzekła dziewczyna. I patrzała za nim, kiedy

sunął już dalej na tych swoich płozach, w śnieżnej kurzawie, i patrzała na dziwną dużą gwiazdę. I o czymś widać myślała, bo brwi miała zmarszczone.

Choinkę zabrała do chaty. Ciemne, kłujące drzewko wydało jej się teraz najśliczniejsze. Postawiła je w rogu izby. Potem słomę, która miała barwę kruszcu pokazywanego jej przez Scytę, związała w kształt gwiazd. I zawiesiła na drzewku.

Mijał czas i słońce coraz dłużej rozsiadało się na niebie, aby ogrzewać ziemię. Śnieg dawno zniknął, po nim przyszła wiosenna ruń, a potem —jak nie kończące się morze — rozciągały się pola zboża o barwie bladego, porannego słońca.

Aż któregoś dnia człowiek jakiś, przedarłszy się przez ciemną gęstwinę leśną, stanął na wzgórzu i spojrzał na owe pola. Zmarszczył brwi, jakby sobie coś przypominając, i wyciągnął z zanadrza garstkę połyskliwego kruszcu. Był ten kruszec tak samo złocisty jak zboże.

Wędrowiec przesłonił oczy dłonią i naraz dojrzał na niebie ciemną smugę dymu. Począł więc spiesznie iść w tamtą stronę, ale pola pokryte zbożem zdawały się nie mieć końca. Usłyszał jakieś nucenie i zatrzymał się.

Dróżką od chaty biegła dziewczyna z wiadrem. Gdy była już blisko, zdała mu się dziwnie znajoma, a i ona przystanęła, ciekawie patrząc na obcego. Naraz roześmiała sie wesoło niczym wilga i zawołała:

— Król Scytów!

—Jam jest — odpowiedział z godnością wędrowiec.

— Byłeś tu przecież! 1 choinkę mi ściąłeś!

— Pamiętam, pamiętam, dziewczyno. A ty wzgardziłaś moim złotem! Powiedziałaś, że pełno go u was na polach.

Rozejrzał się.

— Prawdę mi wtedy rzekłaś — dodał. — Złoto u was rośnie. Wracam z dalekiej ziemi betlejemskiej, gdziem, jako ci rzekłem, z czarnymi królami-magami się spotykał. Teraz wracam przez twoją ziemię. Nie zapytałem tylko wtedy, jak zwie się ten kraj przedziwny, złocisty.

— Zwą go ziemią Lechitów.

— Lechitów? — powtórzył Scyta. — Pragnąłbym bardzo poznać króla tego kraju. Czy mieszka w złotym pałacu?

Dziewczyna roześmiała się.

— Nie. Nie mieszka w pałacu. W chacie mieszka, w chacie z drewnianych bierwion. Tylko dach u nas złocisty.

—Jakże to?

— A toż mówię, królu scytyjski, że król tego kraju, a ojciec mój, mieszka w tej oto chacie, krytej słomianą strzechą.

— A jakże zowią twego ojca?

— Lech go zowią — powiedziała dumnie dziewczyna.

— Zaprowadź mnie do niego — poprosił przybysz. — Bo mimo żem zmęczony drogą, pragnę go zobaczyć. Czy będzie mógł udzielić mi posłuchania?

Dziewczyna znów roześmiała się wesoło i ująwszy króla Scytów za rękę, pobiegła z nim w stronę chaty. Przed chatą siedział na ławie człowiek jasnowłosy, o siwych, sokolich oczach, ogromny, ubrany w płócienne szaty.

— Ojcze — zawołała do niego dziewczyna — oto Scyta... król Scytów — poprawiła się. — Ten, co choinkę ściął. A teraz chce z tobą mówić.

Lech wstał z ławy.

— Witaj, gościu!

— Witaj, królu! — powiedział Scyta i pokłonił się. — Chciałem ci powiedzieć, że wiele krajów widziałem, ale żaden z twoim równać się nie może. Nigdzie tak jak tu — zatoczył ramieniem łuk, wskazując na pola — nigdzie tak jak tu złoto nie rośnie na polach. I nigdzie — dodał — nie widziałem dziewcząt tak pięknych, jak twoja córka. Daj mi ją za żonę, będzie u mnie królować.

— Stanie się, jako dziewczyna zechce — powiedział Lech.

— Cokolwiek odpowie dziewczyna, jeszcze jedno rzec chciałem — pokłonił się powtórnie Scyta. — Pragnę wyrazić swój podziw dla twego kraju. A że nie potrafię inaczej, więc ofiaruję ci to, co miałem dotychczas najcenniejszego: moją złotą koronę. Noś ją, Lechu, na znak władzy nad twym złocistym krajem.

Pokłonił się teraz Lech i przyjął koronę z rąk króla Scytów. Nosił ją potem i synom swoim i wnukom przekazał. Dziewczyna zaś odeszła ze Scyta. A na pamiątkę po niej inne dzieci Lecha zaczęły corocznie zimą, gdy śnieg pada i gwiazda na niebie świeci ogromna, stroić w złociste, słomiane gwiazdki choinkę.

 

GOŚCIE U KOŁODZIEJA

 

Dzień był piękny. Niebo jak modra płachta rozpościerało się nad ziemią, słońce od wczesnego ranka świeciło jasno jak nigdy, a w powietrzu był zapach wszystkich kwitnących kwiatów. Na wysokim progu chaty kołodzieja Piasta, zbudowanej z grubych bierwion, stał nieduży chłopiec. Był w lnianej koszuli, jasne włosy spadały mu do ramion. Podniósł głowę, przesłonił oczy dłonią, bo go raził słoneczny blask, i z uśmiechem popatrywał najpierw po błękicie nieba, przez które lekko, lekkuśko płynęły białe, puchate obłoki, a potem ogarnął spojrzeniem wszystko, co było przed chatą — łąkę zieloną, na której polne kwiaty wyglądały jak kolorowe plamki, i ciemniejszą zieleń krzewów i drzew, rzucających miły cień. A w cieniu tym ustawione były stoły zbite z desek i wyszorowane do czysta wodą i piaskiem, a także wygodne ławy. To ojciec, tak wprawny w swym rzemiośle kołodziej, tym razem wziął się do stolarki i sporządził te sprzęty. Sporządził je dla gości, którzy dziś przybędą do chaty na postrzyżyny.

i właśnie o tych swoich postrzyżynach myślał chłopiec stojący na progu chaty, w której krzątała się matka i starsza siostra, Miłka. Miłka pomaga matce, bo roboty jest dziś niemało. Trzeba naszykować jadła i picia. Nie jest z tym najlepiej — chłopiec słyszał, jak matka i Miłka uradzały zatroskane, czy aby starczy dla wszystkich gości — bo cóż znaczy jeden, choćby spory prosiak i placki słodzone miodem oraz niewielka kadź młodego piwa.

— Miodu syconego nie mamy — westchnęła z żalem matka

— a tak by się zdało choć trochę, bo to przecież uroczystość nie byle jaka. Siedem lat już skończył nasz syn jedyny.

Rozżaliła się, kiedy stara Piechna, która zajrzała do nich, zaczęła opowiadać, jak to w grodzie, u księcia Popiela, szykują się do wielkiej uczty, bo tam też będą się odbywać postrzyżyny dwóch synów księcia, siedmiolatków w jednym dniu urodzonych.

— Na ogromniastych rożnach pieką na podwórcu woły, barany i cielęta, zagniatają w nieckach ciasto na słodkie placki i miód sycony szykują w stągwiach, nie licząc pełnych kadzi pienistego piwa. Przybędą zaś na ową ucztę co najprzedniejsi goście, pyszni wielmoże zaproszeni przez księcia Popiela.

— A stoły, moja Rzepko — tak do matki mówiła Piechna — nakryte są płótnem bielonym, a na płótnie ustawione misy cynowe i gliniane z lśniącą polewą. A ławy przy stołach są nakryte niedźwiedzimi skórami.

— Niejednaka dola bogatemu księciu i biednemu kołodziejowi _ westchnęła na to Miłka, ale chcąc pocieszyć matkę dodała: — Ludzie z grodu powiadają, że synowie księcia znienawidzeni są przez wszystkich za swoją dokuczliwość.

— Oj, co to, to prawda — przytaknęła Piechna. — Niedobre to dzieci i kto wie, co z nich wyrośnie.

Spróbowała piwa, którym poczęstowała ją kołodziejowa, pochwaliła, że smaczne, choć może nie dość wystałe, i podreptała dalej. Tymczasem z grodu, od księcia, gdzie był wzywany do naprawy wozu, wrócił gospodarz, kołodziej Piast. Pogładził jasne włosy jedynaka, drew urąbał i wystrugał rożen, na którym miało być pieczone prosię.

Kiedy zaś słońce zaczęło schodzić z południa, a kołodziej Piast i jego żona Rzepka witali gości przybywających na postrzy-

żyny, w tym samym czasie wyboistą drogą szli w stronę grodu dwaj nie znani nikomu wędrowcy. Wsparci na wysokich kijach, stąpali powoli, najwidoczniej strudzeni podróżą, bo dzień był upalny. Aż wreszcie stanęli u bramy grodu.

W powietrzu unosiła się smakowita woń przyrumienionej na rożnach pieczeni, a na stołach, przy których zasiadali książęcy goście, stały misy pełne krajanego w płaty mięsa i misy pełne miodowych placków. Wędrowcy, postąpiwszy parę kroków w stronę ucztujących, pozdrowili księcia Popiela i jego gości i czekali pełni nadziei, że i dla nich znajdzie się tu miejsce, że i oni według obyczaju zostaną zaproszeni i podjęci godziwie. Dwór to przecież był książęcy, na niczym nie zbywało tym, którzy tu mieszkali.

Ale tak się nie stało. Nie zaproszono wędrowców do książęcego stołu, nie wskazano im miejsc na ławie zasłanej niedźwiedzią skórą, nie postawiono przed nimi misy ze smakowitym, pieczonym mięsem, nie podsunięto kubków napełnionych miodem. 1 nawet nie podano im kubka wody. Stało się jeszcze gorzej, bo na rozkaz księcia Popiela wypędzono ich i odgoniono od bramy grodu. Zawrócili więc, głodni i coraz bardziej spragnieni, zeszli ku chatom krytym słomianą strzechą. Zatrzymali się przed tą, która była chatą Piasta kołodzieja i stała na skraju. Niepewni byli, jak tu ich przyjmą. Przed chatą nieduży, jasnowłosy chłopiec niósł ostrożnie dzban z piwem ku drewnianym stołom, przy których zasiedli mężczyźni w lnianych świtkach, przepasanych krajką. Chłopiec najwidoczniej dostrzegł wędrowców, bo zatrzymał się i coś zaczął szeptać do młodej jeszcze kobiety, która wyszła z chaty. A ona, popatrzywszy na wędrowców, przywołała wysokiego, barczystego mężczyznę i teraz oboje powiedzieli:

— Wejdźcie i spocznijcie, witajcie w naszej chacie!

Podróżnicy pokłonili się im w podzięce, a potem, kiedy siedzieli już w cieniu rozłożystej lipy, gospodyni przyniosła dzban piwa, prosząc o wybaczenie, że być może nie jest ono dość mocne, ale tylko takie zdołali uwarzyć na postrzyżyny swojego jedynaka. Najwidoczniej była zatroskana, bo ciągle myślała, jak zdoła obdzielić wszystkich, bo przecież niewiele miała jadła na ten poczęstunek — cóż znaczy cebrzyk piwa i to jedno pieczone prosię, a gości schodzi się coraz więcej. Z życzliwości przychodzą, ale czym ich nakarmić? Czym przyjąć?

Ale kiedy tak się Rzepka sumowała, owi wędrowcy, jakby odgadując jej myśli, szeptem jej rzekli, aby nie troszcząc się

0 nic, nalewała wszystkim gościom hojnie piwa, aby nie zważając na nic, dzieliła pieczone mięso na spore kawałki. 1 wtedy piwem, którego ciągle jakby w kadzi przybywało, żona kołodzieja Piasta napełniła nie tylko dzbany, z których pili goście, ale także i stągiewki, a mięsa z tego jednego prosiaka też wystarczyło dla wszystkich, którzy przybyli na postrzyżyny.

1 podczas kiedy goście ucztowali w cieniu rozkwitających lip, kiedy chwalili gościnność i zacność gospodarza, kołodziej Piast, skłoniwszy się przed nieznanymi wędrowcami, poprosił ich, aby zechcieli dokonać postrzyżyn jego jedynaka.

Chłopak stał przejęty. Kiedy poczuł chłodne dotknięcie stali, przymknął oczy i usłyszał pięknie brzmiący głos wędrowca, który kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:

—  I będziesz zwał się Ziemowitem, abyś zawsze ogarniał spojrzeniem tę ziemię, która jest wokół ciebie...

— Niech rośnie na pociechę swemu ojcu i matce — wołali goście.

Chłopiec otworzył oczy i spojrzał wokół siebie.

— A gdzie są wędrowcy? — spytał.

Wtedy wszyscy powtórzyli pytanie: „Gdzież oni są?" Bo wyglądało na to, że rozpłynęli się w powietrzu, jakby ta mgła. A może tylko odeszli szybko, nie zauważeni. Goście rozważali długo to wydarzenie, ale potem powrócili do swoich spraw. Chłopak, nazwany Ziemowitem, stał teraz przy nich i słuchał, jak skarżą się na okrucieństwo księcia Popiela, jak pomstują na jego niesprawiedliwość i krzywdy, które ludziom wyrządzał. Ktoś zaczął wołać, że trzeba Popiela zrzucić z jego książęcego tronu, że trzeba władzę oddać temu, kto będzie rządził ludem sprawiedliwie.

Nigdy potem chłopiec, który otrzymał imię Ziemowita, nie zapomniał tego popołudnia. Ani wtedy, kiedy ludzie z grodu i podgrodzia, a także i ci, którzy mieszkali nad Gopłem i wokół Gniezna, odebrali tron księciu Popielowi i wybrali Piasta na jego miejsce, ani też wtedy, kiedy po śmierci ojca on sam, Ziemowit, Piastowy syn, wstępował na tron książęcy.

 

LEGENDA O ZŁOTEJ KORONIE

 

Prastare to były czasy i dużo więcej niż tysiąc lat temu to się zdarzyło, kiedy wódz rodu Lechitów miał tę niezwykłą przygodę, o której potem starzy gęślarze pieśni wieczorem nucili przy ogniskach.

Tak zaś było, że ten wspaniały wojownik i założyciel Gniezna, zwany Lechem, kiedy w czasie pokoju nie musiał ze swoją drużyną spieszyć dla obrony granic lechickiej ziemi przed germańskimi plemionami, ponad wszystko lubił za pługiem chodzić, żyzną rodzinną ziemię orać, mieniące się złotem ziarno zboża rzucać w nią, aby potem w kłosy wyrosło.

Zdarzyło się więc to w dzień piękny, wiosenny, kiedy skowronek wysoko w obłokach się rozśpiewał, że wyszedł Lech w pole, na niebo błękitne spoglądając i ciesząc się jego urodą, i rozpoczął orkę. 1 już prawie całe pole zaorał, kiedy naraz coś pod lemieszem zazgrzytało i w odwalonej bryle czarnej ziemi błysnęło jasno, złociście.

„Krzemień to musi być" — pomyślał wódz. I już miał się schylić, aby kamień z roli wyjąć i na miedzę odrzucić, kiedy usłyszał nad sobą szum i łopot skrzydeł, a na ziemię jakiś cień padł przesłaniając słońce.

Spojrzał więc Lech w górę i zobaczył kołującego nad sobą orła. Dziwny to był ptak i niespotykany. Bowiem głowę miał orlą, o zakrzywionym dziobie, ale pióra jak kruk czarne.

„Jeszczem takiego nigdy nie widział" — pomyślał Lech i rękę podniósł do oczu, żeby się lepiej wadłu. A tymczasem orzeł w okar

2 — Tajemnice...

przypatrz ignieni

pochwycił w dziób owo coś połyskujące w bruździe i uniósł się ze swoją zdobyczą w górę. I wtedy to Lech zobaczył, że nie krzemień błyszczący to był w owej skibie ciemnej ziemi, tylko jakby obręcz złocista. Lśniła teraz w dziobie orła, niczym drugie słońce. Wzbił się czarny orzeł pod obłoki i byłby w nich zniknął, razem z ową obręczą, gdyby w tej chwili nie pojawił się w podobłocznej przestrzeni drugi orzeł. Ten zaś był jak śnieg biały. Na rozpostartych szeroko skrzydłach zatoczył koło i przypadł do czarnego.

Patrzył na to w podziwieniu Lech, patrzeli ludzie, co do roboty w pole wyszli, a orły walczyły z sobą zażarcie, aż pióra białe i czarne na zaoraną ziemię spadały. Gdzie zaś czarne pióro padło — zaraz oset się po ziemi pienił, a gdzie białe — stokroć ze złotym okiem rozkwitała. Tylko że nikt na to nie zwracał uwagi, bo w orły walczące wszyscy byli wpatrzeni. Aż wreszcie walka się skończyła. Ten czarny, najwidoczniej pokonany, ni to zaskrzeczał, ni to zakwilił i odleciał między gromadzące się na horyzoncie aury, podczas kiedy biały, trzymając w dziobie złocistą obręcz, zatoczył koło nad zagonami i zniżając lot, rzucił ją do stóp Lecha.

Potoczyła się po bruździe i wtedy wszyscy rozpoznali, że nie obręcz to była, tylko korona szczerozłota.

— Dla ciebie ona, Lechu, przeznaczona — powiedzieli ci, co wokół niego stali — dla ciebie. Na znak twojej władzy, abyś nad tą ziemią panował.

— Jakże będę w koronie za pługiem chodzić? — roześmiał się Lech. — Przecie jam nie władca, co we wspaniałych sukniach na tronie zasiada. Tyle że ziemi tej tak jako i wy służę. Ale słusz-nem mi się wydaje, aby korona ta szczerozłota w skarbcu,

w Gnieźnie została zachowana jako znak panowania ludu Lechi-tów nad tą ziemią.

— Niech tak będzie, jako rzekłeś — pochylili głowy najstarsi z rodu, którzy przy tym zdarzeniu byli obecni, a zaś Lech znów wziął się do pługa i zakrzyknął na woły, aby ruszyły prędzej, gdyż do zmierzchu już dzień się chylił, a on sam chciał orkę ukończyć jeszcze przed wieczorem.

 

O WODNEJ BOGINCE

 

Historia to jest niezwykła, a jak powiadają, wydarzyła się w dawnych czasach niedaleko Rogoźna. Od tego zaś trzeba zacząć, że płynęła tam rzeka, co się zwała Wełna. Była ona wtedy głęboka i rozlewna, tylko później, po latach, nie wiadomo dlaczego stała się prawie wąskim strumieniem. Ale wtedy, w czasie wspaniałości i głębokości, słynęła Wełna z tego, że pełno było w niej ryb pięknych, srebrnołuskich, dużych i zwinnych: karpi, szczupaków, sumów i jeszcze innych. Wtedy też ludzie z okolicy łowili je i wozili na targ do miasta, a że zarobek z tego mieli duży, więc łowili bez umiaru zastawiając sieci.

Ale najchciwszy na te połowy to był stary i gruby Kuba Pazernym zwany, ten, który mieszkał we wsi Garbatka. Jednego dnia nie było, żeby połowu zaniechał. A co gorsza, łowił te ryby jak rabuś jaki, bo chociaż dobry obyczaj rybacki tego zabraniał, to Kuba także i drobny narybek z sieci wybierał, podczas gdy wszyscy rybacy z powrotem go do wody wrzucali. A jeszcze i z tego znany był ten Pazerny, że psów nie lubił. Żadnego w spokoju nie zostawił i jak tylko jakiego napotkał, to kamieniem w niego rzucał albo kijem się zamierzał. Biedne psiska uciekały przed nim, bo niejednemu łapę przetrącił, a ludzie mówili:

— Ej, Kuba, pamiętaj, że cię jeszcze jakaś kara sprawiedliwa spotka za to, że krzywdzisz psiny niewinne niczemu, a przecie ludziom wierne.

Zdarzyło się jednak coś takiego, że pamięć o tym przez wieki przetrwała. A było to tak:

W jeden pogodny sobotni wieczór, kiedy już we wszystkich

chatach ludzie myśleli o wypoczynku niedzielnym, a gospodynie robiły porządki w obejściach, Kuba Pazerny przywołał pastuszka Jaśka, co u niego krowy pasał, i przykazał mu, żeby co prędzej sieci szykował, bo pojadą zastawiać je na Wełnie. Jasiek się zadziwił, bo wśród tych, co ryby łowili, nigdy nie było w zwyczaju, aby w sobotę na wieczór sieci zarzucać, ale nie miał śmiałości cokolwiek powiedzieć, bo Pazerny złośnik był ogromny, a i tak bez powodu na niego krzyczał, żeby się prędzej ruszał. Zabrali więc sieci, wsiedli na wózek i pojechali nad rzekę.

Słońce wtedy jeszcze nie ze wszystkim zaszło, rzeka połyskiwała w przedwieczornym blasku, a ludzi nad wodą nie było, tylko ptactwo w szuwarach szykowało się do snu i mościło się w gniazdach. Czasem w trzcinach coś zaszeleściło, czasem odezwał się jakiś ptak.

Kuba tylko ręce zacierał myśląc o tym, jak to będzie wyciągał sieci pełne ryb, jakie to pieniądze zarobi, a potem je schowa i nic z tego nie da biednemu Bartkowi, co go o pomoc prosił, ani nawet rodzonemu bratu też nie pomoże. I aż uśmiechał się błogo, kiedy sobie myślał, jak to owe pieniążki będzie liczył. Pokrzykiwał więc na Jaśka, żeby się prędzej ruszał i pomagał mu sieci w upatrzonym miejscu założyć.

Jasiek, że jeszcze mały i nie bardzo silny, pomagał jak umiał. Ale jakoś im to nie szło. Nie wiadomo dlaczego sieci ciągle wymykały się im z rąk, zupełnie jakby je ktoś wyrywał. Trzy razy już tak zarzucali, ale ciągle na próżno.

— A cóż to takiego! — krzyknął rozgniewany Kuba. — Przeklęta ta rzeka czy też jakieś złe moce dziś się na mnie uwzięły! Licho jakieś w tej wodzie siedzi czy co? Jakby na złość, tak dzi-

siaj woda szarpie sieciami! Ale jakem Kuba Pazerny, tak się nie dam i będę łowił!

Ledwie jednak wyrzekł te słowa, nagle woda w rzece pociemniała, zabulgotała, wzniosła się wielką falą, a z tej fali wynurzyły się dwa ogromne, czarne psy. Tak wielkie były, że podobnych chyba jeszcze nikt nie widział. To one ciągnęły sieć i Kuba całkiem nie mógł im poradzić, a i bał się ich, bo warczały przy tym groźnie. A tak tą siecią miotały, aż wreszcie zawinęły w nią Kubę i Jaśka i dalej ich w tej sieci pod wodę ciągnąć.

—  Rety! Rety! Na pomoc! — krzyczał Kuba, a Jasiek tylko cicho popłakiwał, bo się wystraszył, że ich te psy potopią.

Ale że nad rzeką zmrok zaczął zapadać i ludzi nie było, więc na nic były te krzyki i wołania Kuby Pazernego, a co gorsza, zaraz znaleźli się pod wodą. Leżeli teraz na piaszczystym dnie, a wkoło przepływały stada ryb. Ale już po krótkiej chwili dostrzegli, że chociaż są pod wodą, to przecież nie toną ani nie duszą się. Z tej rzecznej wody bowiem nad nimi wzniosła się jakby kopuła, jakby dach przezroczysty.

— Rety! — jęknął znów Kuba, ale kiedy spostrzegł, że nie utonął, tylko że dalej leży zamotany w sieci, to zaraz po swojemu wrzasnął na psy: — A poszły won! Ja wam tu dam!

Ale te psy nic a nic się nie zlękły, tylko warknęły i pokazały swoje ogromne zęby.

— Oj, oj! — zaskomlił teraz pokornie Kuba, ale psy znów warknęły, a potem zaczęły ciągnąć sieć, a w niej Kubę i Jaśka, przez piaskowe dno rzeki.

— O rety, o rety! — szeptał teraz Kuba. — Co z nami będzie? — 1 zamknął oczy ze strachu.

Ale kiedy je otworzył, to otworzył też i usta ze zdziwienia, i tak się gapił, bo nawet głosu nie mógł wydobyć. Zamotani ciągle w sieci, leżeli teraz obaj z Jaśkiem u stóp srebrnego tronu, a na tym tronie siedziała dziewczyna w pancerzu z rybiej łuski. Miała długie zielone jak wodorosty włosy i na głowie koronę z mieniących się muszli. Wyglądała jak królowa, a na Kubę patrzała srogo.

— To ty jesteś Kuba, zwany Pazernym? — spytała, a głos miała szelestliwy, jakby to fala rzeki szumiała.

—Ja, niby ja — wyjąkał Kuba.

Ciągle był zaplątany w swej sieci, ale próbował się jakoś wygramolić. Wreszcie tyle mu się udało, że mógł przyklęknąć i na tę rzeczną królową patrzeć. A ona ciągle była gniewna.

— To ty co dzień łowisz bez opamiętania ryby w mojej rzece?

— Łowię — mruknął ponuro Kuba. — Ale jakże ja tam je łowię, królowo łaskawa. Łowię i niby sprzedaję. Ale niewiele, ledwie, ledwie odrobinę wyciągam z sieci i w mieście sprzedaję. Biedny jestem, nic prawie nie zarabiam...

Byłby tak i dalej jęczał i skomlił, gdyby nie to, że w tym miejscu oba czarne psy warknęły i pokazały zęby.

— Nieprawdę widać mówisz, bo moje wierne psiska warknęły na ciebie — powiedziała wtedy srogo. — Łowisz ryby każdego dnia i zabierasz młody narybek. Przynosisz mojej rzece zniszczenie i spustoszenie. Powinnam cię za to ukarać. Mógłbyś zostać tu, na samym dnie, a szczupaki by się z tobą rozprawiły. Tylko tego chłopczynę-niebożę puściłabym wolno, bo on nic nie winien. Nie bój sięjaśku, tobie tu się krzywda nie stanie. Ale Kuba Pazerny zasługuje na karę!

— Łaski, łaski! —jęknął teraz pokornie Kuba. — Przecież,

najjaśniejsza rzeczna królowo, wszyscy łowią ryby! Dopraszam się łaski i zmiłowania...

— Łowią, łowią, ale nie tak po zbójecku jak ty, tylko według prawa, jakie jest na świecie. Każde stworzenie ma swój czas ochronny. Jest pora, kiedy na zające albo na sarny czy inne zwierzęta nie wolno łowów urządzać. Na ryby też. A ty żadnego prawa dla nich nie szanujesz. Dlatego zostaniesz ukarany.

I skinęła ręką, a wtedy — nie wiadomo, jak to się stało — ze wszystkich stron ukazały się niezliczone szczupaki. Były ogromne, patrzały srogo i otwierały zębate paszcze.

— Ratunku! Łaski, przebaczenia! —jęczał Kuba. —Ja już nie będę! Ja się poprawię!

Zielonowłosa rzeczna panna roześmiała się.

— A widzisz, mój ty rybaku, coś taki na wszystko pazerny, widzisz, jak to miło miotać się w sieci bez ratunku i obrony? Ale ja nie chcę twojej zagłady, nie chcę twojej biedy. Puszczę cię tym razem. Tylko musisz mi obiecać, że w jednym dniu w tygodniu nie będziesz łowił ryb w mojej rzece. 1 innym rybakom w okolicy masz to moje żądanie powtórzyć, chociaż prawdę mówiąc, nie są oni tacy chciwi jak ty, Kubo! A teraz moje psy wyciągną was z waszą siecią z powrotem na brzeg, za co im pięknie podziękujesz, i odtąd będziesz szanował wszystkie psy. Wszystkie, zapamiętasz? Bo jak słyszałam, jesteś dla nich niedobry i okrutnie się z nimi obchodzisz. A jeśli byś nie usłuchał tego, co ci przykazuję, to te oto moje wierne psiska poszarpią twoje sieci Tnie pozwolą ci więcej łowić w tej rzece.

Kiedy to mówiła, obydwa czarne psy, które przysiadły przy tronie, warknęły tak groźnie, że Kuba skurczył się ze strachu.

— O jasna, wodna królowo, więcej nie będę! — mruczał Kuba. 1 ze strachu zamknął oczy.

Tymczasem wodna pani podniosła się z tronu i zaczęła się stawać coraz bardziej przejrzysta, jak ta woda w rzece. 1 wszystko w wodzie naokoło zaraz zawirowało, a ryby nadpłynęły wielką ławicą, połyskując srebrem swojej łuski.

Kuba, z ciągle zamkniętymi oczami, mruczał, że na pewno zrobi wszystko według rozkazania, ale zakręciło mu się w głowie i słowa z siebie nie mógł wydobyć. Tylko chwycił Jaśka za rękę, szukając u niego pomocy, i już nie wiedział, co się z nim dzieje.

Ale już w chwilę później przekonał się, że znów leżą na nadbrzeżnym piasku, oblepieni wodorostami, omotani siecią.

—Jejku! —jęknął wystraszony Jasiek. — A to dopiero!

— Ano właśnie — mruknął Kuba, zwany Pazernym. — Musi to była boginka wodna. Jak myślisz, Jasiek?

— Pewnie, że nikt inny, tylko boginka — zgodził się pastuszek. — Ale piękna była. I dobrze, że nas te szczupaki nie pożarły — dodał. — 1 myślę, że chyba musicie jej posłuchać, gospodarzu...

— Chyba muszę — westchnął ponuro Kuba. — Ale ty, Jasiek, nie będziesz po całej wsi z ozorem ganiać i opowiadać, jak to było! Ani mi się waż!

Ale pewnie Jasiek nie usłuchał tym razem Kuby, bo już na drugi dzień wszyscy wokoło o tym gadali, a stare babuleńki do dziś opowiadają całą historię wnukom

.

NIEPOSŁUSZNA FLĄDRA

 

Kiedyś, może trzy tysiące lat temu, a może jeszcze dużo dawniej, flądra wcale nie była taka płaska, jak dzisiaj, tylko wyglądała zupełnie tak samo, jak wszystkie inne ryby. Przynajmniej tak twierdzą wszystkie ryby w Bałtyku. Otóż już w owych czasach przez szare fale naszego morza przepływały cudzoziemskie okręty. Zdarzało się nieraz, że albo po sztormie, albo po morskiej bitwie niejeden z takich okrętów szedł na dno razem z tym wszystkim, co wiózł pod swoim pokładem. Zanurzał się powoli w morskie odmęty, a potem osiadał na morskim piasku i tak już pozostawał tam na zawsze, razem z całym ładunkiem, który wiózł w swoim wnętrzu. Bywało jednak i tak, że rozbity przez burzę czy przeciwnika, rozpadał się w kawałki i tylko potem jego szczątki znajdowały się na dnie, a razem z tymi szczątkami i cały sprzęt, i wszystko to, co wiózł. Nierzadko więc były to drogocenne skarby — srebrne naczynia, stalowe zbroje lub skrzynie pełne złotych monet i klejnotów.

Wtedy morskie ryby podpływały, przyglądały się zdziwione tym nie znanym przedmiotom i odpływały, machając pogardliwie ogonami. Bo na cóż zda się rybie zbroja czy na przykład misa srebrna lub dzban? Ale znalazła się kiedyś jedna mała flądra, której ten widok nie dawał spokoju. Podpływała do leżących na dnie przedmiotów, oglądała je i koniecznie chciała wiedzieć, do czego też mogą one służyć ludziom, którzy żyją na ziemi. Na próżno inne, mądrzejsze i doświadczone ryby tłumaczyły jej, że te stworzenia, które zwą się ludźmi, żyją

inaczej niż ryby i że w ogóle rybom jest trudno zrozumieć ludzkie sprawy.

— Ale ja chcę wiedzieć — odpowiadała na to flądra i, machnąwszy ogonem, znów krążyła wokół zanurzonych w piasku przedmiotów. — Chciałabym na przykład wiedzieć, do czego służą takie złote jak bursztyn kółka, które leżą w piasku. Czasem nawet ozdobione są jakimiś kolorowym, przezroczystym jak woda, nieznanym kamykiem.

— To są pierścienie albo bransolety, które ludzie noszą na rękach — wyjaśnił pewien stary łosoś, który znał dobrze świat, albowiem, jak wiadomo, łososie odbywają bardzo dalekie, podwodne wędrówki. — Ale po co ci to?

— A tak sobie! — odpowiedziała zuchwale flądra. — Chciałabym mieć takie złote kółeczko!

— Hm — mruknął na to stary łosoś — zdaje mi się, jednak iż zupełnie zapomniałaś, że nasz władca, dobry, ale sprawiedliwy król Bałtyk, nie pozwala, aby jakiekolwiek morskie stworzenie w zasięgu wód, nad którymi on panuje, wzięło cokolwiek, co należy do ludzi. Może będąc kiedyś chcieli zabrać to stąd? A wtedy nie może niczego brakować.

— Eh, opowiadanie! — odpowiedziała lekceważąco flądra. 1 dalej pływała z upodobaniem wokół spoczywających na dnie wraków.

Wreszcie pewnego dnia, zapędziwszy się hen, daleko w nie znane jej strony morza, zobaczyła spoczywającą na dnie sporą skrzynkę. Aż zawachlowała płetwami na widok tego wspaniałego przedmiotu. Skrzynia połyskiwała, jakby zrobiono ją z jakiegoś cennego kruszcu, a ozdobiona była owymi kolorowymi, przezroczystymi kamykami.

— To jest bardzo ładne — westchnęła flądra.

— To się nazywa skrzynia — objaśnił stary łosoś, który właśnie przepływał obok.

— Bardzo chciałabym zajrzeć tam do środka! Czy zechcesz mi pomóc otworzyć tę skrzynię?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin