Gdy umiera dzisiaj.pdf

(6951 KB) Pobierz
Epic Solemnity
Gdy umiera dzisiaj
Tłumaczyły: Ebony (rozdziały 1-6),
Panna Mi (rozdziały 7-71).
Betowały: Himitsu (rozdziały 7-29, 31-34, 40),
Felly (rozdziały 47-71),
anga971 (rozdziały 48-71).
CZĘŚĆ PIERWSZA
Prolog
Kobieta przycisnęła mocno do piersi trzymane w ramionach niemowlę, czekając, aż drzwi do
sierocińca w końcu się otworzą. Najlogiczniejszym wyjściem byłoby po prostu położyć dziecko na
progu, zastukać i uciec, jednak z jakiegoś powodu nie mogła się na to zdobyć. Stała nieruchomo pod
drzwiami, a gdy te w końcu się otworzyły, nawet nie drgnęła.
To nie było w jej stylu. Zazwyczaj była bystra i reagowała szybko.
— Mogę jakoś pomóc?
Głos wydawał się miły, zanotowała nieświadomie Lily. Ścisnęła mocniej dziecko w ramionach,
odchrząkując, by móc wydobyć z siebie głos. Otworzyła usta, jednak ponownie się zawahała, gdy jej
szmaragdowe oczy spoczęły na kobiecie stojącej przed nią. Starsza pani miała brązowe włosy,
związane i ściśnięte tuż u podstawy karku. Wokół ust i oczu dostrzec było można wyraźne zmarszczki
mimiczne. Z pozoru wydawała się wystarczająco miła, wystarczająco ciepła i delikatna, by dobrze
wychować jej syna.
Lily skłoniła głowę. Kaptur opadł jej na twarz, kryjąc jej oblicze przed mugolką stojącą przed nią.
Spojrzała ponownie na dziecko, spokojnie śpiące w jej ramionach. Widok tego kilkutygodniowego
malca był jednocześnie bliski jej sercu i bolesny. Ale nie mogła go przecież zatrzymać... Nie mogła.
Wyciągnęła ramiona przed siebie. Gdy podawała dziecko mugolce, miała wrażenie, że jej ręce
ważą co najmniej tonę. Zauważyła również, że potwornie się trzęsą.
— M-masz — wyszeptała. — Proszę, weź go.
Oczy mugolki rozszerzyły się ze zdumienia, gdy ujrzała, jak bardzo Lily drży. Wzięła od niej chłopca
i spytała:
— Wszystko w porządku, moja droga?
Czarownica nic nie odpowiedziała, wpatrując się w dziecko leżące teraz spokojnie w ramionach
drugiej kobiety. Merlinie, doskonale wiedziała, że to jedyne słuszne wyjście. Pomimo tego widok
własnego syna w ramionach innej kobiety na nowo rozbudził w niej wątpliwości.
— Moja droga?
— Izar... — wydusiła z siebie Lily zachrypniętym szeptem. — Jego imię... Harrison...
Usta drżały jej pod naciągniętym na głowę kapturem. Gdy zobaczyła, jak mugolka kołysze w
ramionach ciemnowłose dziecko —
jej
dziecko, a jednocześnie już nie jej, poczuła, jak jakaś cząstka
niej umiera.
— Izar? — zapytała kobieta, a grymas zdziwienia wykrzywił jej usta. — Nazywa się Izar Harrison?
Nie, nazywa się Izar, Harrison to jego drugie imię, chciała powiedzieć, ale w końcu tylko kiwnęła
głową i zaczęła się wycofywać.
— Zaopiekuj się dobrze moim dzieckiem — jęknęła z rozpaczą, po czym odwróciła się i uciekła. Łzy
napłynęły jej do oczu, oślepiając i rozmazując drogę przed nią.
— Zaczekaj! — krzyknęła za nią mugolka, ale Lily wiedziała, że ta nie pobiegnie za nią, trzymając
na rękach dziecko. Dziecko, które nosiła w sobie i które wydała na świat, ale które już nie należało do
niej.
Tak będzie najlepiej.
Rozdział pierwszy
— Świr. — Usta rozchyliły się i splunęły.
Izar drgnął, uchylając się przed kropelkami śliny, starając się nie dać starszemu chłopakowi sobą
pomiatać. Skurczył ramiona w samoobronie, a wzrok utkwił w stojących nieopodal huśtawkach. Z
jego ust wydobył się lekki jęk, a palce zacisnął ciasno w pięści.
— Jesteś świrem, świrem, świrem, świrem! — Zaśmiał się chłopak, popychając Izara.
Ciemnowłosy chłopak zachwiał się, próbując utrzymać równowagę. Czubkiem buta zahaczył o
kamień i upadł ciężko na ziemię, raniąc sobie dłonie i kolana.
Dzieciaki wybuchnęły głośnym śmiechem.
Leżał na ziemi, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w krople krwi na swojej skórze. Jego jasne,
grafitowo-zielone oczy z dziwną tęsknotą obserwowały szkarłatną wstęgę krwi wijącą się wokół jego
nadgarstka. Nawet nie zaszlochał, gdy starszy chłopak kopnął go mocno w żebra i obrócił się, by
odejść.
Łzy skończyły mu się dawno temu.
Jego jasne oczy zwróciły się teraz na odwróconą postać prześladowcy. Zacisnął usta, a w jego
wnętrzu zawrzała furia. Oddech Izara stał się chrapliwy, siłą woli zmusił się do siadu. Dookoła niego
cały świat wirował, a do tego doskonale zdawał sobie sprawę, że inne dzieciaki obserwują go z oddali.
Nikt nigdy do niego nie podszedł. Albo się go bali, albo nie chcieli by Louis, łobuz z sierocińca, obrał
ich za swój cel.
Gardził nimi wszystkimi. Byli słabi. Za bardzo się bali, byli po prostu zbyt głupi.
Rzucił im spojrzenie spode łba, trzymając się za obolały żołądek i opuszczając podwórko. I tak był
sam sobie winny. Powinien wiedzieć, że lepiej o tej porze się tutaj nie pokazywać.
Sztywnym krokiem przemierzał sierociniec, który od jedenastu lat stanowił jego jedyny dom. Przez
cały ten czas nic się tu nie zmieniło. Nadal był stary i zniszczony. Co prawda nie był brudny, ale
przydałby mu się generalny remont. Żaden potencjalny rodzic nie czułby się komfortowo adoptując
dziecko z tak zaniedbanego sierocińca.
— Wszystko w porządku, Izar? — wymamrotała jedna z opiekunek, której twarz wyrażała
doskonałą wręcz obojętność. Opiekunowie nauczyli się nigdy nie pocieszać go ani rozpieszczać. Nie
gdy tyle razy wcześniej z furią ich od siebie odsuwał. Nienawidził ich. Nawet jeśli wiedzieli, jak
wygląda jego sytuacja,
nigdy
żaden z nich się tym nie zainteresował.
Izar minął ją bez słowa, spiesząc do swojego pokoju, które dzielił z młodszym od siebie
chłopakiem.
Doskonale wiedział, że był od nich wszystkich lepszy. Głaszcząc swoje poranione dłonie, wszedł do
pokoju i rzucił się na łóżko. Cienki materac zajęczał, napierając na zardzewiałe sprężyny. Nie bacząc
na krew na dłoniach, Izar odgiął róg materaca i wyjął spod niego kawałek pergaminu, który uprzednio
pieczołowicie tam schował.
Wpatrując się w list pozwolił, by lekki uśmiech wykwitł na jego ustach. Hogwart.
Przyciskając list do piersi zamknął oczy, wyobrażając sobie świat magii i czarodziejstwa. Krew
zdążyła już splamić pergamin, ale nie zwracał na to uwagi. Wyobrażał sobie świat, w którym byłby
taki, jak wszyscy, gdzie nikt nie dręczyłby go z powodu jego odmienności. A przede wszystkim głodny
był wiedzy, którą mógł zdobyć w tym nowym świecie. Pomimo młodego wieku, Izar doskonale
wiedział, jak ważna w życiu była inteligencja.
Najbardziej jednak podniecała go myśl, że w końcu będzie mógł wszystkim coś udowodnić. Chciał,
by jego imię odbiło się echem w czarodziejskim świecie. Nie chciał być sierotą czy też zwykłym
chłopcem, na którym wszyscy mogli się wyżywać, nie — chciał wykorzystać swoje moce dla
osobistych korzyści.
Od zawsze wiedział, że różni się od innych dzieci w sierocińcu. Mógł manipulować rzeczami wedle
własnego uznania. Bywały chwile, że gdy koncentrował się naprawdę,
naprawdę
mocno, mógł
sprawić, że zabawki i inne tego typu przyziemne rzeczy poruszały się samoistnie po pokoju. Zdarzały
się także różne wypadki. Wypadki, które zawsze go fascynowały.
Pewnego razu, gdy Izar był szczególnie wściekły, Louis upadł nagle na kolana, nie mogąc złapać
oddechu. Samo wspomnienie tego wydarzenia sprawiało, że ręce drżały chłopakowi z podniecenia.
— Izar?
Chłopiec drgnął, wciskając pergamin pod poduszkę i odwracając się w stronę drzwi. Kolejna znana
mu opiekunka, Julian, stała w drzwiach, wraz z kobietą dotychczas mu nieznaną.
— Profesor McGonagall przyszła cię odwiedzić.
Wyprostował się na łóżku, a bijąca z niego ciekawość była wręcz namacalna. Swoimi czujnymi,
spostrzegawczymi oczami obserwował jak profesor kiwa oschle głową w stronę Julian i wchodzi do
pokoju. Obserwował chód starszej kobiety, spiętą postawę, sugerującą jej srogie usposobienie.
— Panie Harrison, to przyjemność móc pana poznać. Rozumiem, że otrzymał pan już list z
Hogwartu? — zapytała kobieta, gdy opiekunka zostawiła ich samych w pokoju.
Chłopak przypatrywał się jej chłodno, badając oczami całą jej postać. Nie wyglądała jakoś
nadzwyczaj wyjątkowo. Nie wyczuwał w niej nic... nienormalnego, chociaż wyczuwał to w sobie.
Niczym nie różniła się od przeciętnego przedstawiciela rasy ludzkiej.
Nieco go to rozczarowało. Sądził, że czarodzieje i czarownice będą nosić się inaczej niż normalni
ludzie z ulicy.
— Tak, pani profesor — wyszeptał z szacunkiem, nadal obserwując jej sylwetkę z uniesieniem.
Kobieta zesztywniała, a jej źrenice zwęziły się, gdy odwzajemniła spojrzenie. Obserwowała go teraz
tak samo uważnie, jak on obserwował ją.
Nie przeszkadzało mu to. Jego twarz pozostała bez wyrazu. Dał czarownicy tyle czasu ile
potrzebowała, by dobrze go ocenić.
Coś w jej postawie się zmieniło. Jego granitowo-zielone oczy obserwowały uważnie jej
sztywniejącą sylwetkę i niepewny wyraz twarzy. Przez jej rysy przez chwilę przebiło się zwątpienie,
które jednak natychmiast z wprawą zamaskowała. Chłopak uniósł brwi w chwilowym przebłysku
zrozumienia.
— Jestem tutaj, by potowarzyszyć panu na zakupach, panie Harrison — ciągnęła, głosem
poważnym i surowym, chociaż oczy zdradzały nieco delikatniejszą postawę.
— Zakupach? — zapytał Izar naiwnie. Podejrzewał, że chodzi jej o zakup szkolnych przyborów,
czarodziejskich
przyborów. Puls natychmiast przyspieszył mu na tę myśl, jednak szybko się uspokoił.
— Ale pani profesor, ja nie mam żadnych pieniędzy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin