Mary Deare - Hammond Innes.pdf

(3310 KB) Pobierz
Bosmanowi i załodze „ Tribune of Troy”
wspominając sztorm koło Minków.
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Byłem zmęczony i przemarznięty; trochę się też bałem.
Czerwone i zielone światła pozycyjne rozjaśniały żagle
niesamowitym blaskiem. Za nami nie było nic, próżnia
całkowitego mroku, w której morze odzywało się cichymi
szmerami. Wyprostowawszy ścierpnięte nogi zacząłem ssać
cukierek. Żagle tworzyły upiorny łuk nad moją głową, łopocząc
do wtóru przechyłom i kołysaniu „Wiedźmy Morskiej”. Przy
słabych podmuchach jacht ledwo sunął po wodzie, lecz martwa
fala wzniesiona marcowymi wiatrami była wysoka i mimo
otępienia cały czas zdawałem sobie sprawę, że to tylko cisza
przed burzą. Prognoza pogody.
O godzinie szóstej brzmiała złowróżbnie. W okolicach
Rockall, Shannon, Zatoki Sole i Finisterre zagrażały silne
wichury. Poza kręgiem lampy kompasowej rozpościerał się
ciemny zarys jachtu i rozpływał w lepkiej czerni. Tak często
śniłem o tej chwili. Był jednak marzec i po piętnastu
godzinach w Kanale ziąb zagłuszył podniecenie wywołane
posiadaniem własnego jachtu. Grzywiasta fala zamigotała w
mroku i uderzyła o konchę rufy, opryskując mi twarz i
pomykając z sykiem do tyłu. Boże! Jak zimno! Zimno i
wilgotno - a na niebie ani śladu gwiazd.
Drzwi kabiny nawigacyjnej otwarły się z trzaskiem i na
moment ujrzałem mesę, na której jasnym tle zamajaczyła
zwalista sylwetka Mike’a Duncana w ubraniu sztormowym;
w obu rękach trzymał parujące kubki. I znów drzwi
odgrodziły mnie od światła, a otoczyła ciemność i morze.
- Zupy? - Wesoła, piegowata twarz Mike’a wyłoniła się
spośród nocy i jakby oderwana od ciała zawisła w świetle
latarni. Podał mi kubek uśmiechając się spod ziudwestki.
- Przyjemnie tu i rześko w porównaniu z kuchnią - rzekł,
ale natychmiast spoważniał. - Co to, u pioruna? - Ponad
moim lewym ramieniem spoglądał za rufę. - Chyba nie
księżyc, co?
Obejrzałem się. Chłodna, przezroczysta zieleń mignęła na
horyzoncie - upiorny ognik, na widok którego w nagłym
przerażeniu wstrzymałem oddech, a przez moją głowę
przemknęły wszystkie stare opowieści żeglarskie o rzeczach
strasznych i nadprzyrodzonych, jakie pojawiają się na morzu.
Blask stawał się coraz silniejszy, bardziej fosforyczny,
nieziemski - widmowy blask wielkiego świetlika. Nagle
skoncentrował się i zmalał do rozmiarów zielonego łebka od
szpilki, ja zaś ryknąłem na Mike’a:
- Dawaj aldisa! - Wyglądało to na prawe światło pozycyjne
dużego parowca: zmierzało wprost ku nam. Przez mgłę
przebiły się teraz żółte światła pokładowe; miękko jak
stłumione bicie tamtamu dochodził łoskot maszyn, cichy,
pulsujący.
Promień lampy Aldisa wdarł się w mrok i oślepił nas, odbity
od grubej zasłony otulającej łódź. Mgła morska podpełzła ku
mnie nie zauważona. Niewyraźnie zamigotała biel fali
dziobowej, po czym zarysował się kontur samego dziobu.
Jednym spojrzeniem objąłem całą przednią część statku. Jak
duch wychynął z mgły i tępy dziób już wznosił się nad nami,
gdy obróciłem kołem sterowym.
Wieki upłynęły mi na oczekiwaniu, aż „Wiedźma Morska”
zawróci, aż kliwer wypełni się wiatrem na nowym halsie, a
przez ten czas wciąż słyszałem szum nadciągającej fali
dziobowej. - Rozbije nas! Chryste! Rozbije nas! - brzmi
jeszcze w mych uszach ostry, donośny krzyk Mike’a. Mrugał
lampą Aldisa w stronę mostku kapitańskiego. Nadbudówka
aż się jarzyła, promienie latarni wracały odbite od okien.
Spiętrzona bryła parowca waliła na nas jak burza, z
szybkością dobrych ośmiu węzłów, bez przeszkód, bez
zmiany kursu.
Bomy grota i bezana z hałasem przecięły powietrze.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin