Mój prywatny demon - ebook.pdf

(532 KB) Pobierz
Niniejsza
darmowa publikacja
zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji.
Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.
MACIEJ ŻYTOWIECKI
MÓJ PRYWATNY DEMON
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013
Redakcja Joanna Ślużyńska
Korekta Maciej Ślużyński
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Maciej Żytowiecki 2013
Okładka Copyright © Maciej Żytowiecki 2013
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-037-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu –
z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za
zgodą wydawcy.
Aby powstała to książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy:
marketing@rw2010.pl
Zapraszamy do naszego serwisu:
www.rw2010.pl
Rozdział I – Całe mnóstwo
martwych ludzi
Miejsce
wyrwane z koszmarów. Miękkie od wilgoci ściany to jego
trzewia, a nadgniłe ciało leżące przede mną to jego niestrawiony posiłek.
Podłoga porusza się w rytm kroków ciężkich policyjnych butów.
Pokój pulsuje, jakby oddychał, a jego smrodliwe tchnienie wdziera mi
się w nozdrza, pomimo rozsmarowanej nad wargą nafty, i wywołuje za-
wrót głowy.
Ekipa kończy zabezpieczanie śladów. Zwijają się jak w ukropie,
nie mogąc doczekać chwili, kiedy będą mogli wyjść na świeże
powietrze. Jakiś krawężnik potrąca mnie niby przypadkiem, burcząc coś
pod nosem. Łapię go za rękaw i przyciągam blisko, jak do pocałunku.
Patrzy wściekle, dopóki nasze spojrzenia się nie skrzyżują. Wtedy
spuszcza wzrok. Szarpie, próbując się wyrwać, ale bez przekonania.
Nagle jest spocony, nagle przestraszony... Biedny frajer. Może nienaw-
idzić mnie jak reszta, ale nic nie poradzi na to, że znowu jestem w si-
odle. Znowu pracuję i ja tutaj rządzę.
– Przepraszam, szefie – duka w końcu, podnosząc głowę. Szukam
w jego oczach szczerości, ale nic nie mogę wyczytać z tych małych,
czarnych punkcików wielkości główki od szpilki. Mam ochotę zdzielić
go przez łeb jak rozkapryszonego brzdąca.
– Do roboty, a nie plątać mi się tu – cedzę przez zęby.
Odpycham gnoja na bok i nie poświęcam mu więcej uwagi.
Kolejny zawrót głowy i...
Czuję ten dreszcz na plecach. Symptomy są aż nazbyt znajome.
On zaczyna się budzić. Chce wyślizgnąć się spod ciepłego koca ciała i
4/41
metalicznym głosem wydawać rozkazy. Podryguje niespokojnie w moi-
ch bebechach, aż czuję, jak wszystko w środku się przewraca. Moje nogi
miękną, jak gdyby zrobiono je z waty, pot występuje grubymi kroplami
na czoło.
– Nie, nie teraz! – warczę.
Na miękkich nogach idę w kierunku okna. Jeden facet z ekipy ja-
jogłowych patrzy na mnie z ukosa, zastanawiając się pewnie, czy ma mi
zwrócić uwagę, bym niczego nie zadeptał. Zastyga ze zmiotką w jednej
ręce i torebką w drugiej. Mruga zza grubych denek okularów rzęsami
wielkimi jak zęby grzebienia. Wygląda głupio. Wzrusza w końcu rami-
onami, myśli: „Po co mi to?” – i opuszcza głowę.
Dopadam do parapetu. Łapię okiennice. Jak wszystko w tym
gnijącym domu, tak i one stawiają opór. To mieszkanie nie chce gości.
Chce powoli, do spółki ze szczurami, karaluchami i innym robactwem,
trawić trupa. Wciągać go w siebie jak opary opium. Nie w smak mu, że
przyszliśmy.
Przeklęte okno. Zamknięte na amen i nawet nie drgnie, a ten
popapraniec, który siedzi w mojej głowie, miota się coraz gwałtowniej.
Wrażliwiec, nienawidzi zapachu ludzi, a co dopiero smrodu ich nadg-
niłych zwłok.
Chyba odstawiam niezłe widowisko? Nie muszę się odwracać, i
tak wiem, że prawie każdy się na mnie gapi. Ezra wymiękł na stare lata.
Po cholerę przywracali do pracy tego pierdziela? Pijacka menda, przez
którą każdy mundurowy wygląda źle, skaza na błyszczącej odznace
policji naszego miasta. I bez niego ludzie na nas pluli, wypominając, że
gliniarzom wolno wszystko. Najlepiej niech wyskoczy przez okno i os-
zczędzi nam widoku swojej parszywej gęby.
Przestaję oddychać nosem. Haustami łapczywie połykam
powietrze, starając się być obojętnym na odór. Szarpię i szarpię, jakby
moje życie zależało od otwarcia tego okna. Mam gdzieś, czy patrzą, czy
gadają. Niech patrzą, niech mówią, byle tylko On się nie rozbudził.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin