Michiels Ivo
KSIĘGA ALFA
ORCHIS MILITARIS
Patrzał, jak na rozstaju spływa zewsząd błotnista maź, rozmiękła ziemia, kałuże, wypukłości, koleiny z czterech kierunków zbiegają się, przecinają wzajem, kaleczą, biegną dalej, i zastanawiał się, czy powinni już tutaj skręcić w lewo, czy też po prostu sunąć dalej przed siebie; bardzo długo się wahał, przemilczając trwożliwie że zabłądzili; spoglądał tylko na rozdroże i na ślady w błocie i na trzy pary ubłoconych chodaków koło własnych zachlapanych nóg, co były tu" najstarsze a nie więcej miały niż osiem lat.
Niechętny, by te nogi znowu w ruch wprawić, powziąć decyzję, którą jednak powziął w końcu gdyż był tu najstarszy i musiał ich bezpiecznie odstawić do domu, jak to obiecywał owego rana — godziny — dnie — tygodnie temu, „tak” mając na ustach i „tak" w oczach i cały będąc jednym potakiwaniem. Więc jednak rusza znowu, śmiało stawia krok i drugi i kiedy już idzie zdecydowanie prosto przed siebie bez pytań i wątpliwości, znienacka błoto schwyciło i stopa wysuwa się z buta: niby omen.
A więc to był omen. Zgiął jedną nogę, oparł się o ramię siedmiolatka, który stał przygarnięty ku niemu, i patrzał jak sześcioletni schyla się zaciskając kolanami torbę zwisającą z brzucha i wyszarpuje chodaki z błota. Wsunął stopę z powrotem w but, wiedząc już dobrze, iż to był znak, że już wszystko jedno, czy skręci teraz w prawo,
czy w lewo, czy — by tak rzec — nie skręci wcale, i że zobaczą światło dopiero jak się całkiem ściemni.
„Weź sobie coś z torby” — powiedział do najmłodszego, który zaczął płakać, po czym ruszył przodem w stronę wąskiego pasma trawy przy drodze — ku nieprawdopodobnemu przystankowa wśród bezkresnych pól i nie kończących się dróg, i powtórzył, bo dziecko nie przestawało płakać, a dó płaczu nie było żadnej przyczyny, gdyż jak dotąd nie przyznał się przecież, że zabłądzili: „Weź coś!” Ale ręce spoczywały nieruchomo na workach i widział, jacy są teraz zagubieni pod niebem, co było pełne błota — każdy ze splecionymi na brzuchu, na torbie palcami. Zerkał ku niebu obliczając, jak długo może jeszcze potrwać nim się zupełnie ściemni. Później, gdy będzie ciemno, wyruszą znowu, obierając drogę w lewo i zatrzymają się tam przy kępie drzew stojącej kawałek dalej, wśród błota; siedmioletni i sześcioletni stać będą boso przed nim, a on zawoła do nich z wysoka, z drzewa, że widzi światło całkiem blisko i że przez cały czas wiedział, że zobaczą światło skoro się tylko całkiem ściemni. I pobiegną prosto ku obejściu, półami na przełaj, jeżeli tak wypadnie. Na pewno będzie pies na dziedzińcu, na niego trzeba specjalnie zważać, może należałoby śpiewać, aby mu już z dala dać do zrozumienia, że dzień się jeszcze nie skończył, że jeszcze jacyś tam nadciągają, by śpiewać otwierając torby; i miał nadzieję, że pies już zdążył się przyzwyczaić do tego: do przychodzenia i odchodzenia dzieci zaledwie pięcioletnich i sześcio- i siedmio- i ośmioletnich, a także starszych, dziewczynek i chłopców, co przychodzą ze śpiewem, otwierają swoje worki, pospiesznie mówią dziękuję albo w ogóle nic nie mówią i szybko idą dalej. I miał nadzieję, że nie będzie tam żadnego psa, tak by nie musiał być stale dzielny tylko dlatego że jest najstarszy. Uważał zresztą, że to dziwne, iż pies (o tak, z pewnością mają tam psa!) jest niemal jedynym który pojął, że dzień się jeszcze nie skończył — bo- tylko szczekanie doleciało ode drzwi w gęstym cieniu i nagle podwórze pełne było> smug żółtego światła i pełne rąk opiekuńczych i współ
czujących i pełne klaskania podziwu i zaskoczenia, i raz jeszcze otworzyło się worki, chociaż właściwie nic się w nich więcej nie zmieści, a oto była już i taczka i zaprzężony pies, ów jedyny który rozumiał, że dzień się jeszcze nie skończył, a może i to zrozumiał, że to już są nieodwołalnie ostatni. Oni: ostatni, tak jak przedtem byli pierwsi, owego wczesnego ranka kiedy ze śpiewem wyszli za drzwi, a na dworze noc wisiała jeszcze nad ziemią i we wszystkich domach, we wszystkich obejściach chłopskich paliły się lampy — światło które kopciło i pachniało naftą, nawożeni stajennym, piekarnikiem i łóżkami i ciotka- kami — i między tą ciemnością poranku a ciemnością wieczora wielogodzinny marsz, kilometry śpiewu, kabel melodii napięty ukośnie nad wsią, poprzez błoto, nadciągający deszcz, szary dzień Noworoczny, i przez wieś dalej, mijając pola i dwory i psy — ku innym wsiom, ze śpiewem, napełniając worki po brzegi, kamienie młyńskie coraz cięższe: ciasta, owoce, czekolada, monety u szyj, a jednak niestrudzeni.
Poczuł nagle, jacy są zmordowani. Mała gorąca piąstka pięcioletniego w kieszeni jego płaszcza parzyła mu palce. Ostrożnie ściskał pięść, za plecami słyszał, jak sześcioletni czy siedmioletni długo chlapie się w błocie, odwraca się i znów dogania sześcioletniego czy siedmioletniego, który stał na prawo od niego — i osobno: nie garnął się, jak najmłodszy, co ciężko wspierał się o niego całym ciałem, zanadto zmęczony by płakać, aż zasnął wreszcie, wcisnąwszy rozpaloną głowę w jego zgięte ramię, ze śpiącą piąstką w kieszeni jego płaszcza, tak że się wcale lub prawie wcale nie śmiał poruszyć. Mimo to zauważył, że sześcioletni i siedmioletni podnoszą niekiedy wzrok ku niemu, spoglądają pytająco nie pytając — tak jak on pytając nie pytał o nic, gdy wznosił oczy ku niebu i patrzał na równinę, nasłuchując dolatujących zewsząd — a tym samym znikąd — głosów. Wśród nich głosy nasycone złośliwością i niepokojem i .trwogą w półmroku dokoła pieca, złączone z na poły opróżnionymi talerzami, a stamtąd rojące się dalej, oknem z rozsuniętymi firankami, i ku
stołowi z brudnymi talerzami i talerzami (jak zauważył) co stały jeszcze nie tknięte i w tym momencie tam, między oknem a stołem, pełno przenikliwych i przytłumionych i niemal szepczących głosów, co zacichały kolejno, milczały przez chwilę, wybuchały ponownie zgiełkiem, płynęły przez drzwi tu i tam, naprzód i w tył, rozbrzmiewały po całym dziedzińcu, aż jednemu głosowi było tego za wiele, wsiadł na rower i zniknął w stronie wsi. A jeszcze z tymi głosami zmieszane odgłosy nadciągające głęboka z ziemi i na płask z wiatrem, i zewsząd z szarej ciszy — kii niemu — z tego szarego zmierzchu między dniem a nocą, i było tak przez cały dzień, przez dzień który nie był ani dniem ani nocą, i może by tak już teraz pozostało, kto wie przez ile jeszcze godzin, szaro i wciąż niezupełnie ciemno, a oni by jednak znowu ruszyli dalej i szliby dalej, wahając się, czy mają skręcić w lewo, czy w prawo, czy iść prosto przed siebie, wiedząc dobrze, że zabłądzili. I czując na sobie spojrzenia sześcioletniego i siedmioletniego odkrył teraz, że i oni wiedzą, że zabłądził i że nie pozostaje im nic innego niż wcześniej czy później ruszyć znowu, gdy on da im znak — a zaś milczą dlatego że on tu jest najstarszy, tak jak i on milczy dlatego że jest najstarszy. Nasłuchiwał uważnie, czy wśród poszumów ziemi nie dosłyszy bicia zegara na wieży, i dziwnie było pomyśleć nagle, że zabłądzili nie tylko między niebem a błotem, ale również w dniu, który jest teraz bezbarwny i bez godzin a więc pozaczasowy. I po raz pierwszy opadła go trwoga i była inna niż tamte obawy przed psem na dziedzińcu czy przed ręką ojca: porównywalna jedynie z ciarkami przebiegającymi go za każdym razem w kościele, kiedy zaczną przemawiać organy lub kiedy klękał w ciemnym domku do spowiedzi, rozpamiętując wszystko czego nigdy nie popełnił, chociaż tam, w ciemnym domku ciągle mu się majaczyło że przecież jednak to popełnił. Raz po raz tak mu się zdawało i tak go przygnębiało, że wreszcie strapiony kłamał i spowiadał się z różności których nie popełnił nigdy i w końcu zapomniał że kłamie. Wtem znienacka spadł deszcz, pięciolatek ocknął się przestraszony,
uniósł głową z ramienia brata i spoglądając na niego nie płacząc dopraszał się tylko żeby wracać do domu, prosił znużony, nie zdający sobie sprawy, że zabłądzili.
Mocno trzymając w dłoni piąstkę pięcioletniego wkroczył ponownie w błoto. Za sobą usłyszał, jak sześcioletni i siedmioletni także ruszyli, na moment zwolnił kroku, a gdy się z nim zrównali powiedział „Śpiewajcie”. Wyrzekł to głośno i bez zastanowienia i poczuł ciepło tego słowa i doznał uczucia, że teraz i tutaj konieczne są słowa tylko gwoli ciepła jakie dają, a nie dla tego co znaczą, i rzekł raz jeszcze „Śpiewajcie”, zaintonował pieśń i śpiewał coraz głośniej i silniej, aż tamci zawtórowali, nawet pięcioletni, który wysunął rozpaczliwą piąstkę z jego dłoni i zaczął śpiewać, tak że wszystko było znowu dokładnie tak samo jak przed wielu godzinami, kiedy ciągnęli od domu do domu, od drzwi do drzwi, od obejścia do obejścia, choć teraz jak okiem sięgnąć nie widać było żadnych drzwi ani zabudowań. Po chwili zdał sobie sprawę, że są już
0 dobry kawał za rozstajem i nie mógł sobie już przypomnieć, czy skręcili w prawo, czy w lewo, czy poszli prosto. Tedy poprzestał na stwierdzeniu, że się poruszają
1 śpiewają — ze śpiewem brną po błocie skroś deszcz i szary dzień Noworoczny, splótłszy ręce na torbach na brzuchu.
Na to jedyne mgnienie, ten jedyny niepodzielny moment skurczył się świat, Nie-świat, Już-nie-świat — w szczupły czworokąt jego pola widzenia: wtedy mały płacz chłopca zagórował nad wielkim płaczem ulicy, miasta, dróg ku miastu i z miasta, i ku miastom dalekim, mały płacz nad dużym płaczem tramwajów mijających w turkocie, pojazdów wojskowych co jeden za drugim sunęły z trąbieniem, wózków dziecinnych, rowerów, taczek poprzedzanych przez zaprzężone psy, a po drugiej stronie tych psów rumor walącego się gdzieś tam muru i wielki płacz syren na który nikt już nie zwraca' uwagi, a one nawet kiedy milczą wytrwale wyją nadal, płaczą gardłem chłopca; a pod rozżarzonym słońcem zimny, bez»sobowy głos przez radio, miliony głosów (także chrypliwe, odważne, niestrudzone głosy bogoojczyźniane) płynących z milionów odbiorników i powietrze pełne lewa-prawa, lewa-prawa, lewa-prawa wewnątrz murów za jego plecami, jednak także w oddali, lecz przywleczone przez kurz wymarszu i przemarszu, lamenty od ołtarzy, jęki w łożach boleści, a w parkach i ogrodach wrzask spłoszonych ptaków. I nie brak żadnego dźwięku, nawet śpiewu (zbliża się nieustannie, na przełaj niebem i po ziemi, nadciąga w wozach pancernych, na motocyklach, za śmigłami) — cały ten oślepiająco jasny płacz o brzasku dnia, płacz buchający z gardeł; tak że na te kilka sekund mały płacz równy był wielkiemu płaczowi ulicy, miasta, dróg do miasta, ku miastom odległym. Następnie zniknęła taczka a na niej płaczący chłopiec
i natychmiast wrócił ból w prawym ramieniu przez które biegł rzemień i poza rzemieniem ku lewemu barkowi gdzie rzemienia nie było, ból w biodrach, łydkach, podeszwach które pieką. I bez ustanku rozkazy marszu za jego plecami, ruch wewnątrz murów za jego plecami — •dosłyszalny, ruch przed nim na ulicy — dosłyszalny, wzburzone miasto przeciąga koło niego — rozturkotane, rozchwiane, spieszące się, pędzące. Dosłyszalnie.
Teraz zdjąć karabin, odwrócić się, postawić karabin w kącie i jazda stąd, minąć bramę koszar, zanurzyć się w prąd, wsiąść do tramwaju, przejechać siedem przystanków, wysiąść przy placu Południowym, skręcić w Kalendarzową i przystanąć na moment przed Schramem, popatrzeć na krew na jego białym rzeźnickim fartuchu i powiedzieć: „Więc to już, Schram” (ale Schrama może już nie będzie), kupić pudełko papierosów, kupić piwa, kupić uśmiech, niedbale a prostodusznie kupować wszystko, cokolwiek zostało jeszcze do kupowania, małą dziewczynkę Halingów na progu u Halinga pogłaskać po głowie, iść dalej, nawet gdyby nie było już ani Halinga ani dziewczynki (i Halinga nie ma i Branda i Vanny i Pacco ani wszystkich, co mieli nazwiska przypominające jeszcze mgliście jakąś twarz, jedną wielką twarz dla wszystkich nazwisk, jakie sobie przypominał; nazwiska, dźwięki), kroki, nie odczuwać już więcej bólu od stania na warcie, poczuć inny ból, poczuć Annę, poruszać się z Anną. Wiedział, że za to kara śmierci. Nie powiedział mu tego nigdy żaden człowiek, nie mógł sobie przypomnieć, by mu to w ogóle kiedy powiedziano, lecz wiedział i nie troszczył się czy za to czeka go kara śmierci, gdy ruszy teraz i obróciwszy się pobiegnie od bramy koszar ku przystankowi tramwajowemu: żołnierz, co wyszedł z szeregu, żołnierz, co opuścił swój posterunek, zostawił karabin w wartowni — i już się nie wyróżniał, chyba że mundurem się różnił, ale to nie różnica na którą by się zważało odkąd zniesione zostały wszelkie różnice w niewstrzymanym ruchu gdy pustoszały domy i ulice były zalane i samo życie było zalane — także myślenie i chcenie i odczuwanie, tak że
ruch stał się myśleniem i poza tym ruchem żadnego już myślenia nie było, ani żadnego chcenia ani odczuwania: prócz niego już nic więcej. A zatem — niczym już się nie różnił od człowieka ciągnącego taczkę, od człowieka na rowerze, od człowieka obok roweru z kuferkiem na siodełku i tobołkiem w prześcieradle na bagażniku, a na kierownicy na lewo torba, na prawo klatka z ptakiem, a obok po stronie klatki kobieta popychająca, mówiąca do ptaka, do roweru, do mężczyzny po drugiej stronie roweru. Nie różnił się już od ludzi w tramwaju: od konduktora co też nosił mundur tak jak on i może miał go na sobie dzisiaj po raz ostatni i mógł lada chwila opuścić swój posterunek bez kary śmierci za to. Także w tym nie było różnicy i przypuszczał, że to jest już chyba na pewno ostatni tramwaj — najostatniejszy (plac Południowy, powiada pan? Tak, tak, remiza tuż przy placu, człowieku, może pan mówić o szczęściu, tam pan z pewnością jeszcze do- jedzie, nawet najostatniejszym. Bo ja też chcę stąd wiać!) i zadziwiło go, że już całe godziny temu nie był to ów najostatniejszy, który mozolnie torując sobie drogę przez skwar stawał na siedmiu przystankach i równie często stawał też z powodu syren, ilekroć wysyłały z dachów swój krzyk ostrzegawczy, choć nikt dlatego nie opuszczał tramwaju, i jeszcze stawał też często wskutek gęstniejącego ciągle potoku ciał i pojazdów zatłaczających ulice — wymarsz odcięty wymarszem, aż przez zatory wymarszu ulice zamieniały się w godziny, w miesiące, w lata, rozciągane wzdłuż przez godziny, miesiące, lata, przez sie- demkroć razy siedem powtarzane chcę wiać stąd, wiać stąd, wiać stąd: i wciąż jeszcze nie płakał, jeszcze nie płakał, tylko mocno ściskał kolana. Pozwolił spodniom opaść, żeby to autentycznie wyglądało jeżeliby przyszli i zaskoczyli go i zresztą możliwe że będzie to autentyczne teraz, zaraz, jeszcze tego nie wiedział. Natężał się z całych sił, przysłuchiwał się wrzaskom pode drzwiami, dzieciom z którymi nie czuł więzi, paniom i panom z którymi nie czuł więzi, szkole z którą nie czuł więzi, a więc zastanawiał się, z kim właściwie czuje więź? Z ojcem?
| matką? ze swoim małym bratem? tak, sądził że czuje przynależność do' tych wszystkich, co są przynależni do domu który zna, do pokoju który zna, do pieca który zna, do łóżka które zna, a oto był duży chłopiec którego znał i zarazem czuł wiąż z nim i nie czuł jej i kto wie, może nie przynależał nigdzie i do nikogo, może znał tylko to jedno uczucie bezprzynależności i drugie uczucie: zarazem przynależności i bezprzynależności, lecz nigdy prawdziwej i całkowitej przynależności, tak tedy nie było prawdziwej różnicy między jego ojcem a domem czy dużym chłopcem który mówił:
— Jesteś z miasta, na nic nie masz odwagi.
— A ty masz?
— Tak — rzekł duży chłopiec.
— A na co masz odwagę?
— Na wszystko — rzekł duży chłopiec.
— Nawet zbić kogoś?
— Zbić kogoś to w ogóle nic nie jest — rzekł duży chłopiec. — Ja czasem biję mego starego, jak się uchleje, a on ma z tego uciechę. Ja też mam z tego uciechę.
— A na co jeszcze masz odwagę?
— Jużem przecież mówił — rzekł duży chłopiec. — Na wszystko. A ty na nic, bo jesteś z miasta.
— A może nie chcę mieć odwagi?
— Widzisz — powiedział duży chłopiec. — Przecież oni muszą cię bić.
— Ty byś mnie zbił?
— No pewnie! — rzekł duży chłopiec.
«— Więc dlaczego mnie nie bijesz?
— Bo nie ma sensu — rzekł duży chłopiec.
— A kiedy ma sens?
— Dopiero jak się bije — rzekł chłopiec. — Nie przedtem i nie później.
— Czy dziś zbijesz kogoś?
— O — rzekł duży chłopiec. — Może dziś, a może jutro. Któregoś dnia uderzę bardzo mocno.
— Aż tamten umrze?
>— Tak — rzekł duży chłopiec — aż tamten umrze. Pewnego dnia zabiję kogoś, z całą pewnością.
— Uważasz, że to zabawne?
— Tego jeszcze teraz nie wiem — rzekł duży chłopiec — ale nie myślę, żebym to uważał za bardzo zabawne.
— Więc po co będziesz kogo zabijał?
— Bo tak musi być — rzekł duży chłopiec.
— Dlaczego tak musi być?
— Trzeba się na coś odważyć — rzekł dilży chłopiec.
— Czy to będzie pijak?
— To nie jest konieczne — rzekł duży chłopiec — ktoś uchlany też może mieć odwagę. To będzie ktoś taki jak ty, ktoś z miasta, co nie ma na nic odwagi. Tak, zabiję kogoś takiego. Masz — rzekł duży chłopiec — potrzymaj łiaczyk.
— To nie haczyk.
— Racja — rzekł duży chłopiec — to nie haczyk, to szpilka z której zrobiłem haczyk, więc to jest jednak haczyk a ty znowu nie masz racji.
— Więc zarazem mam rację i nie mam racji.
— Nie — rzekł duży chłopiec — nie masz racji. Im wię- .cej gadasz, tym mniej masz racji. Wy z miasta tylko gadacie. No, trzymajże porządnie ten haczyk, sznur musi się zaczepić, inaczej się nie uda.
— A na co ten haczyk że sznurkiem?
.— Zabawa — rzekł duży chłopiec. — Czy masz ziarnka kukurydzy w kieszeni?
— A ile chcesz?
— Jedno wystarczy — rzekł duży chłopiec. — Na ha- ,czyk można nasadzić zawsze tylko po jednym ziarnku. To wielka sztuka dobrze nasadzić ziarnko.
— Czy takim haczykiem można łowić ryby?
— Nie na kukurydzę — rzekł duży chłopiec. — Na robaka. Kukurydzą karmi się kury.
— Karmisz kury haczykiem na sznurku?
— Głupi jesteś — rzekł duży chłopiec — na haczyk łowi się kury. Widzisz tę grubą tam? Weźmiemy ją.
— To nie żadna zabawa: z góry wiesz, co złapiesz.
— Tak — rzekł duży chłopiec — ale kura jeszcze o tym nie wie.
— Dlaczego ciągle szarpiesz za sznurek?
— ...
Jura2000