Tim Powers - Wrota Anubisa.odt

(591 KB) Pobierz
Bez tytu³u-14



 

 

 

 

 

 

 

TIM POWERS

 

 

 

 

 

 

WROTA ANUBISA

 

 

Mojej żonie, Serenie

 

 


... podążają przez ciemne, stare zakątki świata,

Jak marynarze, niegdyś krzepcy, o orlim wzroku,

Którzy, gdy statek się rozbił, nie mogli uznać

Owej klęski i konieczności zejścia z pokładu,

Lecz postanowili podążać swym ukochanym wrakiem

W otchłań mroku; nie zatonęli jednak na dobre,

Lecz płyną bezustannie pod wygiętymi żaglami

Wbrew prądom głębin północnej godziny,

Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani,

W złudnej nadziei przedostania się na ląd;

I którzy, w swej zamierającej, powolnej wędrówce

Utracą niebawem wszelkie pragnienie światła

I powietrza, i towarzystwa żywych istot – stąd

Wyruszą na poszukiwanie tylko najgłębszych rozpadlin,

Tych najdalszych od słońca zapomnianego w mroku nocy...

William Ashbless: „Dwanaście godzin nocy”

 

Żaden człowiek nie może wejść dwukrotnie do tej samej rzeki,

gdyż za drugim razem nie jest to już ta sama rzeka

i nie jest to już ten sam człowiek.

Heraklit

 

 

 

Księga I

 

OBLICZE UKRYTE

POD ZWIERZĘCYM FUTREM

 

 

Prolog: 2 lutego 1802 roku

 

Choć dużo sczezło, sporo pozostało,

I choć nie mamy tylu sił co dawniej,

By niebo wzruszyć i ziemię – jesteśmy

Sobą...[1]

Alfred lord Tennyson

 

Na szczycie wzgórza, między dwoma drzewami, stał bardzo stary człowiek i spoglądał z tęsknotą, o jaką się już nie posądzał, na ostatnią grupę wycieczkowiczów; pakowali koszyki i dosiadając koni odjeżdżali na południe; w ich ruchach widoczny był pośpiech, gdyż od Londynu dzieliło ich dobre dziesięć kilometrów, a słońce płonęło już za konarami drzew porastającymi rzekę Brent oddaloną o trzy kilometry na zachód.

Kiedy odjechali, stary człowiek odwrócił się, by popatrzeć na powolny zachód słońca. Barka Milionów Lat, pomyślał; łódź umierającego boga Ra, żeglująca po zachodnim niebie ku źródłom mrocznej podziemnej rzeki, która płynie z zachodu na wschód, by po dwunastu godzinach nocy ukazać światu na nowo młodzieńcze, odrodzone słońce.

Albo też – pomyślał z goryczą – tak odległa od nas, że nawet wszechświat nie jest w stanie jej objąć, wielka nieruchoma kula płonącego gazu, dookoła której krąży ta maleńka planeta, jak grudka nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powiedział do siebie, ruszając powoli w dół wzgórza, lecz bądź gotów za niego umrzeć.

Musiał iść bardzo ostrożnie, gdyż japońskie drewniaki nie nadawały się do chodzenia po trawie i nierównym gruncie.

Między namiotami i wozami rozpalono już ogniska, a wieczorny chłodny wietrzyk przyniósł ze sobą falę intensywnych woni: odór dochodzący od strony spętanych mułów, dym palonego drewna i aromat pieczonego jeża, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi. Zdawało mu się też, że ze skrzyni, którą przywieziono tego popołudnia, dobywa się fetor nieświeżego oddechu – niemal szokujący w powiewach rześkiego wiatru nad łąkami Hampstead Heath; sprawiało to wrażenie, jakby ktoś dobrał perfidnie przyprawy, pragnąc wywołać odrazę. Gdy zbliżył się do namiotów, wybiegły mu na spotkanie dwa obozowe psy; gdy tylko go poznały, pierwszy odwrócił się i ruszył zdecydowanie w stronę najbliższego namiotu; drugi, z widoczną niechęcią eskortował Amenofisa Fikee do obozu.

Na widok powracającego psa z namiotu wyszedł śniady mężczyzna w pasiastym płaszczu i ruszył w stronę Fikeego. Podobnie jak zwierzęta, zatrzymał się w pewnej odległości od starego człowieka.

– Dobry wieczór, rya – powiedział. – Czy zechcesz spożyć wieczerzę? Na ogniu grzeje się hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto.

Jak zwykle – mruknął nieobecny myślami Fikee. – Nie, dziękuję. Ale wy jedzcie.

– Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbiała gotowane hoczewiczi, ale odkąd mullered, umarła, nie biorę tego do ust.

Fikee przytaknął, choć najwyraźniej nie słuchał.

– Bardzo dobrze, Ryszardzie. – Zamilkł, jakby mając nadzieję, że rozmówca coś powie, ten jednak się nie odzywał. – Kiedy słońce już zajdzie, każ kilku ludziom zanieść tę skrzynię do namiotu doktora Romany.

Cygan szarpnął lśniące wąsy i poruszył się niespokojnie.

Tę skrzynię, którą przyniósł dziś marynarz?

A niby jaką Ryszardzie? Tak, właśnie tę.

Naszym ludziom to się nie podoba, rya. Powiadają że jest w niej coś mullo dusta beszes, martwe od wielu lat.

Amenofis Fikee zmarszczył brwi i owinął się szczelniej płaszczem. Ostatnie promienie słońca pozostawił za sobą na szczycie wzgórza, i teraz, pośród cieni, jego kamienne oblicze miało w sobie niewiele więcej życia niż skała czy pień drzewa. Po chwili przemówił:

– No cóż, to, co w niej spoczywa, było na pewno świadkiem dusta beszes – wielu, wielu lat. – Obdarzył bojaźliwego Cygana uśmiechem. Wyglądało to tak, jakby od zbocza odpadł kawał ziemi i odsłonił starą, białą skałę. – Ale nie jest mullo... mam nadzieję. Nie całkiem mullo.

Nie uspokoiło to jednak Cygana, który już otwierał usta, by znów wyrazić z szacunkiem wątpliwość, ale Fikee odwrócił się i ruszył przez łąkę ku brzegowi rzeki. Poły jego płaszcza powiewały na wietrze jak skrzydła wielkiego owada.

Cygan westchnął i powlókł siew stronę jednego z namiotów, ćwicząc po drodze utykanie. Miał nadzieję, że uwolni go to od obowiązku dźwigania tej strasznej skrzyni.

Fikee szedł ostrożnie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stronę namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnień lekkiej bryzy wieczór był dziwnie cichy. Cyganie jakby domyślali się, że ta noc niesie ze sobą coś doniosłego, i krążyli w ciszy, niespokojni jak ich psy. Nawet jaszczurki przestały skakać i nurkować z pluskiem wśród nadbrzeżnych trzcin.

Namiot stał na polance, przytrzymany niezliczoną liczbą lin, jak wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygięte postronki, wraz z tuzinem pali, podtrzymywały falującą niezmierzoną płachtę namiotu doktora. Fikee pomyślał, że wygląda jak ogromna zakonnica w zimowym habicie, przykucnięta nad brzegiem rzeki.

Przechodząc schylony pod linami, zbliżył się do wejścia, odsunął na bok połę namiotu, po czym wszedł do głównego pomieszczenia. Zamrugał oślepiony światłem, które płynęło z licznych lamp na wyściełane dywanami wnętrze namiotu.

Kiedy doktor Romany wstał zza stołu, Fikee poczuł, jak ogarnia go uczucie beznadziejnej zazdrości. Dlaczego, pytał nienawistnie, to nie Romanelli wyciągnął w Kairze, ubiegłego września, krótszą słomkę? Fikee zdjął swój bury płaszcz i kapelusz, po czym cisnął je w kąt. W świetle lampy jego łysa czaszka lśniła jak nierówno wypolerowana kość słoniowa.

Romany podszedł do niego, huśtając się groteskowo w swoich wysokich butach na sprężynowanych podeszwach, i chwycił przybyłego za rękę.

– To wielka rzecz, którą my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej nocy – powiedział zmienionym głosem. – Żałuję tylko, że nie będę tu z tobą osobiście.

Fikee wzruszył niecierpliwie ramionami.

Obaj jesteśmy sługami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim Turcja. Pojmuję, dlaczego możesz być tu obecny tylko jako – skinął nieznacznie dłonią – replika.

Nie trzeba nawet wspominać – zaczął Romany niskim głosem, jakby chciał wydobyć echo z wyłożonych dywanami ścian namiotu – że gdybyś przypadkiem umarł dzisiejszej nocy możesz być pewien, iż zostaniesz zabalsamowany i pochowany z należną ceremonią i modłami.

Jeśli zawiodę – odparł Fikee – nie będzie się do kogo modlić.

Nie powiedziałem: zawiedziesz. Może się zdarzyć, że uda ci się otworzyć wrota, ale umrzesz dokonując tego – zauważył obojętnie Romany. – Życzyłbyś sobie wówczas, by postąpiono wedle obyczaju.

Doskonale – odrzekł Fikee, przytakując z wysiłkiem. – Zgoda – dorzucił po chwili.

Od strony wejścia dobiegło szuranie stóp i po chwili rozległ się pełen troski głos.

Rya? Gdzie postawić skrzynię? Trzeba się pospieszyć, wydaje mi się, że z rzeki wychodzą duchy, by zobaczyć, co się w niej kryje!

Nie jest to całkiem wykluczone – mruknął doktor Romany, podczas gdy Fikee nakazywał Cyganom, by wnieśli skrzynię do środka i postawili na podłodze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak szybko, jak pozwalały na to dobre obyczaje.

Przez jakiś czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali się milczą–co w skrzynię. Wreszcie Fikee drgnął i przemówił:

– Pouczyłem Cyganów, by w czasie mojej... nieobecności uważali cię za swego przywódcę.

Romany przytaknął, po czym pochylił się nad skrzynią i zaczął odrywać deski wieka. Odsunął na bok kilka garści zmiętych papierów i ostrożnie wyciągnął małe, drewniane pudełko obwiązane sznurkiem. Postawił je na stole. Znowu odwrócił siew stronę skrzyni, oderwał pozostałe deski wieka i stękając z wysiłku podniósł owiniętą papierem paczkę, którą położył na podłodze. Miała kształt prawie kwadratowy; każdy z boków liczył około metra, grubość zaś wynosiła jakieś piętnaście centymetrów.

Podniósł wzrok i powiedział:

Księga. Niepotrzebnie, gdyż Amenofis Fikee wiedział, co to jest.

Gdyby tylko mógł tego dokonać tam, w Kairze – wyszeptał.

– Serce brytyjskiego imperium – przypomniał mu Romany. – A może wyobrażasz sobie, że mógłby podróżować?

Fikee potrząsnął głową i klękając przy stole wyciągnął spod niego globus ze szkła, którego część można było zdjąć, następnie zaczął rozwiązywać węzełki na małym, drewnianym pudełku. Romany odwinął tymczasem paczkę z papieru, odsłaniając czarne, drewniane pudełko wyłożone kawałkami kości słoniowej, które tworzyły setki egipskich hieroglifów Starego Państwa. Zamknięcie pudełka było skórzane, ale tak sparciałe, że pod wpływem dotyku rozpadło się w pył. W środku znajdowało się kolejne poczerniałe srebrne pudełko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdjął z niego wieczko, we wnętrzu ukazało się jeszcze jedno, tym razem złote, którego wspaniale wygładzona powierzchnia zapłonęła w świetle lampy.

Fikee otworzył swoje drewniane pudełko i wyciągnął z niego zakorkowaną fiolkę, która była zawinięta w kawałek wełny. W fiolce znajdowało się około trzydziestu mililitrów czarnego, gęstego płynu, który zdawał się zawierać jakiś osad.

Doktor Romany odetchnął głęboko, po czym zdjął wieko złotego pudełka.

Początkowo sądził, że zgasły jednocześnie wszystkie lampy, lecz kiedy podniósł wzrok, stwierdził, że ich płomienie są równie wysokie jak poprzednio. Światło jednak w znacznym stopniu przygasło; było tak, jakby widział pomieszczenie przez tafle matowego szkła. Otulił szyję kołnierzem płaszcza; powietrze nagle się ochłodziło.

Po raz pierwszy tej nocy odczuwał strach. Zmusił się, by opuścić wzrok i spojrzeć na spoczywającą w pudełku księgę, która wchłonęła światło i ciepło. Na starożytnym papirusie płonęły hieroglify; nie światłem, lecz intensywną czernią która zdawała się wchłaniać jego duszę. Znaczenie hieroglifów było dla niego zrozumiałe i ich sens drążył jego umysł; być może działoby się tak samo z kimś, kto nawet nie potrafiłby odczytać tego przekazu, ponieważ powstał on u zarania świata za sprawą boga Tota, ojca samego języka. Oderwał bojaźliwy wzrok od papirusu, gdyż czuł, że słowa zapadają głęboko w jego duszę, pozostawiając na niej swój ślad.

Krew – powiedział chrapliwie, gdyż nawet powietrze z trudem przenosiło dźwięki. – Krew naszego pana – powtórzył, zwracając się do niewyraźnej postaci Amenofisa Fikee. – Włóż to do kuli.

Widział, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w ścianie globusa, wyjmuje korek z flakonika i wlewa do środka czarny płyn, który zabarwił górną część szklanej kuli. Księżyc musiał już wzejść, uświadomił sobie Romany. Kropla spadła na dłoń Fikeego i chyba go oparzyła, gdyż syknął przez zaciśnięte zęby.

– Działaj... sam – rzekł chrapliwie doktor Romany i poruszając się niczym ślepiec wyszedł z namiotu na łąkę, gdzie wieczorne powietrze wydawało się teraz ciepłe. Podążył niepewnym krokiem, kołysząc się na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzdłuż brzegu rzeki, i wreszcie zdyszany kucnął na łagodnym wzniesieniu, po czym spojrzał na widoczny z odległości pięćdziesięciu metrów namiot.

Gdy jego oddech i puls uspokoiły się, pomyślał o Księdze Tota, którą widział przelotnie, i zadrżał. Jeśli ktokolwiek potrzebował dowodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnaście wieków, to owa prehistoryczna Księga była ich źródłem; choć Romany nigdy przedtem jej nie oglądał, doskonale wiedział, że kiedy książę Setnau Kha–em–Uast zstąpił w Memfis przed tysiącami lat do grobowca Ptah–nefer–ka, by ją odzyskać, zastał komorę grobową oświetloną rzęsistym blaskiem płynącym z Księgi.

A ten akt magii, pomyślał niezadowolony, to niezwykłe przedsięwzięcie, mające się dokonać tej nocy, byłoby skrajnie niebezpieczne nawet wówczas, jeszcze zanim magia stała się znacznie trudniejsza i bardziej wymagająca wobec osoby czarnoksiężnika, i pomimo najsurowszej kontroli, nieprzewidywalna i zaskakująca w skutkach. Nawet w tamtych dniach tylko najodważniejsi i najsprawniejsi kapłani ośmieliliby się wykorzystać hekau, moc słów, które tej nocy miał wypowiedzieć Fikee: słowa te były inwokacją i zarazem prośbą o przejęcie władzy, skierowaną do Anubisa, boga o głowie szakala; w czasach świetności Egiptu sprawował on pieczę nad podziemnym światem zmarłych i wrotami oddzielającymi go od świata żywych.

Doktor Romany oderwał wzrok od namiotu i przeniósł spojrzenie na przeciwległy brzeg rzeki, na wrzosowiska ciągnące się aż do następnego wzniesienia zwieńczonego drzewami, których rachityczne gałęzie kołysały się na wietrze. Północny krajobraz, omiatany wiatrem, przypominał mu dżin: ostry, czysty i przepojony wonią jałowca.

Nie chcąc zagłębiać się w te rozważania, pomyślał o podróży do Kairu, dokąd przed czterema miesiącami udali się wraz z Fikeem, wezwani przez ich Mistrza, by zaradzić pewnemu kryzysowi.

Nie mogąc z powodu straszliwego zamieszania opuszczać swego domu, Mistrz przez dłuższy czas korzystał z tajnej armii agentów i ogromnej fortuny, by oczyścić Egipt z muzułmań...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin