Tamaryszek w podrozy, Krystyna Nepomucka.doc

(726 KB) Pobierz
KRYSTYNA NEPOMUCKA

KRYSTYNA NEPOMUCKA

 

 

 

TAMARYSZEK W PODRÓŻY

 

 

 

- Niedźwiedź! - wrzasnęłam, gdy tuż przede mną wyłonił się z mrocznego lasu kosmaty zwierz.

Nie mogłam ruszyć się z miejsca. Nogi wrosły mi w ziemię, ale i tak nie było gdzie uciekać. Wąska, górska ścieżka, a po obu stronach urwisko. W dole rwący, kamienisty potok. Olbrzymi niedźwiedź stanął na tylnych łapach, rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał mnie za chwilę nimi objąć. Otworzył pysk, rycząc chrapliwie.

- Maciek, ratuj! - wydobyłam z siebie z trudem szept, którego nie mógł usłyszeć, chociaż go powtórzyłam. Gardło było ściśnięte i głos w nim zamierał. Maciek był zaledwie kilka kroków za mną, trzymając za ręce bliźniaki. W tym samym momencie dzieci wyrwały mu się, uskoczyły w bok i runęły z krzykiem w dół, koziołkując po leśnym zboczu, zawadzając o pnie drzew, gubiąc buty.

- Mamo, mamo! - krzyczały przeraźliwie i tylko coraz cichsze echo powtarzało zanikające słowa.

Mimo rozpaczliwych wysiłków nie mogłam ruszyć się z miejsca. Niedźwiedź wciąż groźnie ryczał i kręcił łbem, ukazując kły. Z największym trudem odwróciłam głowę.

Maciek bezradnie stał nad urwiskiem, żując gumę, rozglądał się po niebie. Zauważyłam ze zgrozą, że ma ogoloną głowę, a przez jej środek biegnie wąska, stercząca szczotka farbowanych na różowo włosów. W uchu połyskiwał w słońcu srebrny kolczyk.

- Ratuj bliźniaki! - wydusiłam z siebie piskliwy krzyk i padłam na ścieżkę tuż przy jego skinowych, czarnych butach. Wydały mi się wielkie jak kajaki. Doczołgałam się do nich i usiłowałam szarpnąć zębami sznurowadło, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Lśniło złociście w słońcu, a ja trzymałam je teraz kurczowo zaciśnięte w ustach, bo Maciek nieoczekiwanie odbił się tymi buciorami od ścieżki, jak od trampoliny, i skoczył w przepaść, ciągnąc mnie za sobą na tym wydłużającym się sznurowadle. Chciałam krzyknąć, powiedzieć coś do niego, ale bałam się, że wymknie się ono z moich zaciśniętych zębów i spadnę w dół, rozbijając się o sterczące nad potokiem głazy. Szybowaliśmy więc razem, koliście w chłodnym górskim powietrzu niczym ptaki, to wzbijając się ku niebu, to opadając niżej, tuż nad wierzchołki zielonych smreków, rozjaśnionych słońcem. Pęd powietrza rozwiewał mi włosy, hamował oddech. Maciek wreszcie zanurkował głową w dół, ciągnąc mnie za sobą. Nierozważnie rozchyliłam usta. Sznurowadło wysunęło się z moich zębów, wlokąc się dalej za nim, a ja wrzasnęłam dziko i obudziłam się z głośno walącym sercem.

Nade mną pochylała się babunia. Dotknęła mego czoła, odgarniając wilgotne od potu włosy. Patrzyła na mnie z troską.

- Oj, babuniu... - jęknęłam z ulgą - miałam taki straszny sen... Niedźwiedź chciał mnie rozszarpać, bliźniaki się potopiły, a Maciek zamienił się w jakąś szkaradę z włosami na głowie.

- Nu, a gdzieżby one miały być, jak nie na głowie? - uśmiechnęła się babunia - zmora ci z pewnością na piersi siadła i dusić zaczęła. Ot co! One, te zmory i strzygi, za nami widać z kresów się przywlokły... - westchnęła - mnie też przed tygodniem jakaś dusiła, chociaż doktor nie chciał wierzyć. Tłumaczył, że to serce i że nie powinnam spać na lewym boku. Ale co on, biednieńki, może wiedzieć o zmorach, jeśli urodził się dawno po wojnie, a do tego w Warszawie?

Trzymałam babunię za rękę. Seledynowy świt przeświecał przez firankę okna. W całym domu panowała cisza.

- Pośpij jeszcze, Tamaryszku... - szepnęła łagodnie babunia, siadając na brzegu mego tapczanu.

- Boję się. Ten niedźwiedź może mi się znów przyśnić... - skarżyłam się drżącym głosem.

- Tak ja dam ci ciepłego mleczka z miodem, to strach minie i spokojny sen nadejdzie...

- Tylko nie mleka, babuniu - przestraszyłam się - zawsze są w nim kożuchy. To już lepiej zasnę, ale niech babunia posiedzi przy mnie, coś opowie... - prosiłam przymilnie.

Babunia wydała mi się nagle dobrym duchem w tej swojej białej, flanelowej koszuli, z ptasim gniazdem na głowie, spod którego wysuwał się cienki, siwy warkoczyk.

- Nu, tak ja ci opowiem o naszej dworskiej Marcyśce, którą zmora prawie każdej nocy dusiła, a najczęściej podczas pełni księżyca, do której nasz Filut wył. I księdza my do Marcyśki wzywali, kąty pokoju święconą wodą kropili. Dziewczyna do kościoła i spowiedzi każdego tygodnia sześć kilometrów na piechotę chodziła, dla umartwienia bez bucików, i nic. Zmora ją nadal nocami dręczyła, strzyga nawiedzała...

- Straszne... - szepnęłam i ciarki przeszły mi po plecach.

- Nasza kucharka, Anastazja, doradziła, żeby sprowadzić do Marcyśki hubkę, co ziołami leczyła, uroki odczyniała, zamawiała klątwy, gdy krowa mleka nie dawała...

- No i co?...- szepnęłam, wtulając głowę w poduszkę.

- Nic nie pomogło... Dopiero gdy Marcyśka dzieciątko powiła, to skończyły się zmory i strzygi - dodała z westchnieniem babunia, a mnie się oczy zaczęły kleić, zanikały powoli lęki, ogarniał spokój płynący ze śpiewnej melodii babcinego głosu. Szeptała coś jeszcze o hucznym weselisku Marcyśki we dworze, 43 panu młodym, synu kowala, ale jej słowa z trudem docierały do moich uszu i jakby przez watę. Zamajaczył gdzieś tam jeszcze obraz Maćka z farbowanymi na różowo włosami i chyba zasnęłam z dłonią w babcinej dłoni...

 

* * *

 

Żabelia zjawił się w pokoju z tortem wielkości młyńskiego koła. Nigdy wprawdzie takiego nie widziałam, ale podobno jest wielgachne.

- Kotuś, majątek stracisz, z torbami pójdziemy! - babunia chwyciła się za głowę, przypominającą wronie gniazdo.

Stałam przy otwartym oknie, przebierając niecierpliwie nogami w buciorach na grubaśnej podeszwie. Wybłagałam je od Żabelii, czyli taty, na urodzinowy prezent. Najpierw się żachnął, że nie potrzebne mi są buty ortopedyczne, gdyż nogi mam zdrowe. Wytłumaczyłam więc, że to teraz taka moda i wstyd się pokazać w szkole w normalnych bucikach. Pokręcił kółko na czole, przeżegnał się lewą ręką i ustąpił.

- Dziś same tylko nieszczęścia! - dorzuciła babunia dyszkantem - nie dość, że piątek, że Tamaryszek ma imieniny, to ty jeszcze wydajesz lekkomyślnie pieniądze, a na dodatek nadszedł list z wiadomością od...

Kręciłam się dalej niespokojnie przy oknie. Lada chwila mógł się zjawić Maciek i moje szkolne koleżanki, a babunia wciąż jeszcze wydziwiała.

Tort był imponujący. Chciałam nawet sięgnąć po cząstkę kandyzowanej gruszki, ułożonej w pięknościowy kwiat z wisienką pośrodku, ale bałam się, że babunia strzeli mnie przez łapę i znów zacznie wydziwiać, że źle mnie mama wychowała, że łakomstwo jest grzechem i że prawdziwa dama nie może ulegać żadnej pokusie, a przy stole jeść jak ptaszek.

Żabelia - Uszatek stał dalej bez ruchu, popatrując niepewnie to na babunię, to na tort. Wyglądał na całkiem skołowanego.

- Co też mama opowiada za herezje! Jakie znów nieszczęście, jaki list? - wyraźnie się zdenerwował - moja córka, a wnuczka mamy, ma imieniny, a ja mam jej tortu żałować? Jestem pewny, że jak się do niego dorwie zaproszone bractwo, nie pozostanie po nim ani okruszynka. Zapomniała już mama, jaką pojemność mają żołądki nastolatków?

- Kotuś, tu nie chodzi o wielkość tortu, a o ilość wydanych pieniędzy. Z nieba ci nie spadają... - zaskamlała - tort mogłam sama upiec z marchwi i z fasolki, jak za czasów okupacji niemieckiej... I zdrowszy, i tańszy... - popatrzyła łzawo na Żabelię.

- Przecież uskarża się mama, że za dużo ma pracy, że lada chwila padnie na serce z wyczerpania. Kupiłem więc tort, żeby wszyscy byli zadowoleni... - tłumaczył ugodowo, szczerząc zęby do babuni.

- Nu, kotuś, jak już od samego rana nieszczęścia, tak i ja się trochę zdenerwowałam - wzruszyła się babunia i natychmiast wpadła w swój kresowy akcent.

- O jakich znów nieszczęściach mama mówi? - zaniepokoił się nagle tato, obrzucając babcię i mnie spłoszonym wzrokiem.

- Mnie o ten nieszczęsny list chodzi... - jęknęła, popatrując niechętnym okiem na tort.

- O jaki znów list, u Boga Ojca? Zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatni.

- List od mamy! - wtrąciłam szybko, chcąc zakończyć sprawę, bo na zielonych światłach przechodził na drugą stronę ulicy Maciek i rozglądał się po oknach naszej kamienicy, jakby wiedział, że go wypatruję.

- Tutaj! - krzyknęłam, wychylając się przez parapet, ale chyba mnie nie usłyszał. Natomiast babunia podskoczyła, jak rażona prądem, chwytając się za serce.

- Skaranie boskie z tą dziewczyną! Zawsze ci powtarzałam, żebyś miał syna nie córkę... - pretensja zabrzmiała w głosie.

- Czy to moja wina? - obruszył się Żabelia.

- Żonę sobie nieodpowiednią dobrałeś, ot co! A teraz chce nam Tamaryszka odebrać. Ja tego nie przeżyję... - nieomal załkała.

- Co też mama opowiada?! Gdzie ten list? - zaniepokoił się poważnie tato, a mnie serce rosło do gigantycznych rozmiarów. Wyglądało na to, że oboje mnie jednak kochają.

- Jeśli go nie spaliłam, to może leżeć w kuchni na lodówce, tuż przy moich okularach.

Niecierpliwie nasłuchiwałam, kiedy wreszcie odezwie się dzwonek przy drzwiach. Nic się jednak na schodach nie działo. Widocznie Maciek spotkał którąś z moich koleżanek i tak długo rozmawiają pomyślałam - oby tylko nie Mirellę. Ona żadnej lojalności nie uznaje. Każdego chce przeciągnąć na swoją stronę, a później chwali się, że chłopaki za nią szaleją i nie może się od nich opędzić.

- Mama znów wszystko pokręciła! - oznajmił ze śmiechem Żabelia, wracając do pokoju - nikt nie chce zabrać nam Tamaryszka. Matka po prostu zaprasza ją do Ameryki na wakacje.

- Już dawno mi to mamusia obiecała - wtrąciłam uszczęśliwiona nie mogę się doczekać, żeby się z nią zobaczyć... - jednocześnie łakomie popatrzyłam na tort.

Żabelia akurat podszedł do okna, rozejrzał się po niebie błękitnym jak moje oczy.

- Pogoda dziś bardziej taka lemurzasta - uśmiechnął się z zadowoleniem, zapominając już o liście i tych hiobowych wieściach głoszonych przez babunię. Może przypomniał sobie nasze wspólne, piękne wakacje z Penelopą?

Zerknęłam w róg pokoju, gdzie stała na stoliku klateczka z naszą rudą chomiczycą. Nic się w niej nie poruszyło. Widocznie Penelopa, zwana przez babunię "myszakiem", spała w swoim domeczku z brzozowej kory, który zrobił dla niej na biwaku Maciek.

- Co ty kotuś, opowiadasz? - zatrwożyła się babunia - niebo czyste i niebieściutkie jak rybie oko, słoneczko grzeje, a ty coś o chmurach...

- Lemurzaste, to znaczy pogodne! - wtrąciłam szybko, żeby uświadomić babunię i wyręczyć tatę w tych zawiłościach, do których tłumaczenia nie miał nigdy cierpliwości - tata lubi lemury i wszystko, co piękne, tak właśnie nazywa.

- A co to są te lemury? - wystraszonym wzrokiem babunia wpatrywała się we mnie, jak w widmo.

- Małpy! - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Żabelia, unosząc brwi, chrząknął ostrzegawczo. Pewnie obawiał się, że powiem coś o jego ukochanej pani Lemur, która wyszła cało i zdrowo z wypadku samochodowego, spowodowanego przez nietrzeźwego męża.

- Nu, jak można śliczną pogodę porównywać z małpią mordą? - patrzyła na mnie z niesmakiem - co się teraz na tym świecie wyrabia? Zgroza i zgorszenie! - dodała, rozglądając się bezradnie po pokoju. Świat stanął do góry nogami, ot, co! Pogodę nazywa się po małpiemu, chłopaka przyjmuje się w przyzwoitym domu, zamiast go z niego pędzić, żeby się dziewczynie coś złego nie przytrafiło, a tu, jak słyszę, za chwilę przyjdzie kawaler, i to nie z kwiatami, jak bywało, a dobry ton nakazywał. Jedynie z apetytem, i to z takim, jak po strajkowej głodówce... Nikt nie liczy się z drożyzną i z... - spojrzała spłoszonym wzrokiem w stronę Żabelii i nie dokończyła, machnąwszy jedynie dłonią. Tata stał dalej przy oknie, z oczami wzniesionymi ku niebu i chrząkał ostrzegawczo.

- Jak się ta małpa od pogody nazywa? - zwróciła się w moją stronę babunia. Nie liczyła, że tata jej odpowie. Na wspomnienie o drożyźnie i takich różnych, Żabelia zgrzytał jedynie zębami, niczym strzyga z babcinych opowieści, a nie najprawdziwszy ojciec. Oboje wiedzieliśmy, że w takiej chwili zaczną się babcine wspominki od słów: "u nas na kresach". Te jakieś kresy, w pojęciu babuni, to było coś, jak z książki Wyspa szczęśliwości. Dostałam taką na moje piąte urodziny, ale jej nie lubiłam. Same ilustracje i głupoty w niej były.

Na trawnikach spacerowały pieczone gęsi z widelcami wbitymi w oskubane i tłuste boki. Bardzo było mi ich żal. Musiało je to przecież boleć, a ja kochałam wszystkie stworzenia. Na paterach pod drzewami rosły torty niczym grzyby, a zamiast deszczu sypały się z nieba cukierki. Gdy zwierzyłam się babuni z moich odczuć, to nazwała mnie przemądrzałym, niewdzięcznym dzieckiem, z którego nic dobrego z pewnością nie wyrośnie. Tę książeczkę babunia przechowywała niczym najcenniejszy skarb, bo pochodziła z czasów jej dzieciństwa. Ze wszystkich wojennych klęsk, jak powiedziała, to właśnie ta Wyspa szczęśliwości ocalała i jakiś szkaplerz po pradziadku. Wszystko inne przepadło na tych właśnie ukochanych babcinych kresach, i to razem z pięknościowym dworkiem, starymi lipami i z psem Filutem w budzie z zielonym daszkiem. Według babci, to na tych kresach nawet orzechy były wielkości mandarynek, a nie - takie byle co, jak się teraz kupuje na targu. Jajka te, były dwa razy większe, a najczęściej z dwoma żółtkami w środku, nie mówiąc już o dorodnym drobiu. Kurczaki wielkością przypominały podobno indyki...

Zapytałam kiedyś Żabelię, czy rzeczywiście tak było na tych Kresach Wschodnich, o których się teraz wciąż mówi. Dawniej podobno nie wolno było nawet o nich wspominać, a jeśli już się mówiło, to należało narzekać na tamtejszą nędzę, od której wybawił nas Związek Radziecki. A wszystko to spowodował kiedyś jakiś Lenin, co nosił krawaty w kropki i był łysy, i po śmierci został zabalsamowany i do jego mauzoleum stały kolejki smutnych ludzi, takie jak u nas po mięso w stanie wojennym, którego nie pamiętam. Ów Lenin mieszkał kiedyś w Poroninie. My tam z tatą jeździliśmy do rodziny mojej mamy, gdy byłam jeszcze mała, ale zapamiętałam z tamtych czasów rower, który stał między nogami tego pana Lenina na pomniku. Wyciągniętą w kierunku gór ręką pokazywał, że tam należy iść na wycieczkę. Tato mi tłumaczył, że górale mu ten rower podarowali, aby jak najszybciej opuścił Poronni, jednak nie wolno mi było u tym nikomu mówić, bo mogłoby się to dla taty źle skończyć. Teraz już nie jest u nas ten pan Lenin modny i można na jego temat mówić, co się komu podoba, ale to już przestało podobno ludzi bawić. Teraz są inne lematy, których lepiej głośno nie poruszać, żeby nie mieć na przykład sprawy sądowej za obrazę, - ale o jakie chodzi, to nie wiem, bo tak naprawdę, to teraz myślę tylko o Maćku i o letnich wakacjach z mamą.

W chwili gdy Żabelia - Uszatek tłumaczył babuni, że lemury i chmury to są dwie różne rzeczy i nie powinno jej się to mylić, odezwał się wreszcie upragniony dzwonek. Rzuciłam się więc do drzwi, żeby je Maćkowi otworzyć. Zdążyłam jednak za sobą usłyszeć, głos babuni ostrzegającej tatę, że będą jeszcze ze mną kłopoty i powinien się liczyć z tym, że wkrótce może być jakiś "przychówek". Może myślała o kociaku, o którym od dawna marzyłam, a ona nie chciała nawet o nim słyszeć?

Maciek stał w otoczeniu trzech moich koleżanek. Znały go z opowiadań. Widocznie spotkali się na schodach, tak jak przewidywałam, a Mirella, jako ta najodważniejsza i przebojowa, z pewnością pierwsza do niego zagadała. Minę miał lekko wystraszoną, bo ona wciąż jeszcze chichotała. Gośka i Jolka dawały mi porozumiewawcze znaki oczami. Pewnie chodziło o to, co Mirella miała na głowie. Piszczały z uciechy, trącając się łokciami. Oniemiałam. Włosy Mirelli, zaczesane do góry, usztywnione lakierem, wyglądały, jakby stanęły ze strachu dęba. Fryzura ta przypominała gigantycznych rozmiarów ukwiał, o którym uczyłyśmy się na lekcji biologii. Był przyozdobiony wetkniętym kwiatem białej plastikowej margerytki. Było to jednak przebojowe i bombowe uczesanie.

- Super! - jęknęłam z zachwytu nad jej pomysłowością i odwagą.

- Lubię oryginalne uczesania - objaśniła z wyższością, wręczając mi torebkę moich ulubionych "mordoklejek".

Zadowolenie z prezentu oznajmiłam przeciągłym gwizdem i od razu zaczęło się hałaśliwe składanie życzeń. Wybuchałyśmy wciąż na nowo śmiechem, bo niektóre były zabawne, jak chociażby życzenia Mirelli, abym dochowała się licznego potomstwa od chomiczycy, a "mordoklejki" mają mi przypominać, że gdy wyjdę za mąż, to powinnam takie właśnie kupować, żeby niezbyt dużo mówić. Jej rodzice właśnie dlatego się rozwiedli, że się wciąż ze sobą kłócili. Na szczęście zeszli się po paru tygodniach. Ojcu podobno brakowało tych matczynych gderań, a mamie pogwizdywania taty, gdy nie miał ochoty jej słuchać. Teraz oboje wygwizdują różne melodie, prześcigając się w tym i wszystko kończy się śmiechem.

Życzenia i prezenty były bombowe. Dziewczyny piszczały nad nimi, jakby to one, a nie ja zostały obdarowane. Jolka to nawet podskakiwała, jakby ćwiczyła skakankę, gdy oznajmiłam, że trafiła w dziesiątkę, dając mi w prezencie piękny album o zwierzętach świata. Gośka kręciła się w kółko niby bąk, tupała nogami, wydając z siebie przeciągłe indiańskie ju - huuu, gdy nieomal płakałam ze szczęścia nad prezentem opakowanym w dziesięć różnej wielkości pudełek. Był to pamiętnik w kremowych okładkach, z wytłoczonym na wierzchu wianuszkiem z róż i niezapominajek, a do tego zapinany na pozłacaną klamerkę. Zawsze o takim marzyłam. Kilka razy wspomniałam o tym przy babuni, sądząc, że może mi podobny podaruje, ale każdego roku otrzymywałam wyłącznie domowe pantofle, praktyczne, w szaroburym kolorze, i ciepłe, żebym w zimie nie przeziębiła pęcherza. Upierała się, że ,,od podłogi ciągnie", i tego my z tatą nigdy nie stwierdziliśmy. Zmieniały się tylko numery tych bamboszy. Stopy mi wciąż jeszcze rosły. Ostatnio, babunia orzekła, że mam już prawie takie, jak "podolski złodziej", chociaż nie umiała wytłumaczyć, o jakie Podole chodzi i dlaczego złodzieje stamtąd mają inne stopy od naszych, warszawskich. Życie jednak pełne było tajemnic i zagadek.

Rwetes w przedpokoju trwałby z pewnością dłużej i Maciek wreszcie mógłby się do mnie dopchać z życzeniami, gdyby nie wtargnęła babunia. Na ułamek sekundy zapanowała pełna trwogi cisza.

- A ja myślała, że to rozbrykane stado koni rży tak i tupie... wdarł się w nią głos babuni - przypomniała się mnie stadnina pana Dziwiłły u nas, na kresach. Tylko, że jego konie byli karne, nie hałasowali, gdy brali udział w uroczystościach i defiladach w Pikiliszkach... wypowiedziała to wszystko z powagą i zamknęła za sobą cicho drzwi, a my jeszcze przez długą chwilę staliśmy w grobowej ciszy, żeby wreszcie zacząć się dławić wstrzymywanym długo śmiechem, zupełnie, jakby nas diabeł opętał. Dopiero po chwili udało się Maćkowi zapanować nad ogólną wesołością. Dopchał się do mnie ostatni, żeby wreszcie złożyć życzenia i wcale nie rzucił mi się na szyję, jak robiły to moje przyjaciółki. Podszedł, trzymając ręce za plecami. Jak się ukazało, w jednej trzymał niewielki rulon, oklejony papierem w czerwone i żółte serduszka. W drugiej nadwiędłą wiąchę różowych peonii. Pachniało nimi w całym przedpokoju, a ja natychmiast pomyślałam, że chyba obrabował z nich cały przydomowy ogródek swojej ciotki, w czym pomagały mu z pewnością pięcioletnie bliźniaki, które go podobno na krok nie odstępują, jakby był ich kolesiem. Nieśmiało wcisnął mi ten tajemniczy rulon, życząc, abym wreszcie dokończyła zaczętą powieść o Piesolewie i została kiedyś sławną pisarką.

- Kwiaty są dla twojej babci... - mruknął z zakłopotaniem, opuszczając oczy, gdy nieświadomie wyciągnęłam rękę po bukiet.

Dziewczęta natychmiast zainteresowały się zawartością ładnie opakowanego rulonu, ale ja powiedziałam, że zajrzymy do niego później i należy wreszcie opuścić przedpokój.

Kwiaty wywarły na babuni piorunujące wrażenie.

- Ot, elegancki kawaler, jakby się u nas na Kresach Wschodnich chował... - przyjęła z godną miną bukiet z rąk Maćka i zachwyciła się kwiatami, nadstawiając piegowatą dłoń do pocałunku.

Maciek szurnął niezgrabnie adidasami i zaczerwienił się, a uszy mu tak płonęły, jak czasem Żabelii, gdy się czymś denerwował. Żadnej z dziewczyn coś takiego się nie przytrafiło, gdy witały się z babunią i Żabelią - Uszatkiem.

Nim zasiedliśmy do uroczyście przybranego stołu, zjawiła się spóźnialska Kaśka z doniczką miniaturowego, włochatego kaktusa ,,na szczęście", jak powiedziała, składając życzenia i wcisnęła mi dodatkowo spore opakowanie balonowej gumy do żucia. Babunia, szczęśliwie, tego nie zauważyła. Tępiła żucie gumy, twierdząc, że będę miała szczękę jak u boksera, a balonową - natychmiast konfiskowała, gdy ją zdołała gdzieś wywęszyć w moich skarbach. Nie przepadałam za żuciem gumy, bo przypomina to poruszającą nieustannie żuchwami krowę, ale moda jest modą. Nie można się w szkole z niej wyłamywać, gdyż zaraz się od ciebie odwrócą i zaczną na różne sposoby dokuczać. Zupełnie jak tym, co nie przynoszą do klasy modnych ostatnio telefonów, zwanych "komórkami". Można po nich odróżnić dzieci bogatszych rodziców od tych biedniejszych. Jak Żabelia się o tym dowiedział, to orzekł, że gdyby był nawet milionerem, nigdy by nie zafundował mi telefonu komórkowego, bo - jak stwierdzili naukowcy - wywołuje raka mózgu.

Żabelia uważa, że należy zawsze być sobą, zachować indywidualność i nie powodować się instynktem stadnym, nie przejmować się tym, co o nas inni powiedzą lub pomyślą. Powiedział, że od początku świata wszystko, co odbiega od normy, wywołuje niechęć i sprzeciw. Nawet kanarek, gdy ucieknie z klatki, zostanie zadziobany przez wróble, bo jest inny niż one. A ja mam pamiętać o tym, że w każdej społeczności, jak się wyraził, jest zawsze więcej wróbli niż kanarków. Taki ten mój tata mądry, ale chociaż stara się być młodzieżowcem, to jednak należy do starców, więc kto by takiego słuchał? No, ale ja słucham, bo go kocham. Przed nikim się jednak do tego nie przyznaję, bo chcę być modna i przebojowa. Z rozpaczą zauważyłam, że Maciek chyba się od taty zaraził, bo wciąż mi coś wytyka... Ostatnio nawet to. że gdy jestem w towarzystwie moich koleżanek, to wrzeszczę i śmieję się głośno jak i one, a wygląda na to, że usiłuję je nawet przekrzyczeć...

Kto by pomyślał, że życie może się tak komplikować od samego już prawie przedszkola. Na wszelki wypadek "balonowe żuwaczki" wsunęłam dyskretnie do kieszeni Żabeliowej wiatrówki, żeby sokole oko babuni ich nie wypatrzyło.

Ogromniasty tort, nad którym, nie wiadomo skąd, wzięła się bzycząca osa, stał pośrodku stołu otoczony wianuszkiem różnych słodkości i owoców ułożonych na wyciągniętych przez babunię resztkach "magnackiej fortuny", jak tato nazywał przechowywany przez babcię serwis. Odziedziczyła go po swojej prababce, którą znałam jedynie z opowiadań i pożółkłej fotografii. Miała chyba zeza! Podobał mi się jedynie piesek siedzący obok jej fotela. Był łaciaty.

Ten serwis był kiedyś przeznaczony na prezent ślubny dla jakiejś kuzynki Amelii, która "szła za mąż" za pułkownika, ale nim babunia zdołała dowieźć kosz z porcelaną do Warszawy, to wybuchła wojna i babunia nie mogła już dojechać do miasta, w którym mieszkała kuzynka. Nie było więc ani ślubu, ani kuzynki Amelii. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. O tym pułkowniku, to babunia dowiedziała się po kilku latach, że zginął w obronie Warszawy. Przetrwała tylko ta krucha porcelana, nad którą babunia teraz się trzęsła, i nawet nie podarowała jej tacie na ślubny prezent. Twierdziła, że moja mama zawsze miała do wszystkiego dwie lewe ręce i mogłaby ją wytłuc w miesiąc, bo podobnie jak i tata uważała, że najładniejsze przedmioty należy używać na co dzień, a nie tylko od święta, bo one są po to, aby cieszyły oczy, a nie leżały w walizce na pawlaczu.

Było wielkim poświęceniem ze strony babuni, że wyciągnęła te pięknościowce na moje imieninowe przyjątko. Może mnie jednak troszeczkę kochała?

Krajanie tortu nie obeszło się bez pokrzykiwań i śmiechu. Każdy miał jakieś specjalne życzenie, poza tym, żeby porcja była wielgachna. Gośka dopominała się o cząstkę gruszki,, a Kaśka prosiła nieśmiało o kawałek z przewagą skórki pomarańczowej, Jolka z Mirellą przymawiały się o tę jego część z kawałkami ananasa i z bitą śmietaną. Jedynie Maciek, spoglądając lękliwie na babunię, nie miał żadnych życzeń i zadowolił się tym, co mu Żabelia podał na talerzyku. Tato również przydźwigał z kuchni tacę z gorącą czekoladą. Uparła się na nią babunia. W jej młodości na kinderbalach podawało się obowiązkowo czekoladę z bitą śmietaną, a w biedniejszych domach - kakao z pianką. Mój wszystko wiedzący Żabelia - Uszatek doniósł nam dyskretnie kilka butelek coca-coli, przyjętych z dużym zadowoleniem. Babunia widocznie me chciała być gorsza. Przypomniała tacie donośnym głosem, że w lodówce są jeszcze dwa kartony soku pomarańczowego. Zastrzegła się jedynie, że nie jest pewna, czy nie są już przeterminowane. Na wszelki wypadek nie zachęca młodzieży do spożycia.

- My na biwaku gotowaliśmy wodę wprost z jeziora razem z glonami i nic nam się nie stało... - wtrącił na pocieszenie Maciek.

Tort smakował nadzwyczajnie, czekolada też. Nawet Mirella, która postanowiła się odchudzać, zjadła dwa pokaźne kawałki, chociaż babunia nie spuszczała z niej wzroku. I to, jak się okazało, wcale nie z powodu jej apetytu.

- Nu, młoda damo, czy ten wazonik na głowie jest sztuczny, czy zrobiony z prawdziwych włosów? - zwróciła się do niej.

- Z moich własnych, proszę pani... - odpowiedziała z dumą, dotykając mimo woli pozlepianych w ukwiał włosów - widziałam podobną fryzurę w telewizji, gdy pokazywano włoską modę. W mojej jednak brakuje jeszcze kolorowych piórek... - westchnęła.

- Ja przywykła już do długich włosów, jak u mojej wnuczki, chociaż nie popieram... Do talerza z zupą włażą i ręka wpada w manierę przy odrzucaniu ich na boki, ale żeby doniczka z kwiatem, to nie widziała ja w życiu czegoś takiego... - dziwiła się babunia.

- Teraz wszystkie dziewczyny noszą długie i proste, to ja chciałam inaczej i wystrzałowo... - tłumaczyła Mirellą. Nawet w szkole trudno ją było przegadać.

Znaczy się indywidualistka... - uśmiechnęła się z zadowoleniem babunia, zwracając się do Żabelii - ot, widzisz, kotuś, ty też uczysz Tamaryszka, żeby zachowała swoją indywidualność i teraz popatrz, do czego to może doprowadzić. Tylko patrzeć, jak Tamaryszek ufarbuje sobie włosy na zielono i obsmyczy je jak po tyfusie bywało w pierwszej światowej wojnie...

Wybuchnęliśmy śmiechem. Nawet tata z trudem utrzymywał powagę. Wpatrywałam się w niego błagalnie, żeby uwolnił nas od towarzystwa babuni, a najlepiej i od swego, bo dziewczyny jakoś zmarkotniały, trochę przycichły i zajęły się jedynie zmiataniem słodkości z talerzyków, zamiast rozmawiać o tym, co ślina na język przyniesie.

Żabelia z pewnością dostrzegł rozpacz w moich oczach, ale rozegrał sprawę całkiem inaczej. Zapytał Maćka, jak sobie radzi z bliźniakami, kiedy chcą wykazać swoją zbiorową, w dwu osobach, pojedynczą indywidualność.

Parsknęliśmy śmiechem.

Strach pomyśleć, proszę pana! - westchnął z powagą Maciek, i dziewczyny, nie wiedzieć dlaczego, roześmiały się już na zapas.

Mieliśmy takiego skundlonego jamniczka... - zaczął z przejęciem, i ja stwierdziłam, że jest piękny, chociaż podobno mężczyzna nie musi być urodziwy, a jedynie mądry, ale ja chciałam, żeby był i jednym, i drugim. Może właśnie dlatego Żabelia kiedyś powiedział do babci, że rośnie w domu maksymalistka, ale nie pamiętam, przy jakiej okazji to stwierdził.

- Gdy byłem na wakacjach - zerknął w moją stronę - to akurat potrącił go samochód. Bliźniaki tak podobno ryczały, że sąsiadka wybiegła zobaczyć, kto je katuje, a to one tak za naszym pieskiem rozpaczały.

Przyglądałam się Maćkowi z zachwytem. Gdy się lekko uśmiechał, i obił mu się wyraźnie dołeczek w prawym policzku, a dziewczyny wpatrywały się w niego jak w telewizor. Był super i pewnie mi go zazdrościły.

- Nu, ale u nich serce wielkie! - rozczuliła się całkiem nieoczekiwanie babunia - jak tak zwierzaka kochały, to i człowiekowi w przyszłości krzywdy nie wyrządzą. Od maleństwa trzeba uważać na dzieci, żeby im serca nie stwardniały... - zakończyła z westchnieniem, spoglądając na mnie surowo, chociaż były to moje imieniny. Ilekroć buntowałam się przeciw wynoszeniu śmieci i skakaniu po coś tam do sklepu, gdy akurat leciał przygodowy serial w telewizji, to babunia lamentowała głośno i płaczliwie, że u mnie serce z kamienia, a ona jest sterana życiem i opieką nade mną, więc trudno jej po schodach biegać. A przecież ja to wszystko chętnie zrobię... No, może nie tak bardzo chętnie, ale zrobię. Nie wtedy jednak, gdy w telewizorze jest coś ciekawego. Nie zdarza się to zbyt często i dlatego trzeba wykorzystać moment.

Jolka zaraz wtrąciła, że te bliźniaki to dobrze rozumie, że tak rozpaczały. Ona też miała pieska, który umarł przed rokiem ze starości i do dziś na jego wspomnienie chce się jej płakać, ale na pamiątkę po nim została obróżka i ona wierzy, iż zwierzęta mają swoje niebo, i dalej żyją po śmierci. Jej babcia tak mówiła...

- A moja, to nawet ducha psa widziała! - wpadła jej w słowa Kaśka i z przejęciem zafundowała nam psiego dreszczowca. Jej babcia mieszkała pod Warszawą. W tym samym domu wynajmował pokój jakiś stary kawaler. Gdy wracał z pracy, przyplątał się do niego zimą bezdomny, zagłodzony pies. Nakarmił go, opatrzył łapę, na którą kulał, a rano, idąc do pracy, wypuścił go na dwór. Kundelek poszedł za nim do przystanku autobusowego. Gdy wracał późnym popołudniem, psina tam na niego czekała. I tak było codziennie. Któregoś dnia wiosną właściciel Rudzika poprosił babcię Kaśki, żeby przez parę dni wynosiła pieskowi jedzenie, które jej przyniósł, bo on jedzie na wesele kuzyna do Kielc. Kundelek każdego popołudnia wybiegał po swego pana i czekał na niego do ostatniego autobusu. Któregoś dnia nie wrócił na noc. Nie było go także rano, gdy jej babcia wyszła, aby nakarmić Rudzika. Dowiedziała się od sąsiadki, że piesek wpadł pod autobus i zginął na miejscu. Poszła tam ze swoim zięciem i pochowali Rudzika pod najbliższym drzewem. Następnego dnia rano zobaczyła przez okno, że sąsiad wraca do domu. Przed nim biegł, jak zwykle w podskokach, Rudzik. Machał ogonkiem, ocierał się o jego nogę. Pomyślała, że to z pewnością nowy przybłęda, łudząco podobny do tamtego. Wyszła zaciekawiona przed dom i z niedowierzaniem obserwowała sąsiada, który schylał się, głaskał obskakujące go zwierzę. Akurat znajoma wracała z zakupów i też się przy niej zatrzymała, bo to właśnie ona poinformowała babcię Kaśki, że Rudzik nie żyje. Gdy sąsiad znalazł się blisko domu, pies nagle rozpłynął się na ich oczach jak mgła, a był to słoneczny ranek. Gdy poinformowała właściciela o tragicznej śmierci Rudzika, to nie chciał uwierzyć. Twierdził, pies czekał na niego dokładnie w tym samym co zwykle miejscu całą drogę prowadził go do domu...

Nie do wiary... - szepnęła z przejęciem babunia, a mnie zrobiło się tak bardzo żal Rudzika, że z trudem powstrzymałam łzy. Dziewczyny także popatrywały łzawo po sobie. Powiało nagle smutkiem, chociaż pokój był pełen słońca, zapachu peonii, a z odtwarzacza Żabelii dochodził śpiew mego ulubionego Piaska.

Bardzo prawdopodobna historia - wtrącił tato, gdy zaległa na moment cisza - psy posiadają przecież świadomość. Potrafią nauczyć się kilkunastu prostych czynności. Pamiętają miejsca i ludzi. Tęsknią, cierpią, kochają, służą wiernie i potrafią oddać życie w obronie swego pana... Z pewnością więc mają i duszę... - skierował wzrok na klateczkę z Penelopą - jednak opinie weterynarzy i psychologów na ten temat są podzielone. A jeżeli mają, to zwierzę, wyrwane nagle z życia, może zachować przez jakiś czas pozacielesną świadomość...

To takie ciekawe... - wtrąciła z przejęciem Gośka, wpatrując się w Żabelię okrągłymi ze zdumienia oczami. Zupełnie jak na lekcji matematyki, gdy profesor objaśniał jakieś zawiłe wzory. - I ja w to wierzę, proszę pana - oznajmiła z wiarą w głosie. - Gdy umarł mój piesek, to przez parę dni słyszałam chrobotanie jego pazurków na parkiecie, ale w domu mówili, że zmyślam... - głos się jej podejrzanie załamał.

Musiał cię ten piesek bardzo kochać - powiedział Żabelia zwierzęta to potrafią. Moglibyśmy się od nich wiele nauczyć. Chociażby tego, z jaką troską i instynktowną mądrością wychowują swoje młode. Są przy tym wierne w uczuciach - powiódł po nas wzrokiem i leciutko się uśmiechnął - czy wiecie, że na przykład gęś, kruk, wieloryb czy delfin wybierają sobie jednego partnera na całe życie? A trzeba wam wiedzieć, że taki kruk żyje około siedemdziesięciu lat... Gdy utraci partnera, do końca pozostaje wdowcem. Wieloryby czasem nawet popełniają samobójstwa z tęsknoty. Wypływają w tym celu na brzeg lub próbują rozbić się o przybrzeżne skały...

Patrzyłam z uwielbieniem na Żabelię, że taki mądry i wszystkowiedzący. Nawet wypięłam dumnie mój mikry biust i popatrzyłam po dziewczynach, czy doceniają należycie, jakiego mam tatę.

- Proszę pana, ja chciałbym zapytać... - zaczął niepewnie Maciek, ale nie zdołał dokończyć zdania, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk babuni, podskakującej na fotelu jak sprężyna.

- Jezusie! - darła się z oczami w słup - "myszak" wlazł mi pod sukienkę! Po nodze pnie się do góry, jak po drabinie...

Zrobiło się zamieszanie. Wszyscy, łącznie z Żabelią, znaleźliśmy się nagle pod stołem, i to na czworakach, usiłując wypłoszyć chomiczycę spod babcinej sukni i schwytać ją, nim zaszyje się w jakimś zakamarku pokoju. Gdy znajdowała się na wolności, schwytanie jej nie było takie proste. W tej chwili zwierzątko, spłoszone krzykiem babuni i naszym histerycznym śmiechem, biegało jak oszalałe po dywanie.

- Kto ją wypuścił z klatki? - dopytywał się podniesionym głosem Żabelią, wijąc się między krzesłami niczym wąż. Maciek przytomnie podskoczył do drzwi prowadzących do przedpokoju i je starannie zamknął.

- To pewnie moja wina... - tłumaczyła się wystraszona Gośka - widocznie nie domknęłam klateczki, witając się z Penelopą.

- Mniejsza z tym kto... - zmitygował się Żabelia - byle tylko jej nie rozdeptać!

Mirella, raczkując po dywanie, przewróciła się ze śmiechu, gdy Gośka chwyciła z krzykiem jej stopę, zamiast chomiczycy przemykającej obok jej ręki. W tym samym momencie wrzasnęła strasznym głosem, łapiąc się za ukwiał na głowie.

- Ten myszak wkręcił się w moje włosy! - piszczała, miotając się po dywanie. Żabelia przyszedł jej z pomocą, a wystraszona Penelopą, z bijącym nieprzytomnie sercem, znalazła się w moich dłoniach. Zaraz też Maciek przyniósł klateczkę. Miał przy tym minę, jakby spotkało go nieszczęście i popatrzył na mnie z takim żalem, że natychmiast uprzytomniłam sobie, jaki popełniłam wobec niego nietakt.

- Ludzie! - krzyknęłam znienacka takim głosem, że babunia ponownie chwyciła się za serce, dostała czkawki, a dziewczyny, jak na komendę, zerwały się z podłogi.

- Chodźmy wreszcie rozpakować mój prezent od Maćka! Zapraszam więc na deser specjalny.

Chyba nie każesz nam go zjadać po kawałku? - wpadła mi w słowa Mirella naburmuszonym głosem. Z pomocą Gośki doprowadzała do porządku ten swój wazonik na głowie. Gośka z trudem utrzymywała powagę, zerkając w moją stronę.

Chwyciłam ze stolika rulon, na którym leżały prezenty i uniosłam go w górę. Zalśniły w słońcu czerwone i żółte serduszka. Zaciekawione dziewczyny otoczyły mnie kołem. Maciek opuścił skromnie oczy i przysunął się bliżej Żabelii, bo mężczyźni najchętniej trzymają się razem. Babunia jeszcze wciąż dyszała ciężko na fotelu, zerkając z niechęcią na klatkę z Penelopą, którą tata ustawił obok prezentów, aby mieć "zwierzątko na oku", jak się wyraził.

Rozwijałam powoli szeleszczącą folię, a później ostrożnie biały rulon. Serce waliło mi z emocji i ciekawości.

Bomba odlotowa!... - jęknęłam z przejęciem i dumą, unosząc rulon nad głową. Był na nim namalowany kredkami mój portret z chomiczycą na ramieniu.

Fantastiko! - wykrzyknęła pierwsza Mirella, zapominając o swoim zdemolowanym uczesaniu.

Dooobry! - uznał z podziwem i z zastanowieniem w głosie Żabelia - bardzo dobry...

Nu, takie śliczności, to ty nie jesteś... - wtrąciła babunia z naganą w głosie - u ciebie na tym kartonie i oczy za duże, i nos za mały...

Super! - jęknęła z przejęciem Gośka w różowym podkoszulku z dwoma czarnymi kotami, trzymającymi się za łapki.

Piękny ten niebieściutki opalacz z falbanką... - zachwycała się Jolka.

No i Penelopą na medal... - dodała Kaśka z podziwem.

A ja? A ja? - dopytywałam się, patrząc po ich twarzach - czy jestem na nim podobna do siebie?

Jak żywa, ale jakaś inna... - wtrąciła lojalnie Gośka, popatrując to na portret, to na Maćka i nagle wszystkie zaczęły się nim interesować. Wypytywały się, do której chodzi szkoły, czy gra w kosza, gdzie mieszka? Zaczęły się przymawiać, żeby je także sportretował. Mirella nawet zaczęła zmyślać, że zostanie modelką, gdy tylko skończy szkołę, i że warto byłoby namalować jej wystrzałową fryzurę.

Żabelia tak jakoś ciepło popatrzył na Maćka, a wszystkim oznajmił wielkim głosem, że będzie jeszcze jedna niespodzianka. Uczci się nią już nie solenizantkę, ale ocalałą w cudowny sposób z plątaniny włosów Mirelli, Penelopę.

- Uwielbiam niespodzianki! - krzyknęłam. "Dziewczyny dołączyły do mego stwierdzenia z radosnym pokrzykiwaniem. Babunia chwyciła się za głowę, popatrując z lękiem na Żabelię.

- Kotuś, ja na śmierć zapomniała o tej niespodziance!

- Nie ma sprawy! - Żabelia wyszczerzył do babuni w uśmiechu zęby. Też takie wystające do przodu, jak moje.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin