Mariori M. Liu - Pocałunek Łowcy 01.pdf

(1218 KB) Pobierz
.
M. LIU MARJORIE
Pocałunek łowcy
Przekład
ANNA BŁASIAK
AM BER
Mamie, która nauczyła mnie grać ze słuchu, i tacie, który mówił, żebym tego nie robiła...
miejsca.Och, te kłamstwa są niemal tak mocne jak życie. Zeszłej nocy śnił mi się labirynt, Obudziłem się daleko w głębi.
Nie znałem tego
Eldwin Muir
Prolog
Gdy miałam osiem lat, matka przegrała mnie w karty z zombie.cji. Zła mapa. Zero widoczności.
Droga oblodzona, poryNie jej wina. Była śnieżyca. Sześć godzin do zachodu słońca, zgubiłyśmy się
na krętej drodze gdzieś na prowin-wisty wiatr.
Zgrzyt metalu: krawędź zderzaka, przednie koło, moje drzwi. Koszmarny, głośny chrzęst.Pamiętam
szarpnięcie pasów bezpieczeństwa. Nasze kombi wpada w poślizg i ryje w zaspę sięgającą do okna.
gwiazdki o tak ostrych końcówkach, że ukłuły mnie w rękę, gdy się schyliłam, żeby ich dotknąć.
Wskazała opony. Utknęłyśmy. Samochód się rozkraczył. Zdechł. Matka pokazała mi tkwiące w
śniegu kolce. Małe, metalowe Poszatkowane. Strzępy gumy. Powiedziała, żebym się nie martwiła.
Ze to taka zabawa.
Odśnieżyła drogę. Przyglądałam się jej z twarzą przyciśniętą do zimnej zaparowanej szyby.
Żonglowała dla mnie gwiazdkami i kolcami. Nawet się nie skrzywiła, gdy ostre końcówki
odskakiwały od jej wytatuowanych dłoni. niej dołączyłam. Złapała mnie za przeguby i kręciła mną
duże koła, aż upadłyśmy.Tańczyła w padającym śniegu; lśniące oczy, zarumienione policzki. Już nie
mogłam dłużej spokojnie usiedzieć i do zostać w domu, w znajomym wnętrzu wraka. Słuchać radia.
Bawić się lalkami. Matka nie pozwoliła. Zbyt Pamiętam jej śmiech. Pamiętam. Pamiętam, że
nie chciałam z nią iść. Chciałam zostać w samochodzie. Chciałam niebezpieczne. Za dużo świrów.
Byłam za mała, by w razie czego użyć strzelby schowanej pod siedzeniem pasażera albo nawet
pistoletu ze schowka. Poza tym chłopcy jeszcze spali. Wszystko się mogło zdarzyć.zamarzniętych
kości białych, widłowatych drzew. Matka niosła mnie na plecach. Widziałam: srebrzyste chmurki
Otuliłyśmy się ciepło i zaczęłyśmy przedzierać w głuchej ciszy śniegu, wśród ciągnących się w
nieskończoność, sen. Pod czarnym, wełnianym płaszczem matki wyczuwałam zgrubienia noży. Dla
każdego poza kobietą, która nie mojego oddechu spowijają jej tatuaże na karku, to leniwe, czerwone
oko Zee, który wpatruje się we mnie przez czuje chłodu, za lekkim i za krótkim na taką śnieżycę.
Słyszałam piosenkę, jaką śpiewała w takt chrzęstu śniegu pod jej nogami na pustej drodze. Folsom
Prison Blues. Głos jak światło słoneczne i dudnienie powolnego pociągu.
Przeszłyśmy z półtora kilometra. Jakiś bar. Przystanek na pustkowiu. Na totalnym zadupiu. Prosta
buda, neo-ny układające się w kształt nagiej kobiety migotały przez brudne, przyciemniane okna.
Brodawki zapalały się i gas-oleju silnikowego w moich nozdrzach. ły. Ciężarówki na wąskim,
odśnieżonym, posypanym solą podjeździe. Zapach smażonego jedzenia i spalonego szarpnęła
ramieniem. Obie byłyśmy całe w śniegu. Nie widziałam jej twarzy, ale wyczuwałam napięcie. Na
widok baru matka zawahała się, tak jak wcześniej, gdy mijałyśmy go samochodem. Zachwiała się,
Wciągałam je z powietrzem do płuc. Spojrzałam w dół i zobaczyłam Zee - zaspany wiercił się na
jej skórze. Tatuaże zaczynały się odrywać.dymu, głośno od śmiechu i rockowej muzyki. I gorąco jak
w piecu, zwłaszcza po chłodzie śnieżycy. Przywarłam do Weszłyśmy do baru. Matka puściła drzwi;
zatrzasnęły się za nami. Nic nie widziałam: za ciemno, za dużo matki, twarz przycisnęłam do jej
karku. Nie ruszała się. Nic nie mówiła. Stała tyłem do drzwi, tak nieruchomo, że nawet nie czułam
jej oddechu. Nagle wszystkie glosy zamilkły. Muzyka - niskie, nierówne zawodzenie elektrycznych
gitar - ucichła jak nożem uciął. Nastała cisza. Zimna, ciężka jak śnieg. Brzemienna - takiego
określenia bym użyła. Pełna wyczekiwania, nabrzmiała czymś żywym, ruchliwym, dojrzewającym w
jej ciemnej, zadymionej macicy.
- Tropicielka demonów - rozległ się jakiś głęboki, niski głos. - Pani Tropicielka. Wyjrzałam
matce zza ramienia, zza jej rozpuszczonych, czarnych loków przysypanych śniegiem. Ścisnęła mi
nogę. Nie posłuchałam. Nie mogłam się powstrzymać. Nadal słabo widziałam. Nad barem
pojedyncza lampa. zadymionym cieniu. Nieruchomych. Ognisty okrąg poświaty nie obejmował
nielicznych mężczyzn i kobiet rozproszonych po barze jak pchły w przygnieceni ciężkimi płaszczami,
matowymi i podartymi. W kapeluszach wciśniętych nisko na czoła. Z oczami Upozowanych.
Przyczajonych. Ubrani we flanelowe koszule i dżinsy, niczym stare studnie - ciemnymi, pustymi.
Tylko na samym dnie migotało słabo odbite światło. Aury czarne jak smoła. Zakotwiczone,
naprężone. Jakby na głowach miały widmowe korony.jego oczy. Kręcone, jasne włosy. Kwadratowa
szczęka. Przystojny, może. Przystojny diabeł. Zombie.Przed moją matką stał jakiś facet. W
granatowym garniturze i krawacie w paski, który lśnił stalowo, tak jak Oni wszyscy to zombie.
Ludzkie skorupy. Żywe, oddychające, opętane.
Matka spuściła mnie na ziemię. Złapałam się kurczowo jej płaszcza. Starałam się wyglądać
niepozornie. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wiedziałam, co nam grozi. Potrafiłam
rozpoznać demona.uśmiechnął. Też uniósł dłoń. Trzymał w niej talię kart.Matka podniosła rękę.
Między jej wytatuowanymi palcami błysnął metal. Gwiazda z drogi. Kolczasta. Zombie się
uśmiechnął.
- Chcemy tylko zobaczyć - powiedział. - Raz. Wiesz, jak jest.
- Wiem dość.
- wbiły się w skórę, ale jej nie przekłuły. Jakkolwiek mocno by ściskała. Patrzyłam na jej dłoń,
Jej głos brzmiał bardzo zimno. Niemożliwe, żeby to była ta sama kobieta, moja matka. Zacisnęła
dłoń na kolcach napięte ścięgna.
Czułam jęk metalu.
Zombie uśmiechnął się szeroko.
- Wyciągamy po jednej karcie. Wyższa wygrywa.
- A jeśli odmówię?
- Teraz albo później. Znasz zasady.
- Wy je wypaczacie - odparła matka. - Wypaczacie ten świat.
- Jesteśmy demonami - stwierdził po prostu i zrobił krok w stronę zniszczonego baru, ze zdartym
blatem pokiereszowanym latami twardych łokci i tłuczonego szkła.Przepełnione popielniczki.
Skupiska butelek. Wszystko lepkie od odcisków palców; nawet powietrze naznaczone dymem i
potem.
Matka ni
e spuszczała oczu z zombie.
zsunął jej się wolno i opadł na ziemię koło mnie. Nie miała na sobie za wiele. Obcisły, biały top
bez rękawów, futerał e spuszczała oczu z zombie. Powiodła wzrokiem po wszystkich dookoła,
wzruszyła ramionami. Płaszcz na noże. Srebrne tatuaże, które oplatały jej ramiona, migotały na
czerwono. Oczy szeroko otwarte, przenikliwe.
Nikt się nie ruszył. Nawet zombie w garniturze zamarł. Zobaczyłam, jak ich aury gęstnieją i
zaczynają mocniej, szybciej pulsować. Matka się skrzywiła. Wzięła mnie za rękę. Uścisnęła ją raz i
podprowadziła mnie do baru, gdzie czekał zombie, wychylony na stołku. Już się nie uśmiechał.
Wpatrywał się w tatuaże. Drgały mu powieki.
Matka postukała palcem w bar.
- Ostatnio były szachy.
- Miałaś dziesięć lat - odpowiedział, odrywając wzrok od jej ramion. -1 to była gra twojej
matki. A ty to nie ona.
Zacisnęła wargi.
Zombie położył je na kontuarze i się odsunął. Przetasowała karty. Jej wzrok przesunął się dookoła
i raz spoczął Pokaż karty.
na mnie.
Przełożyła karty. Potem zrobił to zombie. Każde potasowało talię trzy razy. Przekładanie kart
brzmiało jak wywłosach. Przytuliła mnie mocno. Zombie wyciągnął jedną kartę i odłożył na bok.
Matkastrzały. Zaschło mi w ustach. Serce łomotało w piersiach. Złapałam się nogi matki, a ona
zatopiła palce w moich zrobiła to samo.
- Dwójka karo - powiedziała twardo, jakby chciała kogoś zabić.
Zombie milczał. Odsłonił swoją kartę i popchnął w stronę matki. Wbiła w nią wzrok. Zacisnęła
dłoń w moich
włosach. Zagryzła zęby.
- Jeśli uciekniesz, następnym razem będzie gorzej -ostrzegł cicho. - Chyba pamiętasz.
- Za dużo oczekujecie.
- Biorąc wszystko pod uwagę, prosimy o bardzo niewiele. Tylko jedno spojrzenie. Bezbolesne. -
Zombie na
się do niej.
chylił - Nie bądź swoją matką.Zmroziła go wzrokiem.
Zsunąi się ze stołka. I nagle w całym pomieszczeniu zaczął się ruch. Cienie pełzały jak
robale. Zombie wstawali, szli przez bar. Zbliżali się. Czarne oczy. Wijące się aury. Matka stanęła
przed nimi. Nie zauważyłam ruchu jej dłoni, ale palce się naprężyły i błysnął w nich nóż. Bez
rękojeści, samo ostrze. Jak żylet
ka. W
drugiej ręce trzymała kolczastą gwiazdkę.
Zombie rozluźnił sobie krawat.
Matka nic nie powiedziała. Ani drgnęła. Przecież nas wszystkich nie pozabijasz. Skrzywdziłabyś
naszych żywicieli. A są niewinni, co do jednego.Prawie nie oddychała. Zacisnęła palce na ostrzu,
odwróciła się i zasłoniła mi cały widok. Spuściła na mnie wzrok. Spojrzenie miała puste i
niesamowicie ponure. Oczy czarne jak język demona, lecz nie tak zimne.
- Nie bój się - wyszeptała.
Próbowałam ją przy sobie przytrzymać, ale mi się wymknęła i w jej miejsce pojawili się zombie.
Było ich tak wełną. Ich twarze ginęły w cieniu. Zombie w garniturze nachylił się do mnie. Zgiął
palec w haczyk. Pamiętam lodużo. Szerocy w barach, wielcy jak góry. Jeden przy drugim. Z
gorącymi oddechami. Śmierdzieli potem i mokrą -dowaty wstrząs. Łomotanie serca. Myślałam, że
zasadzali się na moją matkę, ale chodziło o mnie. To mnie chcieli.
- Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek - mruknął zombie; oczy błyszczały mu srebrzyście. - A
na tym stoliczku pleciony koszyczek.
4
Czułam, że wypływają ze mnie wszystkie myśli Złapał mnie jedną ręką za żuchwę. Ścisnął.
Popchnął w dół, aż znalazłam się na klęczkach. Zabrakło mi tchu. - o zachodzie słońca, chłopcach i
matce. Chciałam, żeby mnie uratowała. Chciałam tego tak bardzo, ze wszystkich sił. Chciałam
zrozumieć, co się dzieje.
Chciałam zrozumieć.
Nie mogę zapomnieć. Trawiona i ścigana - wiem, co to znaczy, być ściganą - karmiąca te istoty
własnym wpatrywały się w mnie ciemniejącymi oczami, szukając słabych punktów, wejścia do
mojego umysłu. By strachem i bólem, rozdawana na prawo i lewo jak tanie cukierki. Demony w
skradzionych, ludzkich powłokach przemienić mnie w jednego z nich. W zombie. Zainfekować
pasożytem.
Pamiętam swoje serce. Otworzyło się niczym krwiste usta i posmakowało przerażenia...Zaczęłam
Zgłoś jeśli naruszono regulamin