Grange_Jean-Christophe_-_Kamienny_krÄ-g.pdf

(1477 KB) Pobierz
1
Jean-Christophe Grangé
Kamienny Krąg
(Le Concile de Pierre)
Przekład: Wiktor Dłuski
2
Część I
Pierwsze znaki
3
1
Diana Thiberge miała na wszystko czterdzieści osiem godzin i ani chwili więcej.
Z lotniska w Bangkoku linią krajową do Phuket, a potem prosto na północ, do Ban Takua,
nad Morzem Andamańskim. Tam krótka noc w hotelu, o piątej rano dalej, wciąż w tym samym
kierunku. W ten sposób w południe byłaby w Ranongu, na granicy birmańskiej, gdzie zaczynały
się namorzyny i gdzie miała odebrać to, co było celem jej podróży. Potem czekałaby ją już tylko
ta sama droga w przeciwnym kierunku i następnego dnia wieczorem złapałaby lot do Paryża.
Różnica czasu działała na jej korzyść – zyskiwała pięć godzin w stosunku do czasu paryskiego.
W robocie mogłaby być w poniedziałek rano, 6 września 1999 roku. Nic prostszego.
Ale jak na złość samolotu do Phuket wciąż nie było.
I nic nie toczyło się według planu.
Diana pobiegła do toalety. Żołądek miała zaciśnięty jak węzeł żeglarski. Czuła, że biorą ją
mdłości, i pomyślała: „To tylko różnica czasu. To nie ma nic wspólnego ze sprawą”. Po chwili
wymiotowała już tak, że wnętrzności podchodziły jej do gardła. Krew pulsowała w żyłach, czoło
miała lodowate, serce biło gdzieś tam, wszędzie, w całym ciele. Przyjrzała się sobie w lustrach.
Była sina. W tym kraju drobnych, gładkogłowych czarnulek jej jasne, wijące się loki robiły
dziwaczne wrażenie, a wzrost – ten ogromny wzrost, który od dzieciństwa przyprawiał ją
o kompleksy – zupełnie wariackie.
Zwilżyła twarz, przeczyściła złoty kolczyk tkwiący w prawym nozdrzu, poprawiła swoje
małe, hipisowskie okularki. Wróciła do sali lotów tranzytowych. Trykotowa koszulka wisiała na
niej jak na drągu. W klimatyzowanym wnętrzu poczuła się jak na mrozie.
Przyjrzała się jeszcze raz ekranowi z wykazem odlotów. Żadnej wiadomości o Phuket.
Zrobiła parę kroków. W oczy rzuciły jej się ostrzegawcze tablice: teksty głosiły po tajsku i po
angielsku, że każda osoba przyłapana na posiadaniu twardych narkotyków na terenie Tajlandii
będzie skazana na śmierć przez rozstrzelanie. W tej samej chwili za jej plecami przemaszerowało
dwóch gliniarzy. Mundury khaki. Karabiny z karbowanymi kolbami. Przygryzła wargi: wszystko
wydawało jej się wrogie na tym pieprzonym lotnisku.
Usiadła i spróbowała opanować dygot. Tysięczny raz tego ranka przypomniała sobie ze
szczegółami całą trasę. Musi się udać. To był jej własny wybór. Jej życie. Nie wróci do Paryża
z pustymi rękami.
4
Wreszcie o czternastej samolot Bangkok – Phuket – Bangkok wystartował. Diana straciła
pięć i pół godziny.
Dopiero w Phuket trafiła w prawdziwe tropiki. Poczuła ulgę. Sinawe chmury ciągnęły się
hen, daleko, srebrzyste błyski rozświetlały niebo. Na skraju pasa startowego kołysały się blade
drzewa. Niepokojące korkociągi pyłu wirowały w powietrzu. No i zapach. Zapach monsunu,
palący, duszny, przesycony wonią owoców, deszczu, zgnilizny. Szaleństwo życia, które
przekracza własne granice, przechodzi w rozkład. Diana przymknęła oczy z zachwytu i omal nie
wyłożyła się na trapie, przysuniętym do samolotu.
Szesnasta.
Pobiegła do agencji najmu samochodów, wyrwała kluczyki z ręki hostessy i popędziła do
swojego wozu. Na szosie złapał ją deszcz. Najpierw kilka kropel, potem całe wiadra. Waliły
w maskę jak werble, z ogłuszającym łoskotem. Wycieraczki nie radziły sobie z różowawym
błockiem. Diana prowadziła z twarzą przyciśniętą do przedniej szyby, ściskając kurczowo
kierownicę.
Osiemnasta. Tuż przed nocą ulewa ustała. O zmierzchu pejzaż się rozświetlił. Lśniące
ryżowiska, brunatne domki na palach, złote bawoły o kręconych rogach. Gdzieniegdzie
cyzelowane świątynie o podwiniętych dachach... I wszędzie niebo, przecinane błyskawicami,
podbite czernią, z prawej zalane teraz mdłą czerwienią.
Do Ban Takua dojechała o ósmej wieczorem. Odprężyła się wreszcie. Mimo opóźnienia,
mimo paniki – zdążyła na czas.
Znalazła hotel w centrum miasta, w pobliżu wysokiej wieży ciśnień, i zjadła kolację na
werandzie. Czuła się o wiele lepiej. Deszcz, który zaczął padać na nowo, osnuwał ją mgiełką
przyjemnej świeżości.
Wtedy zjawiły się one. Dziewczynki zbyt jaskrawo umalowane, wciśnięte w minispódniczki
ze skaju, wystrojone w maleńkie trykotowe bluzeczki. Diana przyglądała im się. Dziesięć,
dwanaście lat, nie więcej. Wcielone pokusy na wysokich obcasach. Na drugim końcu sali blond
dryblasy już trącały się łokciami. Niemcy albo Australijczycy, opaśli jak połcie wołowe. Nagle
Diana wyczuła z ich strony jakąś wrogość, jakby jej obecność naruszała więzy łączące całe to
towarzystwo.
Żółć podeszła jej do gardła. Jeszcze teraz, kiedy zbliżała się do trzydziestki, na samą myśl
o seksie robiło jej się niedobrze, chwytały ją ciężkie mdłości. Uciekła do pokoju, nie oglądając
5
się, nie czując cienia współczucia dla tych dzieci wydanych na pastwę samczej pożądliwości.
Leżąc pod moskitierą, pomyślała jeszcze raz o celu swej podróży. Na chwilę przed
zaśnięciem znów zobaczyła w myślach ostrzegawcze tablice na lotnisku, mundury glin, kolby ich
broni. Wydało jej się, że gdzieś w dali słyszy zgrzytanie rygli, a jeszcze dalej – warkot
śmigłowców...
O piątej rano już była na nogach. Niepokój przeszedł. Było słonecznie. Okno wychodziło na
szaleństwo zieleni, niczym luk statku otwarty na roślinną burzę. Diana była w takim nastroju, że
gdyby było trzeba, mogłaby przekopać całą dżunglę.
Ruszyła w drogę i dotarła do Ranongu niedługo przed południem. Dokładnie tak, jak
planowała. Zobaczyła morze: raczej długą nić bagien, wdzierających się z wahaniem w plątaninę
drzew rosnących na powierzchni wody. Gdzieś w głębi tego wodnego labiryntu kryła się granica
birmańska. Jakiś rybak, bez słowa, zgodził się ją zawieźć. Natychmiast znaleźli się na czarnej
toni. Upał, światło, uciekające w tył ściany zieleni. Diana łykała kolejne wrażenia ze
stoicyzmem. Gardło miała wyschnięte, skórę rozgrzaną do białości.
Godzinę później dopłynęli do piaszczystego półwyspu, na którym wznosiły się betonowe
budynki. Postawiła stopę na piasku z dziecinnym poczuciem triumfu: dojechała. Nigdzie, na całej
planecie, nie było miejsca, do którego nie zdołałaby dotrzeć...
Przed przytułkiem hałasowały dzieci, obojętne na południowy skwar. Diana przyglądała się
czarnym czuprynkom, ciemnym oczom pod lekkimi palmami rzęs. Weszła do głównego budynku
i spytała o Teresę Maxwell. Była mokra od potu. Miała wrażenie, że przechodzi na drugą stronę
lustra. Lustra, które sobie wyśniła.
Weszła stara kobieta w granatowym swetrze, spod którego wyzierał szeroki biały kołnierz.
Model „łopatka do ciastek”. Szeroka, dobroduszna twarz pod krótkimi, siwymi włosami
wydawała się zastygła w niezmiennym wyrazie nieufności. Diana przedstawiła się. Pani Maxwell
zaprowadziła ją na koniec ażurowej galerii, do biura, którego całe umeblowanie stanowiły
koślawy stół i dwa krzesła.
Diana wyjęła swoje papiery, tylko te najważniejsze. Teresa zapytała podejrzliwie:
– Przyjechała pani bez męża?
– Nie jestem zamężna.
Na twarzy odbiło się napięcie. Kobieta przyglądała się złotemu kolczykowi w nozdrzu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin