02 Dzien drugi.doc

(2157 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

W pogoni za słońcem  2014

Dzień drugi, niedziela 31 sierpnia.

 

 

 

Coś nie mogłem zasnąć tej nocy. Świerszcze się na mnie uwzięły i musiałem odpalić słuchawki z muzyką, by się trochę odciąć. Leżało mi się bardzo niewygodnie. Węgierskie podłoże wchodziło mi wszędzie. Więcej się męczyłem niż spałem.

Do tego gdzieś w oddali usłyszałem jadący w moją stronę skuter i nasłuchiwałem czy jedzie do mnie, czy gdzieś indziej. Na szczęście sobie pojechał.

Koło północy znowu coś słyszę. Silnik diesla, czegoś większego i ciągle się zbliża. Zaczynam widzieć jego światła. Oj niedobrze. Przejechał polną drogą niedaleko mnie. Serce już mam w gardle, ale nadal czekam na rozwój sytuacji.

Samochód się zatrzymał. Oj znowu niedobrze, bardzo niedobrze. Postał tak kilka sekund. Dla mnie to było jak wieczność, ale w końcu odjechał. Pojechał sobie w stronę lasu.

Jest źle, na pewno mnie ten ktoś zauważył, albo co gorsza ci ktosie, jeśli ich było więcej.

W takiej sytuacji powinienem jak najszybciej wstać, ubrać się, zwinąć obozowisko i odjechać w poszukiwaniu innego miejsca do spania.

W jakimś innym kraju pewnie bym to uczynił, ale przecież jestem na Węgrzech i po prostu nie chce mi się wstawać, pakować i znowu szukać po nocy noclegu.

Z drugiej strony przeciwnik też nie wie z kim ma do czynienia. Motocykl mam pod pokrowcem, więc nawet nie wie, że jestem z Polski. Poza tym to zawsze może w takim namiocie znajdować się jakiś bandzior, albo nieobliczalny szaleniec. No bo kto normalny decyduje się spać w takim miejscu?

Sen miałem już niespokojny, bardzo płytki. Cały czas w podświadomości czułem niebezpieczeństwo. Gdzieś koło trzeciej w nocy, obok namiotu przeszło jakieś małe zwierzę, to od razu zerwałem się, nerwowo szukając w ciemnościach scyzoryka do obrony.

Ponownie zasnąłem dopiero nad ranem, ale nie na długo, bo gdzieś koło szóstej rano obudził mnie klekot diesla. To ten sam diesel co w nocy i znowu jedzie w moją stronę. Tym razem podjechał pod sam namiot. Oho, najwyższa pora się ubierać.

Samochód się zatrzymał i silnik zgasł. No to teraz będzie się działo. Błyskawicznie przygotowuję się do odparcia ataku. Tylko z której strony będzie atak? Lepiej wyjść z namiotu, czy lepiej czekać w środku? Dziesiątki myśli się przewalają przez moją głowę, co mam teraz robić?

Nagle słyszę coś w rodzaju hugeberebereuzgh, czy też coś podobnego na tą nutę. Dobra niech się dzieje co chce, wychodzę. Bez spodni, bo nie zdążyłem założyć.

Obok namiotu stoi suzuki 4x4 a w nim wąsaty, klasyczny Węgier, który coś mówi w moim kierunku przez otwartą szybę. Uśmiecha się, to chyba nie chce mnie zabić.

Odpowiedziałem coś do niego po polsku. Nawet nie pamiętam co wtedy powiedziałem.

Węgier zrobił zdziwioną minę. Potem się znowu uśmiechnął, powiedział coś w rodzaju węgierskiego cześć. Podniósł rękę, odpalił silnik i jak gdyby nigdy nic odjechał.

Nie dość, że noc miałem ciężką, to jeszcze poranek stresujący. Nieźle się zaczyna ta wyprawa. Pytanie co mnie jeszcze czeka? Dopiero pierwsza doba minęła a ja już mam na tyle wrażeń, że spokojnie mogę wracać do domu.

Śniadanie mi jakoś nie wchodzi, zatem zabrałem się za robienie fotek o poranku.

Teraz w dzień wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w nocy. Teraz mam podgląd na całą okolicę a w nocy to tylko tyle ile Jelonek rozświetli, czyli niewiele.

Wczoraj miejsce wydawało się dobre do spania a jak się okazało wcale takie nie było.

Zabieram się za pakowanie dobytku i słyszę w oddali zbliżającego się psa, czyli to nie koniec wizyt na dzisiaj.

Pies nie był sam. Wyrwał się ze smyczy i ruszył w te pędy w moją stronę. Dopadł mnie, skoczył na mnie i zaczął mnie lizać. Na szczęście to był tylko jamnik a nie jakiś pies zabójca.

Za psem przybiegła węgierska nastolatka. Taka dosyć wyrośnięta z tatuażem na tyłku. Odciągnęła krwiożerczego jamnika ode mnie i już nie miałem kogo głaskać.

Młoda dziewczynka a właściwie to już kobieta, tylko ja taki stary, próbowała coś do mnie zagadać, ale jak zrozumiała, że Węgrem nie jestem, to zanim zdążyłem przejść na jakiś inny sposób komunikacji np. język angielski, szybko zabrała pieska i uciekła.

Dobrze, że przynajmniej w pełni ubrany już byłem, bo bym dopiero nastraszył dziewczę.

No i jak tu się zaprzyjaźniać z Węgrami, jak nikt nie chce ze mną gadać?

Pora zebrać resztę maneli i ruszać w drogę, bo nic tu po mnie. Cała wieś i tak już pewnie o mojej wizycie wie, więc szybko zabrałem się za składanie namiotu.

Tylko, że coś tu nie bardzo ten namiot wygląda.

Strzeliło włókno szklane i się wygięło. Potem znalazłem jeszcze jedno, które zaczęło się rozwarstwiać. Na szczęście mam ze sobą taśmę izolacyjną to owinąłem rozlatujące się kijki i jakoś będzie musiało wytrzymać. Teraz się mści to, że nie kupiłem nowego namiotu. Może po drodze coś się trafi to sobie kupię.

Zabrałem się a zwijanie karimaty a tu kolejna niespodzianka.

W prawdzie wcześniej schodziło z niej powietrze, ale powoli, tak przez całą noc a teraz strzeliła na dobre. To dlatego mi się tak niewygodnie spało.

Zwinąłem toboły, więc mogę ruszać, a tu wcale nie. Nie mogę zasunąć zamka w kurtce.

Musiałem jakoś go wczoraj wyrwać?

Na szczęście mam komplet naprawczy, który przed samym wyjazdem dostałem od ukochanej BabyLucy.

Co ja biedny bym bez tej mojej drugiej połóweczki zrobił? Tylko gdzie jest ta instrukcja obsługi? Czyżby BabaLuca zapomniała dołączyć?

Jakoś musiałem sobie poradzić bez instrukcji obsługi. Po prostu ma się ten talent i dałem radę.

W końcu udało się wszystko dopiąć na ostatni guzik i ruszyć polnymi drogami w stronę wioski. Mam nadzieję, że limit prześladującego mnie pecha już wyczerpałem i od teraz będzie tylko lepiej.

Poranek dosyć chłodny, ale słoneczko sukcesywnie ogrzewa powietrze i jest coraz lepiej. Wioska już obudzona stoi pod sklepem. Sporo jeżdżących ciągników rolniczych i w polach też już się zaczyna coś dziać. Mają coś w rodzaju naszych PGR-ów, ale na Węgrzech to nadal doskonale działa. Jest tylko mała różnica, że to nie jest państwowe jak u nas kiedyś było, tylko w rękach prywatnych. To nic, że jest dzisiaj niedziela, tutaj na wsi to wygląda jak każdy inny dzień. Jest też jakiś kościół, ale zamknięty. Liczyłem na to, że uda mi się być na węgierskiej mszy św. ale się nie udało. Odprawiana w ich języku musi być ciekawym doświadczeniem. Gdzieś w oddali słyszałem bijące dzwony, tylko że zupełnie nie w moim kierunku i odpuściłem zawracanie i poszukiwania. Potem już niestety nie było okazji.

Na autostradę wyskoczyłem dopiero gdzieś koło godziny dziesiątej. Do granicy z Chorwacją zostało mniej niż 200km, więc całkiem niedaleko.

Ponieważ w nocy mało co spałem to monotonna autostrada już po godzinie zaczęła mnie usypiać. Oczy z piaskiem pod powiekami, same się kleiły.

Nie było wyjścia i musiałem się zatrzymać na dużą kawę i przy okazji jakieś śniadanko.

Nawet ta buła świeża i smaczna była.

Gdy tak sobie jadłem, pod dystrybutor zajechała wypasiona honda GoldWing. Motocyklista postawił ją na stopkę centralną z taką łatwością, że byłem w szoku. Przecież to żelastwo waży ponad trzysta kilo jak nic? Konstruktorzy dobrze musieli wyważyć konstrukcję.

Po tankowaniu, motocyklista wszedł do środka i ku mojemu zdziwieniu podszedł do mnie i się przywitał mówiąc nasze polskie cześć.

Przywitaliśmy się jak prawdziwi motocykliści i oczywiście od razu gadka skąd, dokąd, po co, na co itd. Okazało się, że gościu był w Chorwacji z żoną i wracali przez Bośnię. Od strony Chorwacji wjechali bez problemu, bo tam mało komu sprawdzają dokumenty a na północy ich skontrolowali i okazało się, że żona nie ma dokumentów. Żonę zatrzymali na granicy a mąż sam pojechał do Polski po dokumenty swojej lubej.

Jechał całą noc i teraz właśnie wraca po żonę, z dokumentami oczywiście. Widać, że jest bardzo zmęczony i oczy trzyma już na zapałkach. Czyli gościu miał gorszą noc niż ja, to nie mam co narzekać.

Zapytał mnie, czy na Węgrzech są płatne autostrady dla motocyklistów, to oczywiście potwierdziłem, że tak. Potem jednak sam stwierdził, że w Austrii są płatne a na Węgrzech nie.

Jak zacząłem mu tłumaczyć, że na Węgrzech mają podobno kamery i system odczytujący tablice, to się trochę zmartwił, bo nie dość, że nie wykupił winiety, to jeszcze cały czas ciął po tej autostradzie 200km/h.

Więcej nie gadaliśmy bo się bardzo śpieszył i odjechał najszybciej jak się dało. Udało mi się tylko zrobić fotkę przy wyjeździe ze stacji.

Po chwili też pojechałem w tym samym kierunku, tyle, że nieco wolniej. Swoją drogą, to ciekawe, czy przyszła mu jakaś pamiątka z Węgier, czy mu się jednak upiekło?

Po kawusi jedzie mi się znacznie lepiej i słoneczko też robi się coraz ładniejsze.

Przed samą granicą postanowiłem zatankować. Wyciągnąłem korek z baku i ponieważ nie było gdzie go położyć, to położyłem na ziemi, przy motocyklu.

Wąż od dystrybutora nie chciał się rozprostować i musiałem pociągnąć mocniej. Pociągnąłem i niechcąco zrobiłem krok do tyłu i poczułem, że piętą na coś stanąłem i to coś zrobiło się miękkie i się ugięło. Zerknąłem co to takiego a to mój korek od wlewu z włożonym kluczykiem.

Zatankowałem bo już za mną zrobiła się kolejka, przytkałem bak korkiem i poszedłem zapłacić. Potem przetoczyłem motocykl na bok i dopiero teraz zrozumiałem powagę sytuacji.

Przecież to ten sam kluczyk co do stacyjki. Staram się go wyciągnąć z korka, ale nie chce wyjść. Ruszam w prawo, w lewo i w końcu wyskoczył.

No i co teraz robić, prostować, czy nie? A jak się złamie przy próbie prostowania to będę w czarnej ,,d”. Wkładam do stacyjki, taki krzywy, ale nie wchodzi całkowicie i nie chce się przekręcić. Trzeba niestety prostować. Pomału, ostrożnie staram się go wygiąć przeciwną stronę. Już prawie mam go wyprostowanego i nagle czuję takie pyk. Od razu oblał mnie zimny pot. Kluczyk pękł? Na szczęście tylko z jednej strony pojawiło się małe pęknięcie. Reszta się jeszcze trzyma. Dalej już nie prostuje, bo pęknie na amen. Jest jeszcze trochę krzywy, ale już daje się włożyć i przekręcić w stacyjce. Nie jest źle, mogę jechać dalej.

Po stronie chorwackiej, szybko wjechałem w gorące, upalne powietrze. Nagle zrobiło się ze 30+. Musiałem od razu stanąć i zrzucić z siebie conieco. Tego właśnie potrzebowałem, dobrze wygrzać się na słoneczku.

Daleko nie ujechałem, bo nagle poczułem straszliwe pieczenie szyi. Szybko zjechałem w szutrową, boczną drogę, zdjąłem kask i badam co się stało.

Coś mnie wzięło i dziabnęło. Pewnie jakaś osa, albo jeszcze co gorszego. Wleciało pod pasek mocujący kask i użarło.

Trudno się mówi i jedzie się dalej. Rozebrałem się z reszty ciuchów, bo teraz to już naprawdę gorąco mi się zrobiło. Zadzwoniłem do BabyLucy po poradę jak udzielić sobie pierwszej pomocy i tylko rozbawiłem tym moją żonę, nie uzyskując nic przydatnego z zasad pierwszej pomocy. Przecież jestem poszkodowany, to niech mnie ktoś uratuje!

Wsiadłem na motocykl i pojechałem dalej. No tak prawo serii nadal działa, najpierw taka noc i poranek, potem kluczyk a teraz na deser jeszcze to. Pytanie co mnie jeszcze dzisiaj czeka i kiedy to się skończy?

Jadę a szyja mnie piecze coraz bardziej i zaczyna puchnąć. Pasek drażni mi miejsce ukąszenia, więc go coraz bardziej popuszczam.

A co jak mam jakieś uczulenie na robala i szyja mi tak napuchnie, że nie będę mógł oddychać? To wcale nie jest śmieszne, bo takie rzeczy się przecież zdarzają.

Trzeba będzie zrobić tracheotomię. Tylko czym ją zrobić? Skąd wziąć taką rurkę do oddychania? Nic takiego ze sobą nie zabrałem.

Wiem w razie co to rurka od Jelona odmy będzie dobra.

Eee nie, nie będzie dobra, bo jest cała zaoliwiona.

Mam, już wiem. Jelonek ma długi wężyk od recyrkulacji spalin a nawet dwa takie wężyki.

Tylko ile tego wepchać?

Jak za dużo wepcham to wyjdzie drugą stroną i z oddychania nici.

Trzeba będzie wpychać z umiarem, tak na wyczucie. No i tak zrobię a co mi tam.

Na szczęście opuchlizna przestała się powiększać i tak po godzinie, zaczęła nawet schodzić i

nie musiałem pozbawiać Jelonka recyrkulacji spalin.

Pogoda idealna na motocykl, więc jedzie mi się wyśmienicie. Drogi dobre to kilometrów przybywa. Do Sarajewa jeszcze tylko 206km. Zaświtała mi myśl, że może bym sobie dzisiaj skoczył na wieczorną mszę do Medziugorje? W tym tempie to powinienem dzisiaj dojechać.

Przez Chorwację przejechałem szybko i już byłem na granicy z Bośnią i Hercegowiną.

Granicę tworzy rzeka Sava i wystarczy tylko ją przekroczyć, no i oczywiście przejście graniczne. Sprawdzili mi paszport, dowód rejestracyjny, zieloną kartę i puścili wolno.

Po drugiej stronie od razu rzuca się na oczy gorszy asfalt i porozrzucane śmieci na poboczach.

Różnicę w UE a poza UE widać od razu. Kierowcy też jeżdżą jak chcą i trzeba uważać, zwłaszcza na mercedesy.

Na poboczu spotkałem miły polski akcent w postaci niewiadówki, czyli polskiej przyczepki kempingowej. Sam taką remontuję to jestem łasy na te klimaty.

Ta bośniacka ma znacznie lepsze zabezpieczenia antywłamaniowe niż ta moja hehe.

W Modrićy miałem zgryza, czy jechać na Banja Lukę, czy na Zenicę. Banja Luka fajnie brzmi i mógłbym przemalować tablicę miejscowości na Banja u Lucy, ale odpuściłem i jednak pojechałem na Zenicę.

Okolica widać, że była nękana straszną powodzią, bo zniszczenia są ogromne.

Ludzie potracili domy i dobytek całego życia. Rzeka teraz płynie sobie spokojnie, ale po naniesionych śmieciach można sobie wyobrazić jaka ogromna woda była.

Dogoniłem zdezelowaną ciężarówkę i nie mam jej jak wyprzedzić, bo droga wąska i kręta, ale za to mam więcej czasu na obserwowanie okolicy.

Kościoły tutaj robią się coraz mniejsze aż w końcu znikają zupełnie, ale za to pojawiają się meczety i jest ich coraz więcej i są coraz to okazalsze.

Niektóre wyglądają jak zwykłe domy, tylko ta wieża i kopuły się rzuca w oczy. Tutaj to już będę uznawany za niewiernego, czy też nieczystego, choćbym nie wiem ile razy się umył.

Mimo, że na plecach mam nadal kamizelkę z napisem Polska to nie wyczuwam żadnej agresji w moją stronę, a powiedziałbym nawet, że tubylcy traktują mnie z sympatią.

Co by nie mówić, to w Bośni i Hercegowinie jest jednak inaczej niż u nas. Może ze względu na wiarę a może po prostu nieco inna kultura tu panuje. Na drodze i w okolicy drogi oczywiście, bo o reszcie życia tubylców na razie nie mogę nic powiedzieć.

Da się jednak zauważyć anomalie, które u nas by nie przeszły np. jest wąska, kręta droga i na zakręcie w lewo po prawej stronie jest stroma ściana betonowa, podtrzymująca zbocze góry, żeby nic na drogę się nie wsypywało. Zaraz przy tej betonowej ścianie, wysokiej na jakieś 4-5 metrów jest wbetonowany słupek na którym widnieje znaczek przystanku autobusowego.

Oczywiście nie ma żadnej zatoczki, tylko jezdnia o jednakowej szerokości na całym jej odcinku a po obu stronach jest linia ciągła i na środku jezdni również.

Pytanie jest jedno, jak dojść do takiego przystanku?

Otóż tubylcy idą po prostu wzdłuż białej linii, skrajem asfaltu, wzdłuż tego wysokiego murka, bo chodnika nijakiego nie ma, aż dojdą do tego przystanku. Cały czas muszą uważać żeby nie zostać przygniecionym między pędzącym pojazdem a tym murkiem, bo odskoczyć nie ma kompletnie gdzie.

Ci co już doszli do przystanku, wcale nie mają lepiej, bo cały czas muszą być czujni, czy jakaś pędząca ciężarówka z przyczepą nie jedzie zbyt blisko krawędzi jezdni.

Za to kierowca autobusu ma dużo łatwiej, nie musi nigdzie zjeżdżać do żadnej zatoczki a potem włączać się do ruchu. Po prostu staje na środku drogi, wstrzymując cały ruch na tym pasie a w międzyczasie pasażerowie sobie wysiadają i wsiadają. Oczywiście ci którzy do tej pory dali jeszcze radę przeżyć.

Zdjęcia tego ewenementu przystanku niestety nie zrobiłem, bo motocyklem nie miałem gdzie stanąć a odwagi mi brakło, by Jelonkiem wstrzymywać cały ruch na bośniackiej drodze.

Jak ktoś z Was będzie jechał osobówką w okolicach Doboj to chętnie przygarnę zdjęcie tego przystanku.

Stanąłem kawałek dalej, ale znowu brakło mi odwagi by tam podejść. Zrobiłem tylko zdjęcie tubylców zmierzających w kierunku tego przystanku.

Postanowiłem sobie w tym miejscu zjeść węgierskie kabanosiki i poobserwować jeszcze trochę tubylców. Niespodziewanie przejechał obok mnie nasz polski Komarek, ten z jajowatym bakiem.

Zanim zdążyłem odpalić aparat to Komarek był już daleko i na zdjęciu nie widać że to cudo to nasze polskie.

Kawałek dalej przez przypadek dostrzegłem coś dziwnego. Taki krzywo ustawiony dom.

Mimo, że dom był postawiony w bezpiecznej odległości od rzeki to i tak ucierpiał. Ulewy spowodowały, że usunęło się zbocze góry, razem z dużym domem jednorodzinnym.

Dom musiał mieć solidne fundamenty, skoro nie pękł na pół. To musiało być straszne, siedzisz sobie w domu i nagle zaczynasz odjeżdżać razem z domem.

Zniszczeń w okolicy pewnie jest dużo więcej, mi udało się zaobserwować tylko kilka.

Czas szybko ucieka, więc pora jechać dalej. Po jakichś 80km otoczenie zaczyna się zmieniać na jeszcze bardziej górzyste. Pogoda niestety tez się zmienia i to na tą bardziej niekorzystną. Chmur szybko przybywa, jest też bardzo ciepło i parnie. Typowa pogoda przed solidną burzą.

Długo nie musiałem czekać na pierwsze grube krople deszczu. Przy asyście piorunów zza góry wyszła wielka czarna chmura. Już miałem zakładać przeciwdeszczówkę, ale w oddali zobaczyłem stację benzynową o wymownej nazwie Sliśko.

Ledwo wjechałem pod zadaszenie i lunęło z nieba wiadrami. Deszczyk ciepły, ale na tyle intensywny, że na drodze pojawiła się mała, rwąca rzeczka. Nazwy rzeczki nie pamiętam.

Nie za bardzo jest co robić na takiej stacji, to sobie przeglądnąłem Jelonka, nasmarowałem i naciągnąłem łańcuch, wyczyściłem szybkę w kasku i na końcu wpatrywałem się w odbijające się od ziemi, rozpędzone krople wody.

Godzina minęła a burza zamiast maleć to jeszcze przybiera na sile. W takiej sytuacji mówi się trudno i trzeba wypić kolejną kawę. Gdybym wiedział, że Bośniaczki są takie ładne to już dawno poszedłbym na tą kawę. Zostałem bardzo sympatycznie obsłużony przez młode brunetki i kawa oczywiście była równie pyszna. Udało mi się nawet zamienić kilka słów po angielsku. Trochę nie wiedziałem w którym miejscu dokładnie się znajduję, ale już teraz wiem. Ta burza pokrzyżowała mi plany. Mam dwie godziny niepotrzebnego przestoju i mogę nie dać rady dzisiaj dojechać do tego Medziugorje.

Burza w końcu przeszła i zaczęło się nawet nieśmiało przebijać słoneczko. Na stację zajechała parka tubylców na motocyklu. Motocyklista był w kamizelce pełnej różnego rodzaju naszywek. Udało mi się zamienić z nim kilka słów po angielsku. Należy do jakiegoś klubu motocyklowego o nazwie której nie zapamiętałem. Wraca właśnie z żoną z gór z powodu załamania pogody. Pogadaliśmy chwile o podróżowaniu i bośniackich motocyklistach. Okazuje się, że nie jest tak źle i w Bośni jest trochę braci motocyklowej.

Na koniec zapytałem jeszcze o pogodę, bo oni wracali z kierunku w który się udaję i niestety nic optymistycznego nie usłyszałem. Tam dalej wszędzie im lało.

Droga jeszcze mokra, ale nie czekam, tylko wrzucam przeciwdeszczówkę i ogień i przed siebie. Samochody chlapią na mnie i Jelonka, no taki urok motocyklizmu.

Przebiłem się na drugą stronę góry a tam suchuteńki asfalt. Nic a nic nie padało. Żartowniś z tego Bośniaka czy co?

Mówił jednak prawdę, bo po kilku kilometrach asfalt znowu był zlany dużą ilością opadów. Jednak teraz nie padało i tak po około godzinie ponownie jechałem po obeschniętym asfalcie.

Po prawej pojawiła się zabytkowa lokomotywa, czyli dobre miejsce na mały odpoczynek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin