Henry Miller - Zwrotnik Raka.pdf

(1588 KB) Pobierz
Powieści te ustąpią kiedyś miejsca pamiętnikom lub autobiografiom – książkom bez
wątpienia fascynującym, jeżeli tylko człowiek będzie wiedział, jak dokonać wyboru
spośród tego, co nazywa swymi przeżyciami, i jak prawdziwie zarejestrować
prawdę.
Ralph Waldo Emerson
Mieszkam w Villa Borghese. Nie ma tu ani jednego pyłku, ani jednego krzesła, które by nie
stało na swoim miejscu. Jesteśmy zupełnie sami i jakby martwi.
Zeszłej nocy Borys odkrył, że jest zawszony. Musiałem wygolić mu włosy pod pachami,
ale nawet i wtedy swędzenie nie ustało. Skąd wzięły się wszy w tak pięknym domu?
Nieważne. Być może Borys i ja nigdy nie zbliżylibyśmy się tak bardzo, gdyby nie te wszy.
Borys przedstawił mi właśnie w skrócie swoje poglądy. Zajmuje się przepowiadaniem
pogody. Twierdzi, że będzie w dalszym ciągu zła. Nadejdą kolejne klęski, przyjdzie rozpacz i
śmierć. Nie ma najmniejszych oznak zmiany. Rak czasu zżera nas po kawałku. Nasi herosi
pozabijali się albo właśnie to czynią. Głównym bohaterem nie jest więc Czas, ale
Bezczasowość. Musimy zatem maszerować noga w nogę, trzymać krok podążając ku
kazamatom śmierci. Nie ma ucieczki. Pogoda nie ulegnie zmianie.
Nastała jesień mojego drugiego roku w Paryżu. Zostałem tu wysłany z powodu, którego do
dziś nie udało mi się odgadnąć.
Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Jeszcze rok, pół roku temu, sądziłem, że jestem artystą. Teraz nie zastanawiam się już nad
tym. Po prostu jestem. Wszystko, co było literaturą, opadło ze mnie. Bogu dzięki, nie trzeba
już pisać żadnych książek.
No, a to? To nie tyle książka, ile paszkwil, oszczerstwo, niegodna potwarz. Nie jest to
książka w zwykłym znaczeniu tego słowa. Nie, to rozciągnięta w czasie zniewaga, plwanie w
twarz Sztuce, kopniaki wymierzane Bogu, Człowiekowi, Przeznaczeniu, Czasowi, Miłości,
Pięknu… czemu tam jeszcze chcecie. Zamierzam wam śpiewać. Może trochę fałszywie, ale
jednak zaśpiewam. Będę śpiewał, gdy wy będziecie rzęzić, zatańczę nad waszym plugawym
zewłokiem…
By śpiewać, należy jednak najpierw otworzyć usta. Trzeba mieć dwa płuca i pewną wiedzę
muzyczną. Akordeon czy gitara nie są już konieczne. Rzeczą najistotniejszą jest chęć
śpiewania. To tutaj jest zatem pieśnią. Ja śpiewam.
To dla ciebie, Taniu, śpiewam. Chciałbym śpiewać lepiej, bardziej melodyjnie, ale może
wówczas nie zgodziłabyś się mnie wysłuchać. Słyszałaś pieśni innych i nie zrobiły na tobie
najmniejszego wrażenia. Śpiewali nie dość pięknie, a może zbyt pięknie?
Jest dwudziesty któryś października. Nie zwracam już uwagi na daty. A może to mój sen z
14 listopada ubiegłego roku? Są wprawdzie przerwy, ale to przerwy między jednym snem a
drugim, i nie zostaje po nich w świadomości żaden ślad. Świat wokół mnie ulega rozkładowi,
pozostawiając tu i ówdzie plamy czasu. Świat jest rakiem zżerającym sam siebie po
kawałku… Sądzę, że kiedy wielka cisza spadnie na wszystkich i wszystko, muzyka
zatriumfuje ostatecznie. Kiedy wszystko powróci znów na łono czasu, ponownie zapanuje
chaos, a chaos to partytura, będąca zapisem rzeczywistości. Ty, Taniu, jesteś moim chaosem.
Właśnie dlatego śpiewam. Choć w gruncie rzeczy to nie ja, tylko umierający świat,
zrzucający skórę czasu. Ja wciąż żyję, kopię w twoim łonie; ja – rzeczywistość domagająca
się zapisu.
Zapadam w drzemkę. Fizjologia miłości. Wieloryb ze swoim blisko dwumetrowym
penisem (w stanie spoczynku). Nietoperz –
penis libre.
Zwierzęta posiadające kość w penisie.
Stąd – s t a j e j a k g n a t … „Na szczęście – powiada Gourmont – struktura kostna u
człowieka uległa zanikowi”. Na szczęście? Tak, na szczęście. Wyobraźcie sobie tylko, że
osobnicy naszego gatunku paradowaliby z narządami sterczącymi jak gnat. Kangur ma
podwójny penis – jeden na dni powszednie, drugi od święta. Zapadam w drzemkę… List od
jakiejś kobiety z zapytaniem, czy znalazłem już tytuł dla swojej książki. Tytuł? Ależ proszę:
Lubieżne lesbijki.
„Twoje anegdotyczne życie!”. Zwrot M. Borowskiego. To właśnie w środy jadam lunch z
Borowskim. Jego żona, zasuszona krowa, pełni honory pani domu. Uczy się właśnie
angielskiego – jej ulubiony wyraz to „obrzydliwy”. Od razu widzicie, co za mendy z tych
Borowskich. Poczekajcie jednak…
Borowski nosi sztruksowe garnitury i gra na akordeonie. Trudno oprzeć się tej kombinacji,
zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że nie jest złym artystą. Udaje Polaka, ale oczywiście nim
nie jest. Jest Żydem, a jego ojciec był filatelistą. W gruncie rzeczy prawie cały Montparnasse
opanowany jest przez Żydów lub, co gorsza, pół-Żydów. Mieszkają tu Carl i Paula, Cronstadt
i Borys, Tania i Sylwester, i Moldorf z Lucille. Wyjątkiem jest Fillmore. Nawet Henry Jordan
Oswald okazał się Żydem. Louis Nichols jest Żydem. Także Van Norden i Chérie są Żydami.
Frances Blake jest Żydem, a raczej Żydówką. Tytus jest Żydem. Tak więc Żydzi mnie
przytłaczają. Piszę to dla mojego przyjaciela Carla, którego ojciec jest Żydem. To wszystko
jest tu nader istotne.
Spośród wszystkich Żydów najpiękniejsza jest Tania – dla niej i ja zostałbym Żydem.
Dlaczego nie? Już i tak mówię jak Żyd. I jestem paskudny jak Żyd. Poza tym, któż nienawidzi
Żydów bardziej niż oni sami?
Godzina zmierzchu. Błękit, woda jak szklana tafla, lśniące, roztapiające się w powietrzu
drzewa. Szyny wpadają do kanału w Jaurès. Długa gąsienica o lakierowanych bokach wznosi
się i opada jak diabelska kolejka w lunaparku. To nie Paryż. Ani Coney Island. To wieczorna
mozaika wszystkich miast Europy i Ameryki Środkowej. Pode mną rozciągają się torowiska.
Czarna pajęczyna splątanych szyn sprawia wrażenie, jakby nie była dziełem inżyniera, lecz
gigantycznego kataklizmu; przypomina ponure szczeliny w lodzie polarnym, rejestrowane
przez kamerę w różnych odcieniach czerni.
Jedzenie to jedna z tych rzeczy, które sprawiają mi ogromną przyjemność. Ale w tej
pięknej Villa Borghese rzadko natrafiam na bodaj ślad jedzenia. Chwilami to wręcz
przerażające. Nieraz prosiłem Borysa, by zamówił na śniadanie chleb, ale zawsze zapomina.
Wygląda na to, że śniadanie jada poza domem. Kiedy wraca, wydłubuje z zębów resztki, a z
jego koziej bródki zwisa kawałek jajka. Jada w restauracji przez wzgląd na mnie. Twierdzi, że
przykro mu jeść obfite śniadanie w mojej obecności.
Lubię Van Nordena, ale nie podzielam opinii, które o sobie żywi. Nie uważam, na
przykład, że jest filozofem albo myślicielem. Ma bzika na punkcie cipy, ot i wszystko. I nigdy
nie będzie pisarzem. Sylwester także nigdy nie będzie pisarzem, choćby jego nazwisko
zajaśniało czerwonymi żarówkami o mocy pięćdziesięciu tysięcy świec każda. Jak dotąd
jedynymi pisarzami w okolicy, których uznaję, są Carl i Borys. Są opętani. W ich wnętrzu
płonie biały płomień. To szaleńcy głusi na półtony. Cierpiętnicy.
Z drugiej strony taki Moldorf, który również na swój sposób cierpi, nie jest szalony.
Moldorf upija się słowami. Nie posiada żył ani naczyń krwionośnych, nie ma serca ani nerek.
Jest podręcznym kufrem z niezliczoną ilością przegródek, gdzie znajdują się różne fiszki
wypisane białym atramentem, brązowym i czerwonym, niebieskim, cynobrowym i
szafranowym, fiołkoworóżowym, koloru sjeny, morelowym, turkusowym, połyskującym jak
łuska śledzia, miedzianozielonym, atramentem w kolorze onyksu i sera gorgonzola, wina
anjou i cygar Corona.
Przeniosłem się z maszyną do drugiego pokoju, gdzie pisząc, mogę się widzieć w lustrze.
Tania podobna jest do Irène. Spodziewa się grubych listów. Ale jest też i inna Tania. Tania
– wielkie nasienie rozsiewające wszędzie swój pyłek, epizod z Tołstoja, scena w stajni,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin